Heniu, przynieś Biblie

GN 2/2017 |

publikacja 11.02.2017 06:00

O pasji ewangelizowania, praktycznych Amerykanach i szukaniu Boga w internecie mówi Henryk Król.

Heniu, przynieś Biblie Roman Koszowski /foto gość

Ks. Tomasz Jaklewicz: Można powiedzieć, że zarządzasz koncernem ewangelizacyjnym, który stworzyłeś?

Henryk Król: Za dużo powiedziane. Doświadczyłem prowadzenia mnie za rękę przez Pana Boga. A poza tym to zawsze praca w grupie, kropla w morzu potrzeb. W całym życiu odczuwałem chęć dzielenia się Ewangelią z innymi. Wyniosłem to z domu. Moi rodzice byli głęboko wierzącymi ludźmi.

Rodzice byli luteranami?

Tak. Ojciec pracował na Politechnice Śląskiej w Gliwicach, był profesorem, ale często zapraszano go do kościołów, by prowadził rozważania biblijne. Nie było to dobrze widziane przez ówczesne władze. Ponieważ jednak był wybitnym naukowcem, tolerowano go na uczelni. Wyrośliśmy z siostrą i bratem w atmosferze modlitwy i otwartego mówienia o Bogu. Kiedy mieliśmy w domu gości, czasem wysoko postawionych, po kolacji tata wołał: „Heniu, przynieś nam Biblie”. Mówił gościom: „Daliśmy wam to, co najlepsze, z lodówki, a teraz to, co jest naprawdę najlepsze”. Dla wielu tych ludzi było to pierwsze spotkanie z Pismem Świętym. Cała nasza trójka poszła za ojcem. Zrobiliśmy doktoraty na politechnice, a także podzieliliśmy jego zapał ewangelizowania.

Przełomem w Twojej historii był wyjazd do USA. W tamtych czasach graniczyło to z cudem…

Zawsze dużo modliliśmy się o prowadzenie przez Boga. Więc gdy takie „przypadkowe” rzeczy się działy, nie byliśmy zaskoczeni. Pojechałem na wakacje do Stanów w 1973 roku, miałem 21 lat. Zaprosił mnie amerykański student, którego poznałem na poprzednich wakacjach. Dostałem bilet na autobusy „Greyhounda” i jeździłem bez ograniczeń. Byłem w 40 stanach, poznałem niesamowitych, Bożych ludzi. Byłem zapraszany na spotkania jako student zza żelaznej kurtyny, który chce świadczyć o Bogu i żyć dla Jego chwały. Chrześcijaństwo, które tam zobaczyłem, było dla mnie czymś fenomenalnym. W autobusach, bez przesady, co trzecia osoba czytała Biblię. Ludzie odwołujący się do Boga w sposób poważny, bez kpiny, to był standard. Dzisiejsza Ameryka jest już całkiem inna.

Co najbardziej zaskoczyło Cię u chrześcijan w USA?

Nowością dla mnie było bardzo praktyczne podejście do wiary. Każda sprawa musi być przełożona na życie. Nie kombinuj, tylko rób tak, jak to powinno być. W wolności, ale konsekwentnie, jeśli chcesz do czegoś dojść w sprawach królestwa Bożego. To było bardzo poważne podejście do wiary, a zarazem bardzo konserwatywne w kwestiach moralnych. Wtedy też po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką chrześcijańską.

U nas wtedy o czymś takim w ogóle nie słyszano.

Wyobraź sobie sklep, w którym jest kilka tysięcy płyt z muzyką chrześcijańską, a ja nie znam żadnego wykonawcy. A kocham muzykę. Słuchałem tego, w sklepie, kilka godzin, po czym wyszedłem z bólem głowy i bez ani jednej płyty. Byłem na takich koncertach, że do dziś mnie ciarki przechodzą. Wróciłem do Polski z postanowieniem, żeby założyć zespół.

Powstała grupa DEOdecyma.

Dokładnie w roku 1975. Zrozumiałem, że muzyka jest w naszym polskim kontekście najlepszą formą otwierania drzwi Chrystusowi. Wejście z bębnami, gitarami do kościoła było atrakcją. Traktowano to jako niegroźną nowość. Zaczęło się 15 lat jeżdżenia po kościołach w całej Polsce, głównie katolickich. Zaprzyjaźniliśmy się z wieloma księżmi, którym naprawdę zależało na „nowym Duchu” i którzy się nie bali. Byliśmy luteranami i to nasze zaangażowanie było źle widziane przez nasz własny Kościół. Linia polityczna komuny była taka, żeby antagonizować wyznania.

Jak wspominacie tamten czas?

To były piękne lata. Setki przygód i niesamowite Boże błogosławieństwo. Podczas pamiętnej wizyty Billy’ego Grahama w Polsce byliśmy zespołem, który mu towarzyszył, także w katowickiej katedrze. Ludzie pytali nas coraz częściej o nagrania. Mój brat jest inżynierem budowlanym, siostra architektem, w zespole członkowie reprezentowali inne budowlane profesje, więc postanowiliśmy wybudować studio. W 1977 roku zapadła decyzja. A potem było pasmo cudów i w końcu się udało. Esbecja zaplombowała na dwa i pół roku budowę, bo poszła pogłoska, że budujemy kościół. W czerwcu 1986 roku studio DEOrecordings w Wiśle-Malince otworzyło swoje podwoje.

Chcieliście nagrywać tylko muzykę chrześcijańską?

Taki był nasz cel. Z punktu widzenia biznesowego to było kompletnie nieopłacalne. Byliśmy radykalni i naiwni. Nasze studio było bardzo dobrze wyposażone. Sława studia poszła w Polskę. Wszystkie topowe polskie zespoły chciały u nas nagrywać. Nie przewidzieliśmy, że przyjdzie rok 1989. W wolnej Polsce rozwinęliśmy skrzydła. Zaczęliśmy też dystrybucję płyt zachodnich, chrześcijańskich i sprzedaż kaset.

Staliście się w Polsce pionierami CCM (contemporary christian music), czyli nowoczesnej muzyki chrześcijańskiej. W Stanach to potężna część rynku muzycznego, u nas to było zupełnie nieznane.

Dlatego organizowaliśmy konferencje promocyjne dla tej muzyki w Wiśle. Przyjeżdżali wpływowi redaktorzy z całego kraju. Wtedy pojawił się pomysł radia CCM. W 1997 r. dostaliśmy pierwsze koncesje. Próbowaliśmy robić ambitne radio z dobrą chrześcijańską muzyką. Tłumaczyliśmy dużo najlepszych amerykańskich programów. Ale radio było cały czas deficytowe. Działaliśmy „od cudu do cudu”, ale zaczęliśmy tonąć.

Ludzie nie chcieli słuchać takiego radia?

Okazało się, że radio od początku do końca chrześcijańskie nie utrzyma się bez dotacji. A myśmy takich nie mieli. W 2007 zmieniliśmy koncepcję. Przyjęliśmy format radia lokalnego, które nadaje świeckie materiały, zachowując 3 godziny audycji religijnych.

Zdecydowaliście się pójść mocno w stronę ewangelizacji przez internet.

Uświadomiliśmy sobie, że muzyki chrześcijańskiej, także radia, słuchają ludzie, którzy są już przekonani do Ewangelii. O ile w ogóle chcą jej słuchać. A w ewangelizacji chodzi o docieranie do ludzi obojętnych czy wrogich. Naszym flagowym projektem jest od 8 lat platforma internetowa Szukając Boga, tworzona we współpracy z Ruchem Światło-Życie i Mt28.

Czy można przez internet odnaleźć Chrystusa?

Cała informacja o Chrystusie, przekazanie jej tekstem, obrazem, filmem – to jest możliwe. Nie podważamy w żaden sposób roli Kościoła, ale mu pomagamy. Ludzie poszukujący najczęściej nie biorą pod uwagę Kościoła. Liberalne społeczeństwa odrzucają Kościoły instytucjonalne. W Anglii robiono badania, z których wynika, że tylko 9 proc. ludzi myśli pozytywnie o Kościele jakiegokolwiek wyznania. Natomiast 60 proc. społeczeństwa mówi pozytywnie o Jezusie. W Polsce jest też dużo ludzi poszukujących, ale zniechęconych do Kościoła.

Czyli celujecie w tych właśnie ludzi?

Nie adresujemy naszych witryn do wierzących, ale do poszukujących. Chcemy pokazać im najpierw Boga, który ich kocha, czeka na nich, proponuje im nowe narodzenie. A potem mówimy, że jeśli dostosujemy się do Bożych zasad, to życie zaczyna się nam lepiej układać. Założyliśmy cztery etapy formacji, które nazwaliśmy w ten sposób: „znajdź”, „poznaj”, „wzrastaj”, „dziel się”. W ubiegłym roku 550 tys. ludzi dotarło do nas przez internet. Nie mówię o wejściach, ale o indywidualnych osobach. A z wierzącymi chcemy w tym dziele współpracować.

No dobrze, ci ludzie docierają i co się z nimi potem dzieje?

Zachęcamy ich, żeby przeszli przez kolejne etapy i podjęli decyzję wiary, przyjęli Jezusa jako Zbawcę, oddali Mu życie. Kto się na to decyduje, temu proponujemy osobisty kontakt z e-trenerem, który sugeruje temu człowiekowi dalszą drogę, kursy on-line czy wspólnotę. Są grupy Poznając Boga, które działają już off-line (w realnym życiu). To mogą być grupy o różnym charakterze, ale ich celem jest dalsze wzrastanie w wierze. Na końcu tej drogi są szkolenia dla liderów, trenerów. Nie zakładamy Kościołów, ale chcemy, by ludzie dotarli do wspólnoty wiary.

Jak to się ma do przynależności kościelnej?

W naszym stowarzyszeniu jest wielu wspaniałych ludzi z różnych Kościołów. Połowa trenerów to katolicy, są też księża. Umówiliśmy się, że naszym celem jest ewangelizacja. Nie tracimy czasu na dysputy o różnicach, tylko mówimy o tym, co jest wspólne, a ponieważ zbawia tylko Chrystus, mamy w Nim wspólny mianownik. To Pan Bóg otwiera serca. On wykonuje pracę, my chcemy być tylko katalizatorami tej przemiany.

Co jest dziś największą przeszkodą w ewangelizacji?

We współczesnym świecie media kształtują światopogląd. Kolejny popularny sitcom czy kanał na YouTubie, który pokazuje rzeczy coraz bardziej szokujące, sprawia, że ludzie myślą, że tak ma wyglądać świat. Nie ukrywajmy, trwa walka światopoglądów, zmaganie się prawdy z kłamstwem.

Niektóre Kościoły protestanckie, także część katolików, idą na kompromis w wielu kwestiach moralnych.

Odejście od nauczania biblijnego w kwestiach moralnych pociąga za sobą katastrofę. O tym przekonały się wszystkie denominacje, które zaczęły flirtować z liberalną teologią. Jeśli sól zwietrzeje, czymże ją posolić? Jeśli ktoś kwestionuje Pismo Święte jako najwyższy autorytet, to wszystko staje się względne i pływamy z całym światem w relatywizmie.

Zastanawiam się, czy Jezus korzystałby z internetu.

Jestem pewien, że tak. Bo to jest po prostu metoda komunikacji. Owszem, internet niesie ze sobą dużo niebezpieczeństw. Jest w nim mnóstwo plugawych rzeczy, negatywne emocje, hejt, niszczenie ludzi. To są fakty, które objawiają ludzką naturę, grzech po prostu. Ale jeśli w sieci tak widoczny jest grzech, to tym bardziej widać potrzebę zbawienia.

Może to jest sprawa pokoleniowa, ale wydaje mi się, że internetowa komunikacja z definicji zniekształca ludzkie relacje. Dlatego zastanawiam się, czy w sieci naprawdę można odnaleźć Boga…

Nasze starsze pokolenie patrzy na internet jako na narzędzie porozumiewania się i ułatwiania sobie życia. Ale dla pokolenia nastolatków czy jeszcze młodszych osób internet jest podstawowym narzędziem społecznym służącym do budowania wszelkich relacji. Przez nasze narzędzia dotarliśmy do 2,4 mln ludzi w Polsce. Czy lepiej byłoby twarzą w twarz? Tak, ale to nierealne. Ilu ludzi możesz spotkać na kolędzie czy w konfesjonale? Jeśli masz dla człowieka 5 minut, to trudno mówić o relacji. A e-trenerzy, których mamy aktywnych ponad 150, dysponują czasem dla każdego. Te nasze działania przynoszą efekt. Są na to setki świadectw. Po 8 latach mamy 25 tys. ludzi, którzy mówią, że dotarli do jakichś wspólnot, głównie katolickich.

Czujesz się bardziej misjonarzem czy biznesmenem?

Czuję się misjonarzem, ale myślę jak biznesmen, bo to mi pomaga być bardziej skutecznym. Jako biznesmen lepiej poznaję realny świat, w którym żyją dziś ludzie. Poznaję po to, aby skutecznie dotrzeć do nich z Ewangelią. Kamieniem węgielnym jest zawsze Chrystus. Jemu chcemy oddać całą chwałę. Dopóki mówisz o wartościach, jest OK, ale jak powiesz, że trzeba oddać się w ręce Jezusa, który umarł za twoje grzechy na krzyżu, wielu mówi: odchodzę.

Henryk Król - urodził się w 1952 roku. współzałożyciel i szef Stowarzyszenia „DEOrecordings”, które ewangelizuje przez internet, radio, muzykę. Należy do Kościoła Ewangelicko-­‑Augsburskiego. Więcej na: www.platforma.szukajacBoga.pl

Dostępne jest 10% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.