Bombardowanie

Marcin Jakimowicz

publikacja 24.02.2017 06:00

Wtedy przychodzą do głowy najlepsze pomysły i przypomina się tysiąc rzeczy niecierpiących zwłoki. Nic, tylko wstać i… zostawić modlitwę. Rozproszenia. Walczyć z nimi? Pokochać je?

Bombardowanie józef wolny /foto gość

A miało być tak pięknie. Telewizja, autografy – biadolił w „Seksmisji” Jerzy Stuhr. A miało być tak pięknie. Może nie od razu jak w „Wielkiej ciszy”, znam swą kondycję. Ale dwadzieścia minut wyciszenia, skupienia na słowie Bożym, a nie galopujących myśli i setek rozproszeń. Czy to tak dużo?

Wyobraźnia szaleje. Nic dziwnego, że Teresa z Ávila nazywała ją „wariatką domową”. Żyjemy rozpędzeni, bombardowani wszelkiej maści medialnymi bodźcami. Trzymamy „wszystkomające” komórki, połykamy żółte paski u dołu ekranu, miliony nagłówków na portalach, filmy, reklamy. Można dostać oczopląsu. I jak tu się wyciszyć i odrzucić rozpraszające nas myśli? Ileż osób opowiadało, że w czasie pierwszych dni rekolekcji ignacjańskich miało ochotę zwiać przez okno? A to przecież jedynie pierwszy etap wyciszenia się!

– Jesteśmy zarzuceni ogromem informacji – opowiada biskup Edward Dajczak, diagnozujący szanse na dotarcie z Ewangelią do młodego pokolenia. – Czytałem badania, z których wynika, że jedno sobotnio-niedzielne wydanie „New York Timesa” dostarcza więcej informacji, niż otrzymywał przez całe życie człowiek żyjący w połowie XIX wieku.

Zafiksowanie na modlitwie

– Trzeba sobie uświadomić, że nie ma „techniki radzenia sobie z roztargnieniami” – wyjaśnia siostra Bogna Młynarz ze Zgromadzania Duszy Chrystusowej, doktor teologii duchowości. – Bo też modlitwa nie jest ćwiczeniem duchowym, które trzeba odrobić, a naszym celem nie jest idealne skupienie, lecz spotkanie. Wydaje mi się, że przyczyną wielu roztargnień jest właśnie to zafiksowanie na własnej modlitwie, na swoim stanie, na szukaniu potwierdzenia, że „dobrze się modlę”. A to wszystko jest tak naprawdę mało ważne! Im bardziej szukamy skupienia, tym bardziej oddalamy się od Boga. Więc często chodzi o to jedynie, byśmy uświadomili sobie, że Bóg na nas patrzy, słucha, po prostu jest. Byśmy Go przez wiarę zauważyli.

Natomiast jeśli autentycznie jesteśmy przed Panem, a akurat kotłuje się w nas wiele spraw, trosk, niepokojów, to po prostu pogadajmy o tym z naszym Bogiem. Jego to interesuje. Modlitwa nie powinna być sterylnym aktem intelektualnym, lecz stanięciem przed Bogiem we wszystkim, co w nas jest. Znakiem, że nie prowadzimy jedynie wewnętrznej dyskusji z samym sobą, ale naprawdę Mu to wszystko pokazujemy, jest moment, gdy czujemy, że coś się z nas wylało, i jesteśmy gotowi usłyszeć coś nowego, usłyszeć głos Pana. Czyli jak podpowiada psalmista, trzeba „wylać swoje serce przed Panem”, a wtedy, gdy jest ono opróżnione, staje się zdolne przyjąć łaskę.

Nie katuj się!

– Rozproszenia? Każdy ma z tym problem. Czy św. Dominikowi lub Ignacemu Loyoli było łatwiej, bo żyli w bardziej wyciszonym świecie? Nie! Przecież już starcy żyjący przez kilkadziesiąt lat na pustyni opowiadali, że jest to wielki trud – mówi dominikanin o. Tomasz Nowak. – Ponieważ misjonarki miłości Matki Teresy z Kalkuty prowadzą bardzo intensywne życie, mają mnóstwo modlitw ustnych. Wypowiadają głośno słowa modlitw, by… nie usnąć ze zmęczenia. Nauczyły się skupienia na modlitwie ustnej.

Najważniejsze jest stanięcie przed Bogiem w prawdzie. Powiedzenie: „Jestem w takim miejscu. Nie potrafię się skupić”. Może przez długi czas będę musiał modlić się głośno? Będę Go głośno uwielbiał? Ja często, modląc się, czytam głośno Biblię. Nawet jeśli sam nic nie rozumiem, to złe duchy drżą. (śmiech)

Bardzo dotyka mnie to, w jaki sposób św. Dominik spędzał czas przed Bogiem. Bracia zanotowali, że czytając słowo, wzdychał, mówił, całował księgę, wstawał, siadał. To było tak dynamiczne czytanie! Nie mówmy: „zmarnowałem 20 minut”. Można zapytać: „czy pozwoliłem Bogu się ze mną spotkać?” Nieistotne są emocje, to, czy cokolwiek odczuwałem. Czy dałem Mu szansę na to, by się ze mną spotkał? A może byłem tak zajęty sobą i walką z rozproszeniami, że nie dałem Mu przestrzeni na spotkanie?

Odbij je!

– Sama walka o ciszę dla Boga, o czas dla Niego jest już mocną modlitwą – opowiada ks. Krzysztof Kralka, założyciel wspólnoty Przyjaciele Oblubieńca i autor formacyjnych podręczników o modlitwie. – Jedną z najważniejszych rzeczy w modlitwie jest to, by nie koncentrować się na tym, co ja o niej myślę, nie oceniać jej. Mam koncentrować się na Bogu. Co zrobić z rozproszeniami? Krótko się im przeciwstawiać (w ten sposób człowiek wyrabia wytrwałość i hart ducha). Konkret: modlę się i przychodzi mi do głowy mnóstwo pomysłów. Moja reakcja? Nie idę za tymi myślami, odsuwam je, odbijam. Mówię: „Panie, przyszedłem teraz Cię uwielbiać, a nie projektować nowe rzeczy czy snuć pomysły na przyszłość”.

W formacji we wspólnocie proponujemy ludziom ok. 15–20 minut stanięcia w obecności Boga. Każdego dnia. „Uspokójcie się, wezwijcie Ducha Świętego – namawiamy – przeczytajcie spokojnie fragment Biblii, pomyślcie, jak się w tym czytaniu odnajdujecie, co was dotyka, a na koniec podejmijcie modlitwę dialogowaną: dziękujcie, proście, uwielbiajcie Boga”.

– Zna pan teksty Johna Chapmana? Nie? Proszę przeczytać! – prof. Anna Świderkówna z błyskiem w oku podała mi przed laty niewielką książeczkę. I z uśmiechem zacytowała fragment z listu tego benedyktyńskiego mistrza (1865–1933), który odpowiadał pewnej zakonnicy: „Cieszę się, że matka ma wrażenie, iż stoi w miejscu w swoim życiu duchowym. Cieszyłbym się jeszcze bardziej, gdyby matka miała uczucie, że się cofa”.

Od lat ta niewielka książeczka jest kopalnią odpowiedzi na pytania, z którymi się zmagam. Znajduję w niej genialne w swej prostocie porady. „Nie powinniśmy pragnąć żadnej innej modlitwy, jak tylko takiej, jaką Bóg nam daje – a prawdopodobnie będzie ona pełna roztargnień i niezadowalająca pod każdym względem – pisze Chapman. – Z drugiej strony jedyny sposób na modlitwę to modlitwa. A sposób na to, żeby modlić się dobrze, to modlić się dużo. Jeśli nie mamy na to czasu, to przynajmniej musimy modlić się regularnie. Im dłużej się modlimy, tym lepiej nam to idzie. A jeśli idzie źle, to też idzie dobrze, ponieważ staje się nieustannym upokorzeniem: »O mój Boże, widzisz, że nie umiem się modlić, nie umiem nawet pragnąć, nie mogę utrzymać uwagi…«.

Moja dusza jest jak dziecko odstawione od piersi. Jest to kraina sucha, w której brak wody. Wszystko zależne jest od tego, czy masz odwagę na tak suchą modlitwę. A przecież przynosi ona ponaduczuciowe pocieszenie. To, o czym mówię, to modlitwa początkujących. O innej nie wiem nic” – pisze pokornie benedyktyn i dodaje: „Modlitwa pełna roztargnień jest na ogół bardziej upokarzająca niż modlitwa w skupieniu, dlatego przynosi więcej chwały Bogu, mniej nam, później zaś stwierdzamy, że zyskaliśmy więcej dobra. Bądź pewien, że jeśli ślepo oddasz się woli Bożej, wszystko pójdzie dobrze, chociaż może się wydawać, że wszystko idzie źle. Nie niepokój się, bądź ufny. Jeśli zupełnie nie możesz się modlić i tylko tracisz czas na jałowe błądzenie myśli, to jednak trwaj tak dalej, w żadnym razie nie podejmuj nagłej decyzji”.

Przepraszam, czy to nie jest genialne?

Jak Stoch przed skokiem

– Doświadczenie wskazuje, że walka z rozproszeniami wprost do niczego nie prowadzi, co więcej, walcząc z nimi podczas modlitwy, rozpraszamy się jeszcze bardziej – wyjaśnia Stanisław Łucarz SJ. – Z rozproszeniami nie walczy się, biorąc się z nimi za bary, przepędzając je na cztery wiatry, czerpiąc z walki jakąś satysfakcję, bo wtedy efekt końcowy nie jest niczym innym, tylko kolejnym (jeszcze gorszym, bo piętrowym) rozproszeniem. Z rozproszeniami walczy się, mówiąc im po prostu: „Nie!”. To wróg, którego pokonuje się, odwracając się do niego plecami.

Przed laty usłyszałem znakomitą wskazówkę, jak radzić sobie z rozproszeniami. Ile razy przecinam krótkim „Nie!” roztargnienia, tyle razy mówię: „Panie Jezu, wracam”. Za każdym razem, gdy pomyślę nie o tym, o czym trzeba, szepczę: „Panie Jezu, wracam”. I wracam. Przez trzydzieści minut cichej modlitwy miałem sześćdziesiąt roztargnień i sześćdziesiąt razy powiedziałem „Panie Jezu, wracam”. Sześćdziesiąt razy wybrałem Jezusa.

– Jeden z benedyktynów powiedział mi kiedyś krótko: „Jeśli zjechałeś z drogi i błąkasz się po bezdrożach, to jak najszybciej wracaj na drogę” – uśmiecha się o. Tomasz Nowak. – Szkoda czasu na osądzanie siebie i porównywanie się z innymi. Rozpędzony człowiek stara się wyciszyć i daje sobie kilka minut. Walczy, zmaga się, a ostatecznie kończy się na jęczeniu: „Znów mi się nie udało” i wejściu w samooskarżanie, obwinianie. Planujemy sobie, jacy powinniśmy być w czasie modlitwy, i wtedy zamiast z Bogiem, chcemy spotykać się z naszymi wyobrażeniami o sobie. A przecież nie spotykamy się z naszym idealnym, wyciszonym „ja”, ale z żywym Bogiem, który zna nas na wylot i doskonale wie, jacy jesteśmy. To na Nim powinniśmy być skupieni, a nie na rozproszeniach. Nie warto się nimi tak przejmować. Były, są i będą. Modlitwa to pokorne uznanie swojej kondycji i Jego kondycji. On jest wszechmogący, ja – słabiutki. I tu się spotykamy. Wszechmoc z nędzą.

Mawia się, że im człowiek bardziej rozpędzony, tym dłuższe jest hamowanie. Przecież dla współczesnego człowieka wejście w absolutną ciszę niemal graniczy z cudem. Jak sobie radzić z poczuciem „zmarnowania czasu na modlitwę”?

– Widziałam kilka razy, jak skoczkowie koncentrują się przed skokami – podsumowuje s. Bogna Młynarz. – Wokół kamery, ludzie krzyczą, a oni jakby poza tym wszystkim, skupieni na celu – na skoku. To prawda, że dzisiaj trudno o całkowite wyciszenie, wyhamowanie. Na to można sobie pozwolić na rekolekcjach. W codzienności potrzeba jednak takich chwil skupienia się na Bogu pomimo hałasu wokoło i wewnątrz nas. Oczywiście jeżeli zależy nam na Nim przynajmniej tak, jak Stochowi na Kryształowej Kuli.

TAGI: