Ubogich mamy u siebie

Jacek Dziedzina

GOSC.PL |

publikacja 20.01.2017 06:00

Brat naszego Boga zmarł w dniu Jego urodzin. Dokładnie 25 grudnia, w 100. rocznicę śmierci, rozpoczął się w Polsce Rok Świętego Brata Alberta. Lepszego przedłużenia Roku Miłosierdzia nie można było wymyślić.

Ubogich mamy u siebie reprodukcja józef wolny /foto gość

Nie zapomnij o ubogich – usłyszał podczas konklawe kard. Bergoglio od swojego brazylijskiego przyjaciela kard. Hummesa, gdy liczba głosów oddanych na Argentyńczyka zbliżyła się do dwóch trzecich. Ta podpowiedź zdecydowała o wyborze imienia Franciszek. „Bardzo chciałbym Kościoła ubogiego i dla ubogich”, powiedział później nowy papież na spotkaniu z dziennikarzami. Polscy biskupi, wybierając św. Brata Alberta na patrona kolejnego roku duszpasterskiego, doskonale wpisali Kościół w Polsce w ten program Franciszka. Tym samym narzucili i sobie, i nam wszystkim dość odważne zobowiązanie. Bo to nie może być rok pomnikowych obchodów ani ckliwych laurek. Życie i twórczość brata Alberta musi niepokoić. I czasem też zaboleć.

Nic na własność

„Z dniem Bożego Narodzenia wiąże się w tym roku specjalna okoliczność. Sto lat temu, właśnie w ten dzień, gdy w południe dzwony wzywały do modlitwy »Anioł Pański«, narodził się dla nieba św. Brat Albert, opiekun nędzarzy i wydziedziczonych – »Brat naszego Boga«, jak trafnie określił go Karol Wojtyła”, piszą biskupi w specjalnym liście, w którym ogłaszają Rok Świętego Brata Alberta. Nawiązując do zakończonego niedawno Roku Miłosierdzia, trafnie zauważają, że po doświadczeniu Bożej dobroci i miłosierdzia człowiek otrzymuje nową wrażliwość, nowe spojrzenie na świat, co nie może nie skutkować konkretnymi owocami. „Prawdziwa przemiana serca z konieczności wyraża się na zewnątrz, w pełnym oddania miłosiernym działaniu na rzecz bliźnich. Taki był właśnie cel tego czasu łaski dla Kościoła ukazany nam przez papieża Franciszka: »aby uczynić świadectwo wierzących jeszcze mocniejszym i skuteczniejszym« (...). Prośmy Boga o taką wiarę i taką wrażliwość, abyśmy mieli niewzruszone przekonanie, że to samemu Jezusowi służymy: karmiąc głodnych, dając dach nad głową bezdomnym, odziewając nagich, opatrując chorych, wyciągając rękę do spętanych nałogami, pocieszając strapionych, dobrze radząc wątpiącym, sprowadzając na właściwą drogę błądzących”, czytamy w liście. Tego nie da się nie brać dosłownie. I nie o litość bynajmniej chodzi. Ani o samą tylko doraźną, okazjonalną pomoc. Chodzi także o przemianę myślenia o tym, co sami posiadamy: i osobiście, i jako wspólnota, Kościół. Czy na pewno mamy prawo nazywać to swoją własnością. Czy „święte prawo własności” nie wyparło w nas czasem innej świętości, o której czytamy w Dziejach Apostolskich: „Żaden nie nazywał swoim tego, co posiadał, ale wszystko mieli wspólne (...). Nikt z nich nie cierpiał niedostatku, bo właściciele pól albo domów sprzedawali je i przynosili pieniądze [uzyskane] ze sprzedaży, i składali je u stóp Apostołów. Każdemu też rozdzielano według potrzeby”.

Prawo do mojej kieszeni

Biskup Grzegorz Ryś, autor m.in. książki „Brat Albert. Inspiracje”, powyższy fragment z Dziejów Apostolskich uważa za najlepszą ilustrację tego, jak brat Albert rozumiał ubóstwo. Co więcej, krakowski biskup i zarazem historyk twierdzi, że w ponadtysiącletniej historii Polski „nie ma drugiego człowieka, który tak dobrze jak brat Albert rozumiał ideał i błogosławieństwo ubóstwa”. W czasie zeszłorocznego spotkania „Być więcej, niż mieć” w sanktuarium Ecce Homo w Krakowie powiedział m.in.: „Ubóstwo brata Alberta nie polegało na tym, że on miał mało. Nie miał mniej niż inni dokoła. Jego ubóstwo polegało na tym, że nie miał nic. Niczego nie nazywał swoim. Niczego nie miał na własność. Nie znosił słowa »własność«. W świecie, w którym pieniądz wyznacza twoje miejsce, św. brat Albert, tak jak wcześniej św. Franciszek, mówił: nic nie mam na własność. Dlaczego nie? Bo spotkał ludzi, którzy naprawdę nic nie mają. To nie jest wybór ubóstwa dla samego ubóstwa, tylko ze względu na ubogich. Tak samo jak w Dziejach Apostolskich: żeby nikt we wspólnocie nie cierpiał niedostatku, żeby podstawowe potrzeby każdego we wspólnocie były zaspokojone. Oni widzieli stan posiadania swoich braci i to im kazało rezygnować ze swojej własności i dzielić się tym, co posiadają. Nikt nie nazywał swoim tego, co miał, bo chciał, żeby każdy we wspólnocie miał zabezpieczone przynajmniej najprostsze potrzeby”, mówi bp Ryś. I dodaje: „Parafia to jest wspólnota braci i sióstr. Wiecie, kto w waszej parafii przymiera głodem? Znacie dzieci z parafii, które nie mają obiadów? Nie znacie? I możecie spokojnie mieć to, co macie? O to chodzi w ubóstwie brata Alberta. Ono nie zrodziło się z tego, że on patrzył na ubogiego Pana Jezusa i taki ubogi Pan Jezus mu się spodobał. To jest punkt dojścia. Punktem wyjścia było zobaczenie wokół siebie biedy. To ubóstwo jest na rzecz zaspokojenia potrzeb braci. Brat to jest najważniejsze określenie chrześcijan. Jeśli jestem bratem dla tego człowieka, to konsekwentnie sprawię, że to, co mam, mamy wspólne. On ma prawo do tego, co jest moją własnością. Jak chcecie sobie zadawać pytania o ubóstwo w duchu św. brata Alberta, to nie pytajcie siebie, ile macie w kieszeni, tylko zapytajcie, czyje to jest. Czy to jest od początku do końca wasze. Bo może jest obok ktoś, kto ma prawo do tego twojego kieszonkowego”, dodaje bp Ryś.

Wyzwanie dla świata...

Zanim stał się br. Albertem, był po prostu Adamem Chmielowskim. Może niezupełnie „po prostu”, bo dość szybko jego nazwisko stało się znane w środowiskach artystycznych. Wzięty malarz miał w swoim CV również doświadczenie powstańca styczniowego. To właśnie w czasie powstania został ciężko ranny, wskutek czego amputowano mu nogę (później nosił protezę, przez którą musiał podróżować trzecią klasą kolei...). Urodził się 20 sierpnia 1845 r. w Igołomi pod Krakowem w rodzinie zubożałej szlachty. Wcześnie stracił oboje rodziców – ojca, gdy miał 8 lat, matkę w wieku lat 14. Wprawdzie jego „nawrócenie na ubogich” przyszło później, nawet później niż odkrycie powołania (najpierw wstąpił, na krótko, do jezuitów), jednak pewną wrażliwość na biedę i potrzeby ludzi dało się u niego zauważyć także w czasie, gdy daleko mu jeszcze było do podjęcia radykalnej decyzji stania się jednym z nędzarzy. Po upadku powstania musiał emigrować. W latach 1870–1874 studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Monachium. To tam malował pierwsze obrazy i rozpoczął artystyczną karierę, zaczął być też nazywany prekursorem polskiego impresjonizmu. Już wtedy podkreślał, że nie zależy mu na sztuce dla sztuki, ale chciał swoje umiejętności poświęcić „dla chwały Bożej”. Po kilkumiesięcznym pobycie u jezuitów (gdzie, jak mówił, zaczął jeszcze lepiej malować) uznał, że to jednak nie jego droga. Coraz bliższy stawał mu się św. Franciszek z Asyżu. Punktem zwrotnym było jego spotkanie z bezdomnymi w ogrzewalni miejskiej na krakowskim Kazimierzu. Nie, nie w „ciepełku”, przy którym bezdomni się grzali i byli szczęśliwi, ale w prawdziwie nieludzkich warunkach, w jakich tam przebywali. Postanowił z nimi zamieszkać. Długo walczył o przejęcie ogrzewalni od miasta. Gdy to się udało, zamienił ją w schronisko dla wszystkich ubogich. Przywdział najpierw habit III Zakonu św. Franciszka, stał się br. Albertem. Dołączyli do niego inni, podobnie myślący o ubóstwie. Albertyni i albertynki i wtedy, i dzisiaj są prawdziwym wyzwaniem dla świata, w którym posiadanie wyznacza miejsce i pozycję.

...i dla Kościoła

Opór wobec „opcji na rzecz ubogich” pojawia się czasem również w samym Kościele. Nikt z nas nie jest wolny od pokusy zwolnienia się z myślenia wybiegającego poza stan swojego konta. Ten opór zyskuje czasem promotorów, którzy powtarzają dwa argumenty: po pierwsze, że dzielenie się z innymi nie jest wcale żadnym obowiązkiem chrześcijan, tylko kwestią dobrej woli, a po drugie – że z samego Pana Jezusa zrobiliśmy biedaka większego niż w rzeczywistości był, wszak w domu cieśli na pewno źle nie było.

Biskup Grzegorz Ryś odpowiada: „Stare nauczanie Kościoła, które powtarzano przez całą starożytność i średniowiecze, mówiło, że jeśli posiadam majątek, którego wartość jest ponad godziwą średnią w społeczeństwie, to mam obowiązek się nim dzielić ze sprawiedliwości, a nie z miłosierdzia. Księgi pokutne średniowieczne, na przykład z terenów Irlandii, mówiły, że ktoś, kto gromadzi majątek ponad miarę i gromadzi go tylko dla siebie, powinien odbyć pokutę z tego powodu”. A zatem dla chrześcijan dzielenie się to nie kwestia jakiejś łaski, tylko uczynienie zadość zwykłej sprawiedliwości.

Drugie pytanie: jak bogata lub jak biedna była Święta Rodzina? Biskup Ryś: „Ja odpowiadam ciągle to samo: że jeden jedyny tekst w Ewangelii pokazujący stan majątkowy tej rodziny to scena ofiarowania Jezusa w świątyni, kiedy Maryja i Józef na ofiarę Bogu przynieśli dwa gołębie. To była ofiara składana przez największych biedaków. Ponieważ Prawo Mojżeszowe mówiło, że 40 dni po urodzeniu syna, a 80 po urodzeniu córki, matka ma przyjść do świątyni i na ofiarę złożyć Bogu baranka albo owieczkę i gołębicę. Chyba że rodzina jest tak biedna, że jej nie stać na kupno baranka, to wtedy składa dwa gołębie. Ale to już musiała być bieda niewyobrażalna. Biedaki nad biedakami”, komentuje krakowski biskup. I dodaje: „Mnie kiedyś bardzo poruszyło odkrycie, że Jezus naprawdę był bezdomny. Odkąd odszedł z domu z Nazaretu, swoje dorosłe życie, publiczną działalność, spędził jako człowiek bezdomny. Co to dla mnie oznacza, że idę w życiu za kimś, kto jest bezdomny? Może niekoniecznie oznacza, że ja też mam być bezdomny. Ale to jednak musi się jakoś przełożyć na mój sposób bycia, na moje ambicje, żebym nie wypadł głupio przy kimś, kto jest bezdomny. To by była gruba niedelikatność. Zaprosicie do waszego domu bezdomnego, a on nie będzie wiedział, jak się zachować, bo w progu mu powiecie, żeby zdjął buty, bo wam pobrudzi dywan? To, co nie jest mi koniecznie potrzebne, to lepiej, żebym z tego zrezygnował, wtedy będzie mi bliżej do Jezusa”. Jest chyba jasne, że Rok Świętego Brata Alberta w Kościele nie może polegać tylko na sympatycznych akademiach ku czci „brata naszego Boga”.

TAGI: