W krainie lodu

Ks. Andrzej Muszala

publikacja 12.01.2017 04:00

Nie mam zamiaru zajmować się tu kwestią, czy in vitro jest etyczne, czy nie. Chciałbym tylko zapytać: co zrobić z „nadliczbowymi” embrionami? Poszukajmy odpowiedzi.

W krainie lodu canstockphoto, montaż studio gn

Kasia i Bogdan mają siedmioletniego syna i dwuletnią córkę. I jeszcze dwadzieścia jeden embrionów w klinice, które od kilku lat pozostają w stanie zamrożenia. Niedawno Kasia zdała sobie sprawę, że to przecież jej dzieci. Chciałaby jeszcze implantować jedno lub dwoje, lecz mąż nie wyraża zgody. Ich wzajemne relacje stają się coraz bardziej napięte…

Od Moniki mąż odszedł kilka lat temu. Kiedyś trzykrotnie podchodzili do in vitro. Bezskutecznie. W klinice pozostało szesnaścioro dzieci. Ona sama nie może dalej żyć z tą świadomością. Śnią się jej po nocach. Zdecydowała, że wróci, „oszuka” klinikę, zrobi cokolwiek, byle tylko je wydobyć, a potem pójdzie na tory i rzuci się z nimi pod pociąg.

Kindze się „udało”. Jakim cudem otrzymała termos kriogeniczny ze swoimi zamrożonymi embrionami, pozostaje jej tajemnicą. Po powrocie do domu otworzyła go, wyciągnęła probówki, zakopała je w ogródku i postawiła krzyż. Próbuje zapomnieć o przeszłości, lecz bezskutecznie. Codziennie modli się do swoich ośmiu „aniołków”, które ma w niebie. Ich ojciec odszedł, nie ma po nim śladu…

Podczas rozprawy rozwodowej Barbary i Adama dokonano podziału wspólnego majątku małżonków. Okazało się, że w klinice pozostało jeszcze dwanaście embrionów. Barbara chciała je transferować, urodzić i wychować, nawet sama, jednak mąż nie wyrażał zgody. W końcu zdesperowana powiedziała: „Niech on weźmie sobie sześć, a ja sześć. Może przynajmniej połowę uda mi się uratować”. Pani sędzia bezradnie rozłożyła ręce – nie wiedziała, czy traktować zamrożone embriony jak dzieci, czy jak rzeczy. Pozostają w klinice do dziś.

Syndrom po in vitro

„Mrozaki”, „eskimoski”, „maluchy na zimowisku”, „dzieci na Grenlandii” – jak je określają kobiety na różnych forach internetowych. Matki, które chcą jakoś poradzić sobie z „syndromem po in vitro”, choć takie określenie nie występuje w żadnym naukowym opracowaniu. Nie znaczy to jednak, że go nie ma – przejawia się w natarczywych myślach u części kobiet, które w trakcie przechodzenia przez sztuczne zapłodnienie wyraziły zgodę na zamrożenie kilku, kilkunastu, czasem nawet ponad dwudziestu embrionów. Ojcowie jakoś łatwiej sobie z tym radzą – nie zastanawiają się, patrzą z przymrużeniem oka na swoje żony lub partnerki, posądzając je o kobiecą „nadwrażliwość”. Albo odchodzą, „znikają”.

Ile ich jest? W Polsce oficjalnie oblicza się, że kilkadziesiąt tysięcy, może sto. W Stanach Zjednoczonych około 800 tysięcy. A nieoficjalnie? Kto zauważył ich powstanie, skoro widać je jedynie pod mikroskopem? Choć mniejsze niż pyłek, są pierwszym stadium istnienia człowieka z całym jego wyposażeniem genetycznym. Papież Franciszek w encyklice Laudato si’ podkreśla ich wartość i godność: „Nawet życie istoty najbardziej efemerycznej, najbardziej nieznaczącej jest przedmiotem Jego [Boga] miłości, a w tych kilku sekundach istnienia otacza je swą miłością” (Laudato si’ 77). I w innym miejscu dodaje: „Jeśli nie otacza się opieką ludzkiego embrionu, mimo że jego pojawienie się może być powodem trudności i problemów; jeśli dochodzi do utraty wrażliwości osobistej i społecznej na przyjęcie nowego życia, również inne formy otwarcia przydatne dla życia społecznego ulegają wyjałowieniu” (Laudato si’ 120).

Nie, nie mam zamiaru zajmować się tu kwestią, czy in vitro jest etyczne, czy nie. Chciałbym tylko zapytać: co zrobić z „nadliczbowymi” embrionami? Z tymi najmniejszymi istotami ludzkimi, które zostały schłodzone do temperatury ciekłego azotu (–196ºC) i pozostawione w zbiornikach kriogenicznych. Poszukajmy odpowiedzi.

