Spalam się!

Marcin Jakimowicz

publikacja 15.01.2017 05:00

Odpowiedź przyszła, gdy siedzieli przed kawałkiem chleba. To wtedy Bóg rozwiał ich wątpliwości.

Spalam się! Anna Rzeźnik

Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie – zapowiada Ewangelia (Łk 17,20). Prześcigamy się w wymyślaniu apokaliptycznych wizji końca świata. Czekamy na spektakularne „wejście smoka” – powrót Jezusa Chrystusa. A On przychodzi niedostrzegalnie. Ukrywa się w kruszynce chleba. Matka Teresa z Kalkuty mawiała: „Kiedy nie wiesz, jaką decyzję masz podjąć, spędź noc przed Najświętszym Sakramentem. Rano podejmiesz właściwą decyzję, chociaż nie zawsze po ludzku będzie wydawała się dobra”.

Przerzucanie trosk

Zacznę od osobistej wycieczki. Od historii sprzed miesiąca. Załatwiałem wyjazd na tygodniowe rekolekcje dla wspólnoty. W ciągu kilku dni miałem konkretnie zadeklarować, ile osób pojedzie. Mogłem pomylić się o 5 proc. Do zagospodarowania było ponad 160 miejsc (czytaj: do zapłaty kilkadziesiąt tysięcy złotych). Dotąd zapisało się jedynie kilkanaście osób. Brakowało grubo ponad setkę. Czy ktoś się przyłączy? Czy znajdzie czas i pieniądze? Dostanie urlop? Sporo podobnych wątpliwości rozsadzało mą głowę. W nocy miałem sen. Śniło mi się, że lista pozostaje pusta. Obudziłem się rozbity. Poszedłem na adorację. Usiadłem przed Jezusem i bez chlipania w rękaw i rozwlekania tematu krótko powiedziałem, o co chodzi. Nic się nie wydarzyło. Po ludzku rzecz biorąc, wynudziłem się. Myśli szybowały we wszelkich możliwych kierunkach. Nie przejmowałem się tym. Wiedziałem, przed Kim siedzę.

Wychodziłem z kościoła, gdy nagle przyszedł pierwszy SMS. Zapisały się cztery osoby. Do wieczora doszły jeszcze 32. Poczułem, że Bóg przejął inicjatywę. Po kilku dniach chętnych było tak wielu, że musieliśmy zamknąć listę. Adoracja była dla mnie wydarzeniem przełomowym, oddaniem sprawy Temu, który sam prosi: „Wszystkie troski wasze przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was (1 P 5,7).

Siedmiokrotnie rozpalony piec

W języku hebrajskim słowo „wieczność” pochodzi od czasownika alam, który oznacza „ukrywać się”. Św. Małgorzata Maria usłyszała w Paray-le-Monial od samego Jezusa: „Tak bardzo płonę pragnieniem bycia kochanym przez ludzi w Najświętszym Sakramencie, że to pragnienie Mnie spala; a nie znajduję nikogo, kto starałby się je zaspokoić”. – Serce Jezusa można porównać do siedmiokrotnie rozpalonego pieca, w którym przechadzali się trzej młodzieńcy, oddając chwałę Bogu – opowiadał Pierre Goursat, założyciel wspólnoty Emmanuel. – Podczas adoracji człowiek wchodzi w ten rozpalony piec miłości i dobroci. Żar tego ognia może przemienić i roztopić każde ludzkie serce.

– Gdy na początku szkoły średniej zacząłem świadomie wchodzić w Kościół, miałem doświadczenie, że katolicyzm to uczta z wieloma daniami. Kosztowałem wielu z nich, ale nie wiedziałem, które jest daniem głównym – uśmiecha się Aleksander Bańka, filozof, animator Tyskich Wieczorów Uwielbienia. – Szukałem realnej obecności Jezusa i wiedziałem, że mogę znaleźć ją w Najświętszym Sakramencie. Odkryłem, że adoracja jest sercem Kościoła. Narastało we mnie doświadczenie pewności, że stoję przed realnym Jezusem, w bardzo bezpiecznym miejscu. Kończyłem liceum i musiałem zdecydować, jakie studia wybiorę. Wybrałem niemal w ostatniej chwili bardzo trudny kierunek. Wiedziałem, że jest niewiele czasu, a muszę się solidnie przygotować. Gdy podjąłem w sercu decyzję, poszedłem przed Najświętszy Sakrament do katowickiej katedry. I wtedy przyszła pewność: „Dobrze wybrałeś, nie obawiaj się, dostaniesz się”. Pewność. Pokój serca. Realne doświadczenie wizji Boga, Jego planu względem mojej osoby. I rzeczywiście dostałem się bez problemu.

Podobne doświadczenie miałem, gdy kończyłem studia – opowiada Bańka. – Chcieliśmy pobrać się z moją dziewczyną. Wybraliśmy nawet datę: 4 września. Dziwnym trafem i jej, i moi rodzice dokładnie wtedy brali ślub. Data była ustalona i właściwie tylko ona była pewnikiem. (śmiech) Nie mieliśmy pracy, pieniędzy, mieszkania, perspektyw. Pytałem, czy mogę zostać po obronie pracy na uczelni, ale nie uzyskiwałem żadnej odpowiedzi. Spędzałem wiele czasu przed Najświętszym Sakramentem. Za każdym razem przychodziła pewność, pokój: „4 września to dobra data. Nie martwcie się, zadbam o wszystko”. Zaufałem tym słowom, choć wydawały się irracjonalne.

Kończył się maj, a domu, pracy czy pieniędzy wciąż nie było. Znaleźliśmy jakieś mieszkanie w Tychach, ale właścicielka w ostatniej chwili nie zgodziła się na wynajem. Wracałem na adorację i tam uzyskiwałem pewność, że wszystko idzie jak najlepiej. Nie wpadałem w panikę, szarpaninę. Odpowiedź przyszła niespodziewanie. W ciągu kilku dni. Okazało się, że nie tylko mogę zostać na studiach doktoranckich, ale będę też otrzymywał całkiem niemałe stypendium. Znaleźliśmy mieszkanie za symboliczne pieniądze, a przechodząc przez ulicę, spotkałem dyrektora instytutu, który zapytał: „Panie Aleksandrze, czy nie chciałby pan u nas pracować na pół etatu?”. Wszystkie rozsypane pionki Bóg poskładał w całość. 4 września mieliśmy pracę, mieszkanie (i zgodę na to, że możemy zrobić w nim remont).

Mam też realne doświadczenie tego, jak ogromną moc posiada adoracja w czasie modlitw nad osobami opętanymi. Widziałem, jaki przełom przyniosła, gdy modliliśmy się za dziewczynę, która już jako trzynastolatka została zwerbowana do sekty satanistycznej, ale to opowieść na inną okazję…

Mam do Niego słabość

– Dom Miłosierdzia Bożego w Koszalinie. Druga w nocy. Godzina mojego dyżuru przy Nim. Jezus w tym miejscu pragnie towarzystwa i ma je 24/7. Idę więc Mu potowarzyszyć. On wie, że mam do Niego słabość – opowiada Joanna Mazur, dziennikarka z Poznania. – Ogromna Hostia i ogromna monstrancja. Dzieli nas najwyżej metr. Ucinam za długi knot w woskowej świecy. Poprawiam kwiaty. Jesteśmy sami. Pierwszy raz w taki sposób. Nie wytrzymuję Jego spojrzenia i po raz pierwszy modlę się, leżąc krzyżem. Po raz pierwszy czuję, dlaczego tak niewygodna jest ta pozycja. Godzina mija w ciągu minuty. To już koniec, przyszła kolejna osoba. Nie mogę powstrzymać wzruszenia. Odtąd mam jedno marzenie – zamieszkać z Nim pod jednym dachem.

Adoracja to wyznanie miłości; czas, gdy On pokazuje, kim dla Niego jestem. Jakiś czas temu kolega „zamęczał” mnie pewnym obrazem – gdy modlił się za mnie, widział biały kwiat. Nie potrafił podać gatunku. Zlekceważyłam to. Pewnego dnia zadzwonił do mnie z entuzjazmem i prawie wykrzyczał w słuchawkę „To lilia!”. Nadal nie podzielałam jego emocji, szczególnie że właśnie spieszyłam się i wychodziłam z domu. Choć tego nie planowałam, bezwiednie podjechałam pod kaplicę adoracji w mojej parafii. Weszłam, uklęknęłam dość blisko i zapatrzyłam się w Niego. W pewnym momencie zauważyłam, że nienaturalnie blisko monstrancji stoi wazon, a w nim – właśnie ten kwiat. Moje serce zostało skruszone.

– Jeszcze kilka lat temu nie widziałem potrzeby adoracji Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie – opowiada Grzegorz Galbierczyk ze wspólnoty Przymierze Miłosierdzia w Poznaniu. – Dziś adoruję Go praktycznie codziennie. Adoracja jest pięknym czasem, lecz nie jest łatwa. W świetle Bożej miłości, w ciszy, w intymności z Jezusem odkrywam różne ciemności, które przynoszę. To chwile trudne, ale uzdrawiające. Pan Jezus przemienia wszystko.

Był czas, gdy moją żonę zaczęły trapić nagłe omdlenia, które utrudniały jej życie. Dopadł mnie lęk. Zacząłem gorączkowo zastanawiać się, w jaki sposób zaopiekować się nią, jak pomóc w chwili kolejnego omdlenia. Te myśli zaczęły mnie zadręczać. Wiedziałem, że nie jestem w stanie otoczyć żony nieustanną opieką. Ogarnęła mnie panika. Poczułem przynaglenie, by pojechać na adorację. Wylałem przed Bogiem cały ból, obawy, strach. Trwałem przed Jezusem, gdy nagle doświadczyłem pokoju. Pojawił się w moim umyśle, a potem serce wypełniła pewność: „Nie muszę lękać się o żonę. Sam Bóg będzie jej strzegł, jako swej córki”. Wyszedłem z adoracji jako inny człowiek. Bóg wypełnił mnie pokojem. Od tamtej chwili żona nie miała żadnego omdlenia…

Na ratunek

– Głoszę właśnie rekolekcje w USA – opowiada sercanin ks. Michał Olszewski. – Kilka dni temu spotkałem człowieka, który podjął decyzję o opuszczeniu Kościoła. Twierdził, że Kościół katolicki umarł, gdyż nie dzieją się w nim żadne z cudów opisane w Ewangelii. Próbowałem go przekonać, że tak nie jest. Bezskutecznie. Wieczorem po Mszy przeżywaliśmy adorację z modlitwą o uzdrowienie. Przez cały czas miałem w głowie to, co mówił mi ten człowiek. Wziąłem z wiarą Najświętszy Sakrament, przeszedłem z nim przez Kościół z prośbą, by tego wieczoru „działa się Ewangelia”. Po adoracji do zakrystii przyszła kobieta. Przyjechała na nabożeństwo z przyjaciółmi. Kilka tygodni temu miała wylew i zawał serca. Była lewostronnie sparaliżowana, nie ruszała rękami, w 90 proc. utraciła wzrok. By przyjechać na adorację, przez godzinę była ubierana przez swych przyjaciół.

Gdy przeszedłem obok niej z Jezusem Eucharystycznym, poczuła zalewające ją ciepło, następnie odzyskała władzę w rękach, a po błogosławieństwie Najświętszym Sakramentem wzrok. Przyszła do zakrystii i będąc absolutnie w szoku po tym, co się stało, zapytała mnie: „Proszę księdza przecież ja jestem nikim, dlaczego Jezus mi to zrobił?”. Odpowiedziałem: „Bo kocha!”. Ten wieczór był dla mnie ratunkiem po trudnym porannym spotkaniu.