Nie rozsypią się

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 19.02.2017 06:00

Arkadiusz Biały do swojej pracowni RTG, a Włodzimierz Galicki do biblioteki nie przychodzą w habitach dominikańskich. Ale w duchu są tercjarzami trzeciego zakonu tego zgromadzenia.

Arkadiusz Biały na zapleczu poradni RTG szyje siodło na konia. Przedstawia się jako szlachcic i dominikanin. Henryk Przondziono /foto gość Arkadiusz Biały na zapleczu poradni RTG szyje siodło na konia. Przedstawia się jako szlachcic i dominikanin.

Zakładają strój dominikański tylko przy okazji zamkniętych spotkań w swoim gronie. – Publicznie możemy w nim wystąpić jedynie w trumnie – przyznają.

Habit poraża olśniewającą bielą. Przed wyjściem można zarzucić na niego czarną kapę z kapturem. Oba kolory znacząco odcinają się od siebie. Oni też od obłóczyn widzą świat ostrzej. Łatwiej im wychwycić różnicę między lśniącą bielą dobrych uczynków a czernią grzechu. – Kiedy stajemy obok siebie z bratem Piusem, bo takie imię zakonne nosi Arkadiusz, widać różnicę wzrostu, która symbolicznie obrazuje nasze podejście do powołania dominikańskiego – mówi Włodzimierz Galicki, brat Hadrian. – Ja, dużo niższy od prawie dwumetrowego Arka, wciąż mam wątpliwości, czy jestem na swoim miejscu. On – postawny i mocny – ma pewność. Muszę do niego dorastać – uśmiecha się.

Szabla i książka

Czekamy przed pracownią rentgenowską w Łodzi. – Kto następny? – otwiera drzwi Arkadiusz Biały. – My – zgłaszamy się równocześnie – ja, fotoreporter Heniek i Włodzimierz Galicki, jego współbrat. Siedzący w kolejce patrzą zdziwieni, jak to będziemy sobie robić wspólne prześwietlenie. Na drzwiach napis „Teren nadzorowany.” Jestem pewna, że nadzoruje go Duch Święty, bo Arkadiusz między przyjmowaniem kolejnych pacjentów odmawia brewiarz i Różaniec, według zaleceń reguły dominikańskiej.

Z zawodu jest technikiem elektroradiologiem z licencjatem kanonicznym z teologii. Na co dzień wykonuje zdjęcia za pomocą aparatu rentgenowskiego i tomografu komputerowego we własnej przychodni i w szpitalu K. Jonschera w Łodzi. Przedstawia się jako szlachcic i dominikanin. – Trenuję sztuki walki, umiem używać szabli husarskiej, jeżdżę konno – wylicza. W kanciapie za recepcją poradni w wolnych chwilach szyje siodło dla konia swojemu synowi Amadeuszowi, który jak on należy do Klubu Miłośników Dawnego Oręża i Sztuki Walki tym Orężem „Signum Polonicum”. Habit dominikański włożył pierwszy raz w 2000 roku. –

Jak Jack London imałem się w życiu niejednej pracy – uśmiecha się Włodzimierz. Od 17 lat pozostaje wierny bibliotece Politechniki Łódzkiej, gdzie oprócz zajmowania się książkami prowadzi spotkania z artystami w „Przedsionku Literackim”. Wcześniej organizował je u łódzkich dominikanów. Ma na swoim koncie dziesiątki napisanych scenariuszy, według których robił spektakle, ale też w nich występował. Jak mówią widzowie – jeśliby nawet głośno czytał książkę telefoniczną, uwiedzie tym odbiorców. Przedstawia się skromnie: „miłośnik słowa”. Swoje obłóczyny świętował w 2004 roku.

