Bóg walnął mnie w łeb

Maciej Kalbarczyk

publikacja 16.01.2017 05:00

Najpierw pytał, za jakie grzechy jego rodzinie przytrafiło się coś takiego. Później oszalał z radości.

Cała rodzina – Mateusz, Karolina i Julek – na oddziale intensywnej terapii. Mateusz Maranowski Cała rodzina – Mateusz, Karolina i Julek – na oddziale intensywnej terapii.

Nowenna Pompejańska jest lekiem, który dostajesz dożylnie i masz po tym ogromnego kopa – mówi Mateusz Maranowski, popijając colę i jedząc ogromnego sandwicha.

Kościół, szpital, praca, dom – tak wygląda jego życie od ponad trzech miesięcy. Zmęczony, ale szczęśliwy. Zaraz o tym opowie, ale najpierw trzeba coś przegryźć. – Poczekaj, coś ci pokażę! – mówi z entuzjazmem. Dłuższą chwilę szuka w kieszeni. Zawsze kiedy chce pokazać, nie może znaleźć... O, jednak jest! Z radością kładzie na stole zaplątany w klucze plastikowy niebieski różaniec. Kolor maryjny. Przed kolejną operacją Julka ks. Roman Kot z jego parafii dał mu ostatnie trzy: akurat dla niego, żony i małego. Wcześniej Mateusz miał kilka innych, ale zniszczyły się w trakcie intensywnej modlitwy, jeden chyba nawet zgubił. Ten jest niezastąpiony: prosty i genialny wynalazek.

Akurat w dniu naszej rozmowy, od 12.00 do 13.00, Kościół modlił się w tzw. Godzinie Łaski. Kilkadziesiąt lat temu Maryja objawiła się włoskiej pielęgniarce i w zamian za poświęcony czas obiecała jej morze łask. Mateusz już wie, że słowa Matki Bożej nie są pustymi obietnicami, dlatego w porze lunchu wyszedł na zewnątrz i odmówił kilka zdrowasiek. Nie zawsze jednak tak było. Po różaniec zaczął sięgać po ładnych kilku latach przerwy. – Kiedy byłem nastolatkiem, słyszałem masę świadectw. Niby wierzyłem, ale jakby ktoś mnie zapytał, czy Bóg przyjdzie kiedyś do mnie, odpowiedziałbym: „Co ty, gdzie tam!” – opowiada. Na Msze chodził z przyzwyczajenia. Jeszcze kilka miesięcy temu nie uwierzyłby, że on, młody dziennikarz z duszą buntownika, zapisze się do Żywego Różańca, a napotkane w szpitalu małżeństwa będzie namawiał do modlitwy w intencji wcześniaków.

Więcej niż Legia

Mateusz i Karolina wzięli ślub w połowie studiów, w sierpniu 2014 r. Pragnienie dziecka było dla nich czymś naturalnym: skoro jest miłość, to rodzina powinna się powiększyć. Po roku nic się jednak nie zmieniało, zaczęli zastanawiać się dlaczego. – Przecież jesteśmy małżeństwem, dlaczego Bóg nam tego nie daje? Zaczęliśmy wchodzić w pretensje – opowiada Mateusz.

W styczniu 2016 r. po serii badań okazało się, że Karolina cierpi na bezpłodność. Lekarze byli pewni, że nic już nie da się zrobić. – Byliśmy załamani. Moja żona zaczęła popadać w depresję – mówi Mateusz. Znajomi podpowiadali, że powinna się czymś zająć, a on przypomniał sobie, że zawsze chciała mieć kota. Kupili go w kwietniu.

Modlili się o akceptację woli Boga. – Przychodziłem do kościoła i mówiłem: „Panie Boże, skoro tak chcesz, to znaczy, że tak jest dla nas najlepiej” – relacjonuje. Wreszcie pogodzili się z faktem, że nigdy nie będą mieć dzieci. Mateusz zastanawiał się nad adopcją, pytał znajomych o możliwości i procedury. Na razie postanowili jednak po prostu żyć dalej.

Nadszedł maj, Mateusz do tej pory bardzo dobrze pamięta ten dzień. To był Puchar Polski, mecz Lecha z Legią. Stołeczni wygrali. Nie kryjąc entuzjazmu, na FB napisał: „Mamy to!”. – Pomyślałem wtedy, że nic lepszego nie może mi się zdarzyć – opowiada. Wrócił do domu, a żona stwierdziła, że ma dla niego niespodziankę: tak, jednak będą rodzicami. Radość, euforia, od razu wziął ją na ręce: „Tylko spokojnie leż! Zaraz kupię ci snickersa, wszystko będzie dobrze!”. Mateusz przyznaje jednak, że już wtedy trochę się bał: co jeśli nie wszystko pójdzie po ich myśli?

Rozmodlony i wściekły

Ma być chłopak? A więc Julian, po Tuwimie, w końcu Mateusz studiował polonistykę. – Dostaliśmy dar i szybko o nim zapomnieliśmy – przyznaje. Oboje wpadli w wir pracy. Mateusz poświęcał na nią siedem dni w tygodniu, dodatkowo pisał jeszcze pracę magisterską. Padał na twarz, nie wystarczało czasu na kościół i modlitwę. Oddalił się od Boga.

Kiedy umawiał się na obronę pracy, jeszcze wszystko było dobrze. Tydzień później znalazł się w zupełnie innym świecie, totalna rozsypka. Karolina miała termin wyznaczony na 25 grudnia. To był dopiero 23. tydzień ciąży, zaczęła mieć mocne skurcze. – Szedłem do pracy na drugą zmianę, ona miała chyba szósty zmysł. Spakowała się i stwierdziła, że musimy jechać do szpitala – wspomina Mateusz.

Lekarz stwierdził, że sytuacja jest tragiczna. Szyjka macicy skróciła się tak bardzo, że zbliża się do porodu: leżeć, nie ruszać się, musi wytrzymać jak najdłużej. Położyli ją w ubraniu, każdy dodatkowy ruch mógłby jej zaszkodzić. Była przerażona. – Miałem tylko jedną myśl: nie dać po sobie poznać, że ja też jestem załamany – mówi Mateusz.

Dobrze wiedzieli, że dzieci urodzone tak wcześnie są narażone na poważne uszkodzenia mózgu i innych organów. Pojawiła się przed nimi perspektywa pogrzebu własnego syna. Wtedy Mateusz zaczął odmawiać Nowennę Pompejańską. Praktykował ją już wcześniej i wiedział, że jest skuteczna. – To był pierwszy moment, w którym stwierdziłem, że muszę wszystko oddać tam, na górze – opowiada. Postanowił, że cały czas musi być w stanie łaski uświęcającej. Wziął urlop. Zaczęły się codzienne Eucharystie, częste spowiedzi, regularna modlitwa.

Piątego dnia pobytu Karoliny w szpitalu podczas porannej Mszy św. Mateusz dostał od niej esemesa: sytuacja jest bardzo trudna, zabiegu zszycia szyjki macicy nie będzie. – Wybiegając z kościoła, krzyknąłem w kierunku ołtarza: „Jak mi nie załatwisz tej sprawy, to się wk...!” – opowiada Mateusz. Zorientował się, że zaklął. Wtedy usłyszał w sobie odpowiedź: „Wreszcie mam z kim pogadać”. – Do tej pory, przez 25 lat swojego życia, tylko prosiłem Boga o pracę, zdrowie i trójkę na kolokwium. A to był konkret – opowiada. Kiedy dojechał do szpitala, zbladł. Z rąk wypadły mu butelki z wodą dla żony: 2 września zaczęła rodzić. Były wtedy imieniny Juliana.

Miłosierdzie w inkubatorze

Po porodzie Karolina miała duży obrzęk płuc, wyglądała, jakby była martwa. Jej łóżko ustawiono na korytarzu. Złapał ją za rękę, uklęknął i zaczął płakać. „Błagaj Jezusa, żeby przyszedł, proszę cię!” – mówił. Nie odpowiadała. Wziął w dłonie jej twarz i zapytał: „Czy wierzysz w to, że Chrystus może uzdrowić naszego syna?”. Kiwnęła głową. „To módl się i nie rób nic więcej” – powiedział.

Po kilkudziesięciu minutach otrząsnął się i zaczął pytać, co z Julkiem. Był na intensywnej terapii, kilka pięter niżej. Lekarz wyjaśnił mu, że sytuacja jest fatalna, zapytał, czy ma ratować dziecko. – To był dla mnie absurd. Okazało się, że dopiero od 24. tygodnia życia jest taki ustawowy obowiązek – wyjaśnia. Szybko podpisał dokumenty.

Jego syn leżał w inkubatorze. Był zniekształcony, oklejono go folią i owinięto kablami. W kieszeni Mateusz miał ze sobą obrazek Jezusa Miłosiernego. – Zapytałem pielęgniarki, czy mogę go postawić obok, przyczepiła go kawałkiem taśmy. Jakoś się uspokoiłem – opowiada. Pierwszy raz odmówił wtedy Różaniec przy swoim dziecku.

Przez kolejne dni biegał pomiędzy dwoma oddziałami, przekazując żonie wiadomości. Ona także zaczęła modlić się Różańcem. A Julian walczył. Wydawało się, że będzie dobrze. Przez kolejne dni Mateusz czytał świadectwa o nowennie. Ktoś pisał, że szatan zniechęca do modlitwy, sprawiając, że podczas niej dzieją się złe rzeczy.

Nagle telefon ze szpitala: doszło do przerwania jelit. – Lekarz powiedział, że nie podejmują się operacji, jest bardzo mała szansa, że Julek przeżyje – mówi Mateusz. W nocy parametry życiowe gwałtownie spadły. Modlili się dalej. Ku zdziwieniu lekarzy następnego dnia dziecko poczuło się lepiej: jak operować, to teraz albo… nigdy.

W czasie zabiegu Julek był dwa razy reanimowany. Organy były tak niedojrzałe, że wątroba po prostu się wylewała. Lekarze stwierdzili, że to definitywnie koniec, ale on nadal żył. – Chirurdzy powiedzieli mi, że w medyczny sposób nie potrafią tego wytłumaczyć – opowiada Mateusz.

Dodali, że po niedotlenieniu zwykle pojawiają się uszkodzenia mózgu. Dwa tygodnie po operacji potwierdziło je USG. Były niewielkie, ale kolejne badanie przyniosło złe wieści: zmiany w mózgu są tak duże, że dalsze leczenie nie ma sensu. Zaczęto zastanawiać się nad tym, czy odpiąć go od aparatury. – Zdecydowałem, że przerywam nowennę. Dosyć. Nie ma Boga, do tej pory modliłem się do ściany – opowiada Mateusz.

Szturm modlitewny

„Obiecaj mi, że się nie poddasz, módl się, czuję, że będzie dobrze” – powiedziała żona Mateuszowi. Pomyślał, że jest strasznie naiwna: przecież wszystko jest już jasne, czarno na białym. Coś mu jednak podpowiedziało, żeby jej posłuchać. – Miała w sobie wiarę i siłę, której ja wtedy nie potrafiłem zrozumieć – opowiada.

Podjęcie decyzji o ewentualnym odpięciu od aparatury było poprzedzone rezonansem magnetycznym. Kiedy Julian wyjeżdżał na badanie, postanowili się z nim pożegnać. – Położyliśmy na nim ręce i zaczęliśmy się modlić – mówi Mateusz.

Pojechali do domu, po kilku godzinach zadzwonił ktoś ze szpitala: „Uszkodzenia cofnęły się” – usłyszeli w słuchawce. Co prawda nie zniknęły całkowicie, ale są minimalne. – Karolina spojrzała na mnie i powiedziała: „Widzisz, Matka Boża”. Z radości wskoczyłem na łóżko i je zarwałem – opowiada ze śmiechem Mateusz.

Potrzebna była jeszcze jedna operacja: jelito przykleiło się do wątroby. – Wtedy czułem już, że nic złego nie może nam się wydarzyć, bo Maryja jest z nami – wyjaśnia. Miał za co dziękować, zastanawiał się, jak to zrobić. W końcu w nowennie jest obietnica: „Ile sił mi starczy, będę rozsławiał cześć Twoją”.

Była niedziela, poszedł na Mszę do swojej parafii Matki Pięknej Miłości. Akurat wtedy na ambonie pojawiła się pani Aneta z Żywego Różańca. Mówiła swoje świadectwo, zapraszała do grupy. Mateusz stwierdził, że to świetny pomysł. Pani Aneta wkrótce stała się kimś w rodzaju jego świeckiego kierownika duchowego. Codziennie pisała i dzwoniła, pytała, co u Julka, a on czekał przecież na operację i potrzebował wsparcia. – Uruchomiła kontakty, cała masa ludzi modliła się za nas. Dostawałem tylko e-maile: kto, gdzie, jaki zakon. To był prawdziwy szturm – opowiada Mateusz. Operacja przebiegła pomyślnie: jelita są całe, Julek zaczął samodzielnie oddychać, wreszcie mogą brać go na ręce. – Lekarze powiedzieli, że niemowlaki potrafią zaskakiwać. Odpowiedziałem im, że to Matka Boża – wyjaśnia.

Matka Boska w krzaczorach

Od pani Anety Mateusz dowiedział się, że na Tarchominie, może kilometr od miejsca, w którym mieszka, powstaje właśnie parafia Matki Bożej Pompejańskiej. – Nie mogłem uwierzyć, że Maryja wybrała sobie miejsce właśnie tutaj, w tych krzaczorach na Żeraniu – mówi Mateusz. Odwiedził tamtejszą kaplicę, w której odprawiono później Mszę za Julka. Czy mógł wymarzyć sobie lepsze miejsce w tych okolicznościach? – To było kompletne szaleństwo, oczy wyszły mi z orbit. Później miałem okazję opowiedzieć tam swoje świadectwo – wyjaśnia.

Od doświadczenia z Julkiem Msze św. stały się dla niego prawdziwą radością. Zobaczył Kościół jako rzeczywistą wspólnotę. Podkreśla jednak, że walka ciągle trwa. – Zaczynam znowu myśleć na zasadzie: dostałem, to mogę odstawić – przyznaje Mateusz. Dlatego nie odpuszcza. Złożył Matce Bożej trzy obietnice: do końca życia będzie odmawiał przynajmniej jeden Różaniec dziennie, następną nowennę poświęci swojemu małżeństwu, a jeszcze w tym roku pojedzie na pielgrzymkę do Pompejów. – Jadę z ojcem, to już postanowione. Nie wiem, dlaczego z nim, ale właśnie taki głos usłyszałem – mówi Mateusz. Podkreśla, że podczas modlitwy w Godzinie Łaski dotarło do niego coś ważnego: bycie heroicznym katolikiem oznacza ciągłe zwracanie się do Boga w dobrych momentach, a nie tylko złych.

Nie wiadomo, co będzie dalej, jak Julek będzie się rozwijał. – To dla nas nie jest istotne. Zaczęliśmy rozumieć, że szczęście nie jest definiowane przez skończoną szkołę. Szczęście jest zupełnie gdzie indziej – podsumowuje Mateusz. 

TAGI: