Nowa relacja ze Stwórcą

WIARA.PL |

publikacja 09.01.2017 05:00

Ilekroć mówimy: „kocham”, mamy nadzieję, że miłość, którą wyznajemy, jest nie tylko prawdziwa, ale także wieczna...

Nowa relacja ze Stwórcą

Fragment książki o. Jakuba Kołacza SJ "Po kostki w wodzie" publikujemy za zgoda wydawnictwa WAM.

Ilekroć mówimy: „kocham”, mamy nadzieję, że miłość, którą wyznajemy, jest nie tylko prawdziwa, ale także wieczna, że będzie trwać nie tylko do śmierci, jak to przysięgamy podczas ceremonii zawarcia małżeństwa, ale na zawsze, bo nigdy się nie skończy. Istotnie, odwołanie się do śmierci stanowi swego rodzaju sprawdzian, czy miłość jest prawdziwa, czy też wiele jeszcze jej brakuje do doskonałości. Jeśli jest autentyczna, to nawet śmierć nie wydaje się jej straszna; prawdziwe uczucie nigdy nie umiera, sięga aż do nieba. Prawdziwej miłości nie zabija też ból rozłąki. Co ciekawe, także wtedy, gdy wyznajemy ją po raz drugi, trzeci czy dziesiąty, zawsze mamy nadzieję, że tym razem jest to uczucie prawdziwe i że w tym konkretnym przypadku nigdy się nie skończy.

Nowa relacja ze Stwórcą   e.wydawnictwowam.pl Jakub Kołacz SJ: "Po kostki w wodzie. Siedem katechez o wierze uczniów Jezusa" Patrząc na to chłodnym okiem, widzimy, że nadzieja taka nie ma żadnego uzasadnienia, ponieważ zakochanie zawsze łączy się z ryzykiem, które jednak – trzeba zdobyć się na odrobinę szaleństwa – każdy podejmuje z radością. Podobnie rzecz ma się w przypadku wiary w Boga. Historię uczniów Jezusa rozpoczęliśmy od nietypowego momentu: od nocnego spotkania apostołów z Nauczycielem kroczącym po jeziorze. Otrząsnąwszy się ze strachu, uczniowie po raz pierwszy poważnie się zadziwili i przyznali, że Jezus jest Synem Boga. Było to trochę niezwykłe i nieco pospieszne podsumowanie ich dotychczasowego doświadczenia przebywania z tym niezwykłym człowiekiem. Od momentu, kiedy zostawili wszystko, co posiadali, i wyruszyli z Nim na wspólną wędrówkę, tak wiele się wydarzyło… Można sądzić, że właśnie po tym wydarzeniu niejeden z Dwunastu raz jeszcze spojrzał wstecz, aby z perspektywy nowych doświadczeń powtórnie przeanalizować decyzję, od której wszystko się zaczęło.

Dlaczego zdecydowali się na ten krok? Początkowo kierowali się intuicją, coś im podpowiedziało, że Nauczyciel może im dać to, czego w głębi serca pragnęli. Niektórzy ewangeliści nie podają żadnych szczegółów powołania, jakby chcieli podkreślić jedynie fakt wybrania przez Boga, wobec którego człowiek wierzący nie powinien ani nie może odpowiedzieć inaczej, jak tylko wielkodusznie akceptując zaproszenie. Marek wspomina o powołaniu, ale wydaje się, że robi tak tylko po to, aby uniknąć pytań, skąd uczniowie wzięli się przy Jezusie. Ubogacił on swój opis obietnicą: „staniecie się rybakami ludzi” (Mk 1, 17).

Zapowiedź ta, zrozumiała dla pierwotnych chrześcijan oraz dla nas, którzy jesteśmy spadkobiercami tradycji apostolskiej, jeśli w istocie padła, samym uczniom musiała wydawać się co najmniej zagadkowa; najpewniej jej nie zrozumieli. Podobnie sytuację tę przedstawił Mateusz (4, 18–20). Czytając jego opis, można nawet mieć wrażenie, że rybacy od dawna wiedzieli już o Jezusie i być może nawet w Niego wierzyli, powołanie zaś było czystą formalnością albo „zaszczytnym wyborem”. W rzeczywistości za słowami: „Pójdź za Mną”, jakie usłyszał każdy z przyszłych apostołów, kryje się całkiem inna historia.

Chcąc lepiej zrozumieć, co działo się w duszach rybaków, spójrzmy na dwie pozostałe Ewangelie. Łukasz pokazuje najpierw Jezusa nauczającego z łodzi, która należała do Szymona Piotra; Mistrz poprosił rybaka, aby odbił nieco od brzegu, by tłumy mogły lepiej Go słyszeć. Gdy zaś skończył, zwrócił się do Piotra i jego współtowarzyszy (którzy do tej pory byli jedynie słuchaczami, jak wszyscy inni): „Wypłyń na głębię. Zarzućcie wasze sieci na połów!” (Łk 5, 4). W odpowiedzi Piotr spontanicznie wyraził swoje wątpliwości i zniechęcenie: „Trudziliśmy się przez całą noc i nic nie złowiliśmy”. Kiedy to mówił, w jego duszy dokonało się jednak coś, co kazało mu zmienić zdanie, dlatego natychmiast dodał: „Lecz na Twoje słowo zarzucę sieci” (Łk 5, 5).

Potem nastąpiła chwila próby wiary, którą ewangelista w zasadzie pomija. Możemy sobie jednak wyobrazić rybaków sięgających do wioseł i powoli kierujących się na jezioro (ci zaś, którzy byli na brzegu, pewnie myśleli, że Jezus skończył nauczać i odpływa w inne miejsce). Kiedy już dopłynęli do głębiny, zarzucili sieci, a następnie z powrotem je wyciągnęli. Wszystko to trwało zapewne sporą chwilę.

Rybacy byli zmęczeni po przepracowanej nocy, trochę źli, bo pracowali na darmo, i z tego powodu drażliwi, lecz milczący. Nauczyciel kazał im zarzucić sieci, ale tak naprawdę nie wiedzieli, czego mają się spodziewać: czy sugerował tylko, żeby spróbowali jeszcze raz (sam nie będąc pewny rezultatu, bo przecież Jezus był cieślą i nie znał się na łowieniu ryb), czy może na koniec, wychodząc od przykładu ich ciężkiej pracy, chciał opowiedzieć pouczającą przypowieść; chętnie Go słuchali, choć nie zawsze rozumieli, co miał na myśli. Zapewne i Piotr bił się z myślami: z jednej strony spodziewał się, że stanie się coś niezwykłego, z drugiej jednak przygotowany był na porażkę. (A nie ma nic gorszego niż porażka, w oparciu o którą ktoś wygłasza jeszcze kazanie). Ponieważ wszystko to trwało dobrych parę chwil, rybacy mieli czas, aby wiele rzeczy sobie przemyśleć. W ich głowach kłębiły się zwyczajne ludzkie myśli.

Jakie jednak musiało być ich zaskoczenie, gdy wyciągając sieci z jeziora, poczuli w nich spory ciężar! Znów upłynęło trochę czasu, zanim wspólnymi siłami, tym razem wyraźnie w lepszych humorach, wrzucili całą zawartość do łodzi, która niebezpiecznie się zanurzyła aż po krawędzie burt. Jezus przez cały ten czas milczał. Dopiero kiedy ryby znalazły się w łodzi, Piotr uświadomił sobie – a wraz z nim także pozostali – że obfity połów nie jest przypadkiem, lecz błogosławieństwem Boga. Znów zapadła cisza, on zaś przypadł do nóg Jezusa i przerywając milczenie, powiedział: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem grzesznym człowiekiem” (Łk 5, 8). Wtedy – według relacji Łukasza – Nauczyciel uspokoił go, mówiąc: „Nie bój się”.

Co ciekawe, ani Piotrowi, ani pozostałym rybakom nie zaproponował: „Pójdźcie za Mną”. Znając wnętrze człowieka, wiedział już, że wszyscy oni od tego momentu staną się Jego towarzyszami; decyzja zapadła. Słowa, które następnie wypowiedział: „Odtąd będziesz łowił ludzi” (Łk 5, 10), były już nie obietnicą, która miała ich przekonać do zaakceptowania zaproszenia, ale gotowym programem na życie. Istotnie, kiedy przybili do brzegu, zostawili wszystko i poszli za Jezusem (por. Łk 5, 11).

