Nadzieja w cierpieniu

ks. Tomasz Jaklewicz

publikacja 21.01.2017 05:45

Gdy dopada nas cierpienie, szukamy pociechy w Bogu. Cierpienie staje się wtedy „szkołą nadziei”. Benedykt XVI idzie dalej. Zaprasza, by w samym cierpieniu dostrzec niezbędny wymiar człowieczeństwa i godzić się na nie ze względu na miłość i prawdę.

Nadzieja w cierpieniu canstockphoto

Nadzieja przekłada się na działanie, na aktywność, zejście z kanapy i założenie butów, aby ruszyć w drogę. Jeśli mam nadzieję na obiad, idę do restauracji lub do sklepu po zakupy i gotuję. Jeśli pokładam nadzieję w dzieciach, angażuję się w ich wychowanie. Jeśli mam nadzieję, że świat może być lepszy, bardziej sprawiedliwy, pracuję nad tym. Jeśli mam nadzieję, że to, co robię, służy Bogu i ludziom, staram się wypełnić swoje obowiązki itd. Angażujemy się w jakieś dzieło, kiedy widzimy sens, kiedy spodziewamy się, że to przyniesie jakiś dobry efekt.

Często jednak doznajemy niepowodzenia. Mówimy wtedy, że nasze nadzieje zostały zawiedzione. W obliczu klęski rodzi się rozczarowanie, frustracja, gorycz. Wiele osób rezygnuje z wysiłku. Powiadają: „Skoro tak, to ja już dziękuję”. I poddają się. Tymczasem właśnie te trudne momenty mogą otwierać nas na Boga i na nadzieję, która jest od Niego. Życiowe klęski wskazują, że potrzebujemy wielkiej nadziei, która jest w stanie przekonać Syzyfa. Nadzieja pokładana w Bogu uświadamia nam, że nie wszystko od nas zależy, że nie da się „zasłużyć” na szczęście czy wypracować je własnymi siłami. Najważniejsze wartości, w tym szczęście, przychodzą jako dar z Wysokości, na który pokornie i ufnie się czeka. Ostatecznie na niebo nie da się „zasłużyć”. Ono zawsze jest darem. Taka jest logika miłości. Bóg nie kocha nas za coś, On po prostu kocha. Nadzieja pokładana w Bogu wcale nie przekreśla naszych małych nadziei. Przeciwnie, ta wielka nadzieja dodaje odwagi w realizacji naszych dobrych zamierzeń, tyle że uwalnia nas od presji sukcesu, spełnienia oczekiwań, realizacji planów za wszelką cenę. Robię to, co mogę zrobić, a o resztę się nie martwię, bo wiem, że o resztę zatroszczy się Bóg. Przyspieszam kroku, ale wiem, że On idzie mi naprzeciw i pokonuje dużo dłuższą odległość niż ja.

Bywa tak, że sam już nic nie mogę zrobić, mogę tylko cierpieć. Co wtedy?

Nie da się wyeliminować cierpienia

Benedykt XVI w encyklice Spe salvi zwraca uwagę, że cierpienie może być miejscem uczenia się nadziei. Mądrość wiary podpowiada dwojaką postawę wobec cierpienia własnego i innych. Po pierwsze, „robić wszystko, co w naszej mocy, aby cierpienie zmniejszyć”, czyli zapobiegać „cierpieniom niewinnych, uśmierzać ból, pomagać w przezwyciężeniu cierpień psychicznych”. Cała chrześcijańska caritas jest walką z ludzkim cierpieniem, z niesprawiedliwością, bólem, biedą. Kiedy jestem chory, nie zaczynam od Drogi Krzyżowej, ale idę do lekarza. Ta rzecz jest oczywista i niezbędna.

Druga już mniej. „Tak, musimy zrobić wszystko dla pokonania cierpienia – zauważa Benedykt – ale całkowite usunięcie go ze świata nie leży w naszych możliwościach”. I dodaje: „Możemy starać się ograniczyć cierpienie, walczyć z nim, ale nie możemy go wyeliminować”. Brzmi pesymistycznie, ale jak ustaliliśmy w pierwszym odcinku, nadzieja może współistnieć z pesymizmem, ponieważ w gruncie rzeczy jest on realizmem, spojrzeniem w oczy trudnej prawdzie. Nie potrafimy pokonać całkowicie cierpienia, „po prostu dlatego, że nie możemy zrzucić z siebie naszej skończoności i dlatego, że nikt z nas nie jest w stanie wyeliminować mocy zła, winy, która – jak to widzimy – nieustannie jest źródłem cierpienia”.

Ostatecznie tylko Bóg może uleczyć świat z cierpienia. Właśnie dlatego stał się człowiekiem. Wszedł w historię i zanurzył się w ludzkie cierpienie. Pokonał grzech, który jest źródłem cierpienia, ale ostateczne owoce tego zwycięstwa jeszcze się nie objawiły. One nadal są właśnie przedmiotem nadziei. Świat nie został jeszcze wyleczony z cierpienia. My sami nigdy tego nie dokonamy, to pewne. A dlaczego Bóg jeszcze się z tym nie uporał? No właśnie. To pytanie dotyka samego nerwu nadziei. Nie wiemy, dlaczego, ale nie możemy pozwolić, by ta niewiedza zwracała nas przeciwko Bogu. Tę niewiedzę musimy zamieniać w modlitwę pełną nadziei: „Boże, Ty wiesz, jak to boli. Dlatego w Twoje ręce powierzam mój ból i cierpienie innych, którym nie mogę pomóc”.

Zaakceptować cierpienie?

Papież zauważa, że w pewnych przypadkach unikanie cierpienia za wszelką cenę może być dezercją z pola walki o dobre życie, rezygnacją z trudu miłości w imię egoizmu. „Właśnie tam, gdzie ludzie, usiłując uniknąć wszelkiego cierpienia, starają się uchylić od wszystkiego, co może powodować ból, tam, gdzie chcą zaoszczędzić sobie wysiłku i bólu związanego z prawdą, miłością, dobrem, staczają się w życie puste, w którym być może już prawie nie ma bólu, ale coraz bardziej dominuje mroczne poczucie braku sensu i zagubienia”. To zdanie jest trudne. Budzi odruch sprzeciwu. Jak mam to zaakceptować? Zgodzić się na cierpienie? Właśnie tak – odpowiada papież. Chodzi o zdolność akceptacji, dojrzewania do „tak” wbrew wszelkim „nie”, „odnajdywania sensu przez zjednoczenie z Chrystusem, który cierpiał z nieskończoną miłością”.

Podkreślmy, nie chodzi o cierpienia dla cierpienia. Ale o „cierpienie ze względu na”. Ze względu na miłość, prawdę, dobro czy sprawiedliwość.

Papież przywołuje świadectwo męczennika wietnamskiego Pawła Le-Bao-Thina († 1857). Cytuje kilka zdań jego listu z więzienia. To list z piekła, które zgotowali mu prześladowcy. Wietnamczyk opisuje cierpienia fizyczne i tortury psychiczne, ale zarazem wyznaje, że „pośrodku tych katuszy, od których zazwyczaj gną się i załamują inni, dzięki łasce Bożej jestem pełen radości i pogody, bo nie jestem sam, ale jest ze mną Chrystus. (…) Podczas gdy szaleje nawałnica, rzucam kotwicę u tronu Boga: żywą nadzieję, którą noszę w sercu”.

Chrystus jest w każdym ludzkim „piekle” i przemienia ciemności w światło. Dzięki Jego obecności człowiek jest w stanie wytrzymać to, co jest nie do wytrzymania. I, co ważne, nie rodzi się w nim zło, chęć odwetu. „Cierpienie – nie przestając być cierpieniem – mimo wszystko staje się pieśnią pochwalną”. Nadzieja daje siłę, by przemienić cierpienie, zamienić je w modlitwę. O tym mówią świadectwa męczenników wszystkich wieków. Także tych współczesnych.

Czy ja sam byłbym zdolny do takiej heroicznej wiary? Nikt z nas tego nie wie. I chyba nie ma sensu snuć teoretycznych rozważań na ten temat. Rzecz bowiem jest nie w bohaterstwie, ale w działaniu Bożej łaski. To Bóg daje moc słabym ludziom, naczyniom glinianym. Z Boga jest ta moc, nie z nas. Trzeba tylko zaczepić okręt swojego życia kotwicą nadziei w Bogu.

Nadzieja jako pocieszenie

Cierpienie innych jest zawsze wołaniem o naszą obecność, solidarność, większą miłość. Jest to moment próby naszego człowieczeństwa, zarówno gdy chodzi o jednostkę, jak i o społeczeństwo. „Społeczeństwo, które nie jest w stanie zaakceptować cierpiących ani im pomóc i mocą współczucia współuczestniczyć w cierpieniu, również duchowo, jest społeczeństwem okrutnym i nieludzkim” – zauważa Benedykt. Nie pada w encyklice słowo „eutanazja”, ale to ona jest bodaj najbardziej drastycznym przykładem dehumanizacji zachodniej kultury.

Papież podkreśla, że aby pomóc cierpiącemu człowiekowi, trzeba samemu widzieć w cierpieniu sens, widzieć je jako „drogę oczyszczenia i dojrzewania, drogę nadziei”. „Zaakceptować drugiego, który cierpi, oznacza bowiem przyjąć na siebie w jakiś sposób jego cierpienie, tak że staje się ono również moim”. „Jedni drugich brzemiona noście…”, mówił Pan. Dzięki takiej solidarności w cierpieniu światło łaski zaczyna przenikać nasze własne cierpienia. Słowo „pocieszenie” po łacinie brzmi {BODY:BBC}consolatio{/BODY:BBC}. Słówko {BODY:BBC}con{/BODY:BBC} znaczy „z”, {BODY:BBC}solatio{/BODY:BBC} – pociecha. Pocieszenie płynie z bycia razem. Kiedy jestem z kimś, kto cierpi, jego samotność nie jest już samotnością.

Skąd jednak czerpać siłę do tego, aby w obliczu cierpienia nie uciekać, nie zamykać się w sobie, ale wziąć na siebie część bólu bliźniego? Z Chrystusa. On dał najdoskonalszy przykład tej solidarności z ludzkim bólem. „Człowiek jest dla Boga tak bardzo cenny, że On sam stał się człowiekiem, aby móc współcierpieć z człowiekiem, w sposób rzeczywisty, w ciele i krwi, jak to nam przedstawia opis Męki Jezusa”. W każdym cierpieniu jest obecne to Boże, Jezusowe {BODY:BBC}con-solatio{/BODY:BBC}, „pocieszenie przez współcierpiącą miłość Boga”. Teologowie stawiali w historii pytanie, czy Bóg jako istota doskonała może cierpieć. Papież nie wchodzi w te metafizyczne dywagacje. Odwołuje się tylko do zdania św. Bernarda z Clairvaux: „Bóg nie może cierpieć, ale może współcierpieć”. W tej formule widzi właściwą odpowiedź.

Bóg współcierpi z nami. W Chrystusie Ukrzyżowanym staje obok każdego ludzkiego krzyża, przynosząc pocieszenie, nadzieję. Tak, On jest z nami, gdy cierpimy. To, co nas boli, Jego boli także, nawet bardziej niż nas. Kto dzięki wierze dostrzega współcierpiącą obecność i miłość Boga, ten odnajduje nadzieję. I może być znakiem nadziei dla innych.

Nadzieja rośnie w niebo

Miłość kojarzy się nam ze szczęściem, i to szczęściem największym. A jednak tu, na ziemi, miłość wiąże się także z pewną nieodzowną dozą cierpienia. Papież pisze rzecz, która wydaje się szokująca: „»Tak« wypowiedziane miłości jest źródłem cierpienia”. Nie chcemy cierpieć, ale chcemy kochać i być kochani. Dlatego mamy ochotę wołać: dlaczego, czy to naprawdę tak jest? Benedykt wyjaśnia: tak musi być, „bo miłość wciąż na nowo wymaga samowyrzeczenia, w którym pozwalam się przycinać i ranić. Miłość w rzeczywistości nie może istnieć bez tego wyrzeczenia się samego siebie, również bolesnego, inaczej staje się czystym egoizmem, a przez to samo staje się zaprzeczeniem miłości”. Tę trudną prawdę rozumieją ci, którzy kochają. Kochają naprawdę.

Na koniec rozważań o związkach cierpienia i nadziei Benedykt zachęca do powrotu do starej formy pobożności, a mianowicie „ofiarowania” codziennych trudów życia w jakiejś intencji. Pamiętam, jak moja babcia powtarzała, że można Panu Bogu składać małe „ofiarki”, czyli drobne wyrzeczenia, uciążliwości, takie jak ból zęba czy grypę. Papież pisze o mojej babci i innych pobożnych: „Ludzie ci byli przekonani, że mogą wnieść w wielkie współcierpienie Chrystusa swe małe trudy, które w ten sposób stawały się częścią skarbca współczucia, którego potrzebuje rodzaj ludzki”.

Zamieniać wytrwale cierpienie w modlitwę… Uczymy się tego całe życie. Dzięki temu dokładnie w miejscu, gdzie nas boli, nie zagnieżdża się frustracja czy rozpacz, ale zapuszcza korzenie nadzieja. A ona rośnie jak drzewo… w stronę nieba.