Włodzimierz Galicki skromnie określa się „miłośnikiem słowa”.   HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ Włodzimierz Galicki skromnie określa się „miłośnikiem słowa”.
Ludzie Księgi

– Nie usiłujemy być bardziej katoliccy niż inni – podkreśla Arkadiusz. – Składając profesję czasową czy wieczystą, zobowiązujemy się do życia regułą świeckich Zakonu Kaznodziejskiego. Ona nie obowiązuje pod grzechem, ale jest wezwaniem do osobistej odpowiedzi na Bożą miłość. Dlaczego nazywają nas trzecim zakonem? Bo pierwszy zakon to ojcowie, drugi – mniszki, trzeci – tercjarze. Zwierzchnikiem wszystkich jest prowincjał zakonu dominikanów Polsce – o. Paweł Kozacki.

Trzeci zakon liczy około 600 osób. Formacja w trybie minimalnym to trzy miesiące postulatu, rok nowicjatu, trzy lata formacji czasowej, którą można wydłużyć o rok. Wszystko wieńczy profesja wieczysta. Arkadiusz, sekretarz fraterni, zastępca przełożonej prowincjalnej, bo rada prowincjalna jest koedukacyjna, miał szczęście, że kiedy wstąpił do fraterni służewieckiej, bo jeszcze nie było łódzkiej, jego mistrzynią w nowicjacie została Marina Kominek. To charyzmatyczna postać trzeciego zakonu, autorka książek, wychowawczyni pokolenia solidnych tercjarzy. Mistrz czyni mistrza, dlatego przez ostatnie 5 lat Arkadiusz był przewodniczącym komisji redakcyjnej nowego podręcznika dla mistrzów formacji.

– Mistrz wprowadza w zakon, pomaga odkryć powołanie zgodnie z biblijnym przesłaniem, że to Pan Bóg powołał nas już w łonie matki – opowiada. – W formacji dorosłych po profesji wieczystej nieustannie uczymy się sami i we wspólnocie umiejętności życia regułą zakonną w świeckim życiu. Jesteśmy zobowiązani do odmawiania brewiarza, Różańca, do studium pism i kaznodziejstwa. Dobrze, gdy uczestniczymy codziennie we Mszy św., żyjemy sakramentami świętymi. Dominikanie to ludzie Księgi, więc stale skupiamy się na czytaniu.

Naucz mnie kochać

Włodzimierz, zastępca przełożonego fraterni w Gidlach i jej skarbnik, nie trafiłby do tercjarzy, gdyby nie zmienił mieszkania. Po śmierci mamy wrócił do rodzinnej parafii pw. Najświętszego Zbawiciela w Łodzi. W starej wspólnocie z żoną Heleną należeli do Domowego Kościoła. Tu nic się nie działo, więc z kilkoma rodzinami założyli koło Stowarzyszenia Rodzin Katolickich. Na jedno ze spotkań zaprosił tercjarza brata Gundysława – Krzysztofa Napieralskiego, który otworzył mu oczy na to, czym jest trzeci zakon. Sam, szukając większej wewnętrznej ciszy, przeszedł kilka lat temu do tercjarzy kartuzów.

– To był trudny okres w moim życiu – opowiada Włodzimierz. – Mam córkę Urszulę i syna Adama. Zaczęły się kłopoty w naszych relacjach. Uciekałem w pracę, a tam pojawiały się różne pokusy. Gdybym nie wstąpił do tercjarzy, posypałoby mi się małżeństwo. Przez kilka lat krzyczałem do Boga: „Naucz mnie kochać!”. Także dlatego, że bliscy dawali mi do zrozumienia, że tego nie umiem. Kiedy pojechałem na pierwsze spotkanie tercjarzy do sanktuarium w Gidlach, klęknąłem przed 9-centymetrową figurką Maryi i poprosiłem: „Pomóż!”. Wstając, czułem, że zostałem wysłuchany. Do domu wracał na skrzydłach. Do Gidel zaglądał często, żeby popatrzeć z dystansu na dominikanów. Przełom nastąpił podczas procesji Bożego Ciała. Szedł z braćmi w albie, pośród sypiących kwiatki dziewczynek, i nagle poczuł wielką odpowiedzialność za to, kim jest i co tu robi. – Wtedy zdecydowałem, że w to wchodzę – wspomina.

Helena i Berenika

Włodzimierz wybrał imię zakonne Hadrian. – Ten święty żył w czasach Tomasza More’a – opowiada. – Został ścięty za wiarę, bo nie chciał zgodzić się z Henrykiem VIII. Był przykładnym ojcem rodziny, a ja często miałem wrażenie, że nie jestem dobry dla bliskich.

Ciekawe, że Włodzimierza poznałam z powodu mojej książki o Wojciechu Kilarze „Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara”. Fragment o miłości kompozytora do ukochanej żony Barbary odniósł do swoich relacji z żoną i postanowił mi to powiedzieć. – Moją Helenkę też, jak on, kocham nad życie – usłyszałam. Poznali się w Klubie Inteligencji Katolickiej. Zobaczył w jej oczach takie ciepło i akceptację, że odpłynął w rejony znane tylko zakochanym. – Teraz wkraczam w etap miłości dojrzałej – zdradza. – W żonie podoba mi się wszystko, nawet to, co powinno mnie drażnić. To dlatego, że patrzę na nią w prawdzie, nie jak na senne marzenie.

Berenika, żona Arkadiusza, też jest tercjarką dominikańską i nosi imię zakonne Róża. – Długo szukaliśmy swojego miejsca Kościele – opowiada jej mąż. – W końcu niezależnie od siebie podjęliśmy decyzję o zostaniu tercjarzami dominikańskimi. Arkadiusz usłyszał o istnieniu tercjarzy w czasie studiów, pod koniec lat 90. Razem z kolegą założyli Międzywydziałowe Koło Filozoficzne. – Kiedy je tworzyliśmy, zauważyłem, że kolega podpisywał się jako świecki dominikanin – wspomina. Był to ten sam brat Gundysław, który zainspirował Włodzimierza. Parę osób z tamtego koła zostało potem tercjarzami.

Jak baranek

Przyznaje, że miejsce pracy pomaga mu w realizowaniu reguły: – Mam ten luksus, że moja pracownia rentgenowska jest pod kościołem i w te dni, kiedy tu przychodzę, idę przed pracą na Mszę Świętą. Brewiarz odmawia w przychodni i w szpitalu między kolejnymi pacjentami. Różaniec zwykle w drodze – jadąc samochodem albo idąc pieszo. Łapie się na tym, że kiedy odmawia go w domu, z przyzwyczajenia chodzi po pokoju.

– Przez 750 lat nasz zakon nosił nazwę św. Dominika od pokuty – mówi. – W życiu codziennym ten nasz rys pokutny sprawia, że przeciwności, kłopoty staram się przyjmować w duchu pokuty. Sama specyfika mojej pracy jest taka, że to pacjenci decydują, kiedy mam czas dla siebie. Ofiaruję to Panu Bogu. – Widziałem, jak Arek dojrzewał w wierze, przejmując się powołaniem – opowiada Włodzimierz. – Wcześniej ustawiał ludzi po kątach, był radykalny do bólu, a teraz zachowuje się jak baranek. – Z tym barankiem przesadzasz – uśmiecha się Arkadiusz. – Ale coś w tym jest, bo długo byłem przewodniczącym Związku Zawodowego w szpitalu. Jednak kiedy stałem się zbyt ugodowy wobec przełożonych, też przecież naszych bliźnich, musiałem z tego zrezygnować.

Bardzo ważna jest również modlitwa, nadająca życiu rytm. – To rozmowa z ukochanym, nie przymus, ale potrzeba serca – mówi Włodzimierz. – Najważniejsza jest moja relacja z Panem Bogiem. Gdybym przestał trzymać Go za rękę, rozsypałbym się w drobny mak.