Uwięzione w ciekłym azocie

Po pierwsze, nie mrozić. A najlepiej w ogóle nie „produkować” na szkle, nie narażać na zniszczenie przez sam fakt powołania ich do istnienia w warunkach skrajnie ekstremalnych. We wnętrzu organizmu kobiety dziecko jest bezpieczne – w probówce, pozbawione swojego naturalnego ekosystemu, zostaje wystawione na działanie osób trzecich. Można je zdiagnozować, „ocenić” pod kątem genetycznym, przeznaczyć do eksperymentów, produkcji leków lub kosmetyków, zniszczyć…

Po drugie, próbować uratować te, które już powstały. One już są. Wojtek, Marek, Marysia, Joasia, a nie „zlepek komórek”. Nie sposób tu nie przywołać słów Jezusa: „Strzeżcie się, żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam wam: Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego, który jest w niebie. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł ocalić to, co zginęło” (Mt 18,10-11). Sam autor tych słów kiedyś stał się embrionem, zamieszkał w łonie Miriam. „Jeśli człowiek niszczy jedno życie, to jest tak, jak gdyby zniszczył cały świat. A jeśli człowiek ratuje jedno życie, to jest tak, jak gdyby uratował cały świat” – powiada Talmud Babiloński (Sanhedryn, 37a). Słowa te znajdujemy także na stronie internetowej ratujemyembriony.pl, która cieszy się coraz większym zainteresowaniem. To prawdziwa kopalnia tekstów opisujących los zamrożonych embrionów. „Te dzieci nie mogą płakać i choćby samym swym widocznym fizycznym istnieniem prosić o to, by ktoś je przygarnął, odczarował z głębi lodu i kochał je. Są najmniejsze, niewidoczne gołym okiem, najbardziej bezsilne, milczące, schowane – uwięzione w ciekłym azocie. Pomóżmy dzieciom, tym najmniejszym, które są osierocone od poczęcia” – czytamy w apelu zamieszczonym na stronie.

W pierwszym rzędzie winni wrócić po nie ich biologiczni rodzice. Kiedyś przecież włożyli swoje serce i wiele środków finansowych, by powołać je do życia. Wzięli odpowiedzialność za ich życie. Niech powrócą, może uratują choć jedno, a może kilkoro z nich. Pewna para małżeńska, po uświadomieniu sobie faktu pozostawienia w klinice trzynastu zamrożonych embrionów, zdecydowała się na implantację wszystkich po kolei. „Ile się urodzi, tyle ich wychowamy. Ale wszystkim damy szansę” – powiedzieli.

Co jednak zrobić, jeśli doszło do rozpadu małżeństwa? Lub jedna strona nie zgadza się na implantację? Albo nie pozwala na nią zaawansowany wiek lub stan zdrowia matki? Tu zaczynają się schody. Jest jednak pewne światło: dlaczego nie oddać ich innej parze do tzw. adopcji preimplantacyjnej (zwanej czasem „adopcją prenatalną”)? Innymi słowy, zezwolić na zaadoptowanie dziecka jeszcze przed narodzeniem, w stadium kilku komórek. Kobieta adoptu­jąca mogłaby być jeszcze pełniej matką – nosząc dziecko przez dziewięć miesięcy w swoim łonie, a następnie wydając je na świat. Kościół katolicki nie odrzuca takiej alternatywy, choć widzi tu pewne trudności (np. niełatwy od strony psychologicznej fakt oddania komuś dziecka, choć jego rodzice biologiczni nadal żyją). „Chociaż nie można aprobować sposobu, przez który dokonuje się poczęcie ludzkie w FIVET, każde dziecko przychodzące na świat ma być przyjęte jako żywy dar dobroci Bożej i wychowane z miłością” – czytamy w dokumencie Donum vitae z 1987 roku. Jeśli adopcja preimplantacyjna jest jedyną formą ratowania poczętego życia, to małżonkowie przyjmujący cudzy embrion z intencją ratowania jego życia działają nie tylko w sposób godziwy, ale i wielce szlachetny. Takie przypadki miały już miejsce w Polsce i nie są zabronione przez prawo (jedna z par małżeńskich wychowuje dwoje „nie swoich” dzieci, w dodatku okazało się, że jedno z nich odziedziczyło chorobę po rodzicach biologicznych). W Stanach Zjednoczonych praktyka ta staje się coraz powszechniejsza. W 2009 r. urodziło się w ten sposób około 600 dzieci; w roku 2014 – już 1100.

Przedmiot troski Boga

Adopcja niemowląt istniała zawsze; wystarczy wspomnieć tu słynną kolumnę mleczną (columna lactaria) w Rzymie, pod którą przychodzono, by zabierać porzucone noworodki, a następnie wychowywać we własnych rodzinach. Jej dzisiejszym odpowiednikiem są okna życia, szczególnie wspierane przez Kościół katolicki i ruchy pro life, gdzie matka może zostawić dziecko, a jakieś małżeństwo zabiera je, dając szansę normalnego życia. Nie znaczy to, że chrześcijanie popierają porzucanie noworodków; po prostu ratują ich życie. Mrożenie ludzkich zarodków i pozostawianie ich samym sobie jest formą współczesnego porzucania dzieci, tylko na o wiele wcześniejszym etapie rozwoju. Skoro ludzkie życie liczy się od poczęcia, musimy być konsekwentni – mamy do czynienia z osobami ludzkimi; ich zniszczenie byłoby równoznaczne z morderstwem. I nie jest istotne, że ich życie biologiczne zostało zatrzymane na fazie kilku komórek – one są, istnieją, ich życie duchowe trwa, obdarzone zostały nieśmiertelną duszą. Są przedmiotem wielkiej troski Boga, dla którego jeden dzień jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień (2 P 3,8). Oczywiście adopcję preimplantacyjną winno obarczyć się takimi samymi warunkami jak adopcję każdego już urodzonego dziecka (anonimowość rodziców biologicznych, darmowość, zrzeczenie się praw do dziecka przez rodziców biologicznych itp.) i traktować jako rozwiązanie w ostateczności – gdy nie ma już innego sposobu, by ratować te biedne dzieci. Sam Jezus nas do tego przynagla, gdy mówi: „Kto by jedno takie dziecko przyjął w imię moje, Mnie przyjmuje” (Mt 18,5).