Jest jeszcze coś, o czym Ewangelia nie wspomina. Jeśli na brzegu był ktoś, kto wcześniej słuchał nauczania Jezusa i widział Go odpływającego z rybakami na jezioro, teraz ze zdziwieniem mógł stwierdzić, że wypłynęli nie po to, aby odpocząć. Na głębinie, z dala od tłumów dokonał się cud. Może więc właśnie wtedy, po cudownym połowie, uwierzyli nie tylko ci, którzy byli w łodzi? Tego jednak, niestety, nie wiemy.

Ewangelista Jan sprawę powołania pierwszych uczniów przedstawia zupełnie inaczej. Według niego wszystko działo się, począwszy od następnego dnia po chrzcie Jezusa, kiedy wciąż jeszcze przebywał On w okolicy nad Jordanem. Jak się wydaje, ewangelista pokazuje, że pierwszym impulsem, który wpłynął na uformowanie się grupy uczniów Chrystusa, było nauczanie Jana Chrzciciela, który dwóm swoim naśladowcom wskazał na Jezusa, mówiąc: „Oto Baranek Boży” (J 1, 36), oni zaś zostawili swego pierwszego mistrza, Jana, i poszli za nowym przewodnikiem: Chrystusem. Jednym z nich był Andrzej, brat Szymona Piotra, drugim zaś, jak się domyślamy, sam ewangelista. Co ciekawe, Jezus wie o nich wszystko i – podobnie jak w opisie Łukasza – daje im do zrozumienia, że spotkali się nieprzypadkowo. Pozostawia im jednak wrażenie, że to do nich należała decyzja o tym, czy staną się Jego uczniami.

Jezus zaprosił Andrzeja i drugiego ucznia, aby „zobaczyli, gdzie mieszka”, a oni „pozostali u Niego” (1, 39) i przenocowali w Jego domu. Co wydarzyło się tego dnia w domu, co pomogło im podjąć taką decyzję – tego również nie wiemy. Taki był jednak początek. Z kolei Andrzej następnego dnia opuścił to miejsce, poszedł do siebie i przyprowadził swojego brata Szymona.

Wyjątek w opowiadaniu Janowym stanowi powołanie Filipa, pochodzącego z tej samej miejscowości co pierwsi dwaj uczniowie. Pan spotkał go następnego dnia i powiedział mu: „Pójdź za Mną” (1, 43). Ten jednak, zanim zaczął chodzić za Jezusem, poszedł do swojego brata Natanaela, aby powiadomić go o podjętej decyzji. Ów dość sceptycznie odniósł się do pomysłu Filipa, wypowiadając niesprawiedliwy sąd, który opierał się na uprzedzeniach: „Czy może być coś dobrego z Nazaretu?” (J 1, 46). Filip, którego wiara była już na tyle mocna, że nie mogła jej zachwiać tego typu uwaga, nie wdając się w jałowe dyskusje, poprosił brata, aby sam się o tym przekonał. Istotnie, Natanael po krótkiej rozmowie z Jezusem, który wspomniał o pewnym tajemniczym wydarzeniu „pod drzewem figowym”, zareagował nieoczekiwanie: „Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym! Ty jesteś królem Izraela!” (J 1, 49). W ten sposób niedawny sceptyk i złośliwiec cudownie się przemienił i stał się największym entuzjastą spośród wszystkich uczniów. W odpowiedzi na to jego uniesienie Jezus wypowiada obietnicę-błogosławieństwo, przeznaczone dla tych, którzy staną się Jego uczniami: „Ujrzycie otwarte niebo, a także aniołów Bożych, którzy będą wstępowali i zstępowali na Syna Człowieczego” (J 1, 51).

To ostatnie opowiadanie różni się od przekazu pozostałych trzech ewangelistów, którzy uwypuklają posłannictwo i misję, w jakiej będą mieć udział ci, których Chrystus wybrał. Jan natomiast podkreśla także duchowe doświadczenie przebywania z Jezusem oraz osobistą decyzję człowieka, aby postępować drogą Pana. Będą więc apostołami, ale także świadkami rzeczy niezwykłych. Aby zaś byli w stanie innym głosić Ewangelię, wpierw sami muszą uwierzyć, że Jezus z Nazaretu jest oczekiwanym od wieków Mesjaszem, oraz stać się Jego przyjaciółmi, a nawet więcej, pokochać Go tak, jak kocha się kogoś naprawdę bliskiego.

Taki był początek ich przygody. Należy sądzić, że uczniowie wielokrotnie wracali myślą do tej chwili, bo choć może nie do końca rozumieli, co stało się wtedy w ich duszach, to faktem pozostaje, że właśnie wówczas Bóg wykrzesał z ich twardych serc tę małą iskrę, która później rozpaliła ich gorliwość o sprawy królestwa niebieskiego.

Czy na początku działalności Jezusa została uformowana cała grupa? Oczywiście, że nie. Ewangeliści dokonali nazwijmy to – pewnych skrótów, koncentrując się na tym, co robił Jezus, a nie na Jego pomocnikach. Mimo wszystko warto zwrócić uwagę na pewne poboczne informacje. Już w opisie Jana widzimy, że wybór pierwszych uczniów – przynajmniej tych, których Jan wspomina z imienia – zajął Jezusowi trzy dni.

Także później, po zdradzie Judasza i wniebowstąpieniu Jezusa, ale jeszcze przed zesłaniem Ducha Świętego, sami apostołowie podjęli decyzję o uzupełnieniu swojego grona. W tym celu zebrali się wspólnie, wybrali odpowiednich kandydatów i rzucili losy, a „los padł na Macieja” (Dz 1, 26). Celnik Mateusz także dołączył nieco później (por. Mt 9, 9). Co do innych, nie wiemy, w jakich okolicznościach przyłączyli się do Jezusa, znamy jednak imiona tych, których Pan wybrał na najbliższych współpracowników i w sposób symboliczny – nawiązując do dwunastu pokoleń Izraela – stworzył z nich nowy lud wybrany i fundament Kościoła.

Musimy pamiętać, że oprócz apostołów było też wielu innych uczniów Chrystusa, którzy choć nie zostali wybrani, aby być z Jezusem wszędzie, pozostawali Jego współpracownikami oraz podobnie jak inni byli świadkami Jego cudów i postanowili żyć według zasad głoszonych przez ich Mistrza. To rozróżnienie widać zresztą wyraźnie w Ewangeliach. U Marka Jezus rozpoczął głoszenie Ewangelii zaraz po wtrąceniu do więzienia Jana Chrzciciela i na początku działalności zaczął dobierać sobie uczniów (Mk 1, 16–18), z których następnie wybrał grono dwunastu (Mk 3, 13–19). Podobnie jest u Łukasza, gdzie najpierw mamy cud obfitego połowu (Łk 5, 4–11), w wyniku którego rybacy zostawili wszystko; potem dołączył do nich Lewi Mateusz oraz zapewne pozostali, zaś wybór dwunastu nastąpił nieco później (Łk 6, 12–16). To rozróżnienie pomiędzy apostołami a uczniami, choć tak oczywiste, czasami umyka naszej uwadze, ponieważ w przekazie ewangelicznym ci, którzy byli „pierwszymi uczniami”, później zostali też nazwani przez Pana „apostołami”. Jak dowiadujemy się z lektury Dziejów Apostolskich, powodem tego była troska, aby grono najbliższych współpracowników Jezusa uformować z tych, którzy towarzyszyli Mu od początku: od chrztu Janowego aż do końca, do Jego zmartwychwstania (por. Dz 1, 21–22). Wielu jednak było takich, którzy choć nie zawsze znajdowali się przy Mistrzu i nie chodzili z Nim od miasta do miasta, a tym samym nie widzieli na własne oczy wszystkiego, czego dokonał Jezus, lecz o wielu rzeczach wyłącznie im opowiadano, jednak uwierzyli w Niego i czuli się z Nim duchowo związani.

Gdyby zatem chcieć podać najbardziej zwięzłe i uniwersalne kryterium bycia uczniem Jezusa, wskazówkę ważną kiedyś, ale aktualną także i dziś, można by powiedzieć, że uczniem jest ten, który w życiu „najpierw szuka królestwa Bożego i jego sprawiedliwości” (por. Mt 6, 33), tego królestwa, którego nadejście głosił Chrystus. Zaproszenie do przyjęcia takiej filozofii życia Jezus kieruje do słuchających Go tłumów między innymi wtedy, gdy mówi o konieczności zaufania Bogu, podając za przykład polne kwiaty i ptaki (por. Mt 6, 25–34). W rzeczywistości Pan nie tyle poucza, ile wręcz strofuje słuchaczy, jakby wprost wytykał im błędy. Przykład ten odwołuje się do codziennego zabiegania o rzeczy konieczne dla życia, a także o te, które – choć nie są aż tak ważne – za takie starają się uchodzić. Z tego względu nauczanie to może wydawać się nieco kontrowersyjne i nie do końca jasne. Rzeczywiście, gdyby chcieć przeanalizować wszystkie możliwe interpretacje tego fragmentu Pisma oraz wnioski, jakie wyciągano z jego lektury, przekonujemy się, że niektórzy do słów Jezusa dodawali określenie „zbytnio”. Dzięki temu otrzymywali nakaz: „Nie troszczcie się zbytnio…”, co dawało im poczucie, że nie bujają w chmurach, ale zachowują umiarkowany realizm.

Inni, przeciwnie, zapominając o ostrzeżeniu Pawła: „Kto nie chce pracować, niech też nie je” (2 Tes 3, 10), ograniczali swe potrzeby do minimum, przynajmniej do czasu, i poświęcali się wyłącznie modlitwie i kontemplacji. Ponieważ bez pożywienia można kontemplować najwyżej parę dni (potem, zamiast o Bogu, myśli się tylko o chlebie), zaczynali żyć na cudzy rachunek i kosztem innych. Gdyby jednak i jednych, i drugich zapytać, co dla nich oznacza być uczniem Chrystusa, trudno byłoby im udzielić odpowiedzi innej niż wymijająca. Tymczasem Jezus jest konkretny i podaje jasne kryterium: „Na pierwszym miejscu powinniście stawiać zawsze troskę o królestwo Boże” (por. Mt 6, 33). To znaczy, że wszystkie działania, jakie podejmuje ten, kto stał się uczniem Chrystusa, nie powinny być „krótkoterminowe”, lecz mają sięgać wieczności Bożej.

Mówiąc konkretnie, celem chrześcijanina nie jest zdobycie majątku albo, odwrotnie, wyrzeczenie się go i życie w ubóstwie, nie jest nim także wybranie takiego czy innego stanu życia: założenie rodziny, życie samotne lub wybór kapłaństwa, ani uzyskanie wykształcenia, osiągnięcie poczucia bezpieczeństwa, pomoc innym, ani też zdobycie określonej pozycji społecznej lub funkcji albo, przeciwnie, decyzja o anonimowym życiu, stroniącym od uznania i aplauzu. Wszystko to są wyłącznie środki, mniej lub bardziej krótkoterminowe, które powinny stać się częścią naszej troski o królestwo Boże. Jeśli więc uznamy, że coś przybliża nas do Boga, a Jemu z kolei ułatwia działanie, bo przekształca nas w skuteczne narzędzia budowania Jego królestwa, winniśmy za tym iść. Kiedy jednak coś oddala nas – jako uczniów Chrystusa – od Boga i Jego spraw, winniśmy od tego stronić jak od ognia.

Co ciekawe, Bóg obiecuje, że sam zatroszczy się o wszystko, co wprawdzie nie jest niezbędne do przeżycia, ale dzięki czemu życie staje się o wiele przyjemniejsze. Bóg przede wszystkim daje piękno. Najlepszym przykładem tego są polne kwiaty, które nieświadome niczego wzbudzają ogromny zachwyt. Tego piękna nie tworzy umiejętnie nałożony makijaż. Jego korzenie sięgają samego stworzenia. Bóg też daje smak temu, co jemy. Przekonujemy się o tym, patrząc na ptaki. To tylko dwa przykłady nieustannego zaangażowania Boga w sprawy ludzkie. Mają one jednak upewnić tego, kto chciałby zostać uczniem Jezusa, że pośród zwykłych trosk zawsze warto myśleć o wieczności; o wszystkim innym pomyśli Bóg. Taka jest rzeczywistość życia ludzi zaproszonych do wspólnoty z Jezusem.

TAGI: