Przybieżeli na Lotniczą

Agata Combik

publikacja 24.12.2016 03:30

W noc wigilijną 1981 r. we Wrocławiu w pewnej szopie naprawdę rodził się Bóg. Drewniany barak stał się stajenką – pełną serca, choć mizerną i lichą. Nie zawsze cichą.

Przy baraku – pierwszym schronisku we Wrocławiu. Archiwum prywatne Przy baraku – pierwszym schronisku we Wrocławiu.

Towarzystwo Pomocy Adama Chmielowskiego (dziś: św. Brata Alberta) zostało zarejestrowane 2 listopada. Przyznano mu wtedy barak przy ul. Lotniczej, a właściwie jego połowę, na potrzeby bezdomnych. – Prawdziwa ruina, roweru by w niej pani nie chciała trzymać – mówi ks. Aleksander Radecki. – Wszystko jednak było lepsze dla tych ludzi niż… krzaki – dodaje.

Ludzie ulicy w Betlejem

Dokładnie 24 grudnia wieczorem ks. Aleksander przyjechał, by odprawić tam pierwszą Pasterkę. Była to zarazem chwila rozpoczęcia działalności schroniska. – Pamiętam tę scenerię. Ponury, niski barak, kraty w oknach, żelazne łóżka załatwione z jakiegoś szpitala i taki kontrast: śnieżnobiała pościel. Obok znajdowały się świeżo wyremontowane łazienki – wspomina. Między łóżkami stał stół służący za ołtarz. Przyszło dziesięciu bezdomnych – pierwszych mieszkańców schroniska.

– Cóż to były za postacie! Niesamowity wygląd, a zapach – trudno opisać. Wszystko, co posiadali, mieli na sobie. Ubrani w kilka warstw ciuchów, w jakieś kufaje, stanęli wokół ołtarza, nie śmiejąc usiąść. Zaczęliśmy śpiewać kolędy… Widać zapamiętali słowa z dzieciństwa. Może wtedy ostatni raz uczestniczyli w wigilii? Muzycznie było to straszne. Ale wtedy zrozumiałem: to jest prawdziwe Betlejem! Te ochrypłe, fałszujące głosy naprawdę wielbią Boga – mówi ks. Radecki.

Inne wigilijne tradycje zanikły jednak w ich pamięci. – Na zakończenie Mszy św. powoli rozdawałem opłatki. Kiedy doszedłem do ostatniego z panów, okazało się, że… opłatki zostały natychmiast zjedzone! „Chwileczkę, jeszcze raz” – powiedziałem. Przy drugiej próbie wszystko się udało.

Stół wigilijny był skromny. Ks. Aleksander przywiózł wiadro, dużą grzałkę nurkową, kilogram cukru, cytrynę i herbatę. – Woda gotowała się chyba z godzinę. Herbata – to było wydarzenie! Pamiętam stół przykryty gazetami, a na nim, na środku, zdobyte przez bezdomnego radio nastawione na Wolną Europę. „Słuchaj, ojcze, tu prawdę mówią!” – powtarzał.

Oczekiwani

Marek Oktaba, również uczestniczący w historycznej wigilii, wspomina załatwiane przez kogoś szklanki, kubki, ciasta od znajomych. Może był tam też barszcz w proszku? – zastanawia się. Za stołem zasiedli ludzie o zawiłych życiorysach. – Jednym z nich był mistrz Polski w boksie w latach 60., bodajże w wadze piórkowej. Kiedyś sława polskiego sportu, później bezdomny – tłumaczy. – Kolejni to Czesław i Janusz, pseudonim „Gomółka” – klasyczni, zawodowi żebracy działający na Ostrowie Tumskim. Z wielkimi brodami, odpowiednią, wzruszającą przechodniów „gadką” – trzeba przyznać, że byli dobrzy w swoim fachu. Pan Marek wspomina Edwarda, z wykształcenia spawacza. – Pamiętam, jak mówił, że wiele głupich rzeczy w życiu zrobił. Bardzo chciał wrócić do normalnego świata, starał się podjąć pracę, ale przeszkadzał mu alkoholizm. Co jakiś czas zdarzało się zapicie, trzeba było wszystko zaczynać od początku. Na pamiętnej wigilii był także Henryk, który z czasem wyszedł z bezdomności. – Z zawodu był elektrykiem, pierwotnie pracował w kopalni miedzi w Lubinie. Później, po opuszczeniu schroniska, zatrudniony był w urzędzie miejskim jako konserwator. Zajmował się drobnymi naprawami, wymianą żarówek – mówi M. Oktaba, dodając, że w dużej mierze to dzięki córce stanął na nogi, przezwyciężył alkoholizm.

– Gdy powstawało schronisko, z żoną nie miał kontaktu, za dzieckiem bardzo tęsknił. Przez swoich przyjaciół w Lubinie załatwiłem mu kontakt z tą dziewczyną. Okazało się, że zaczynała eksperymentować z narkotykami. Henryk poczuł się potrzebny, chciał jej pomóc. Doprowadził do tego, że wyszła na prostą, założyła rodzinę. Myślę, że i my jakoś się do tego przyczyniliśmy.

Cuda w baraku

– Miałem to szczęście, że już kiedy po raz pierwszy przekraczałem progi seminarium, od razu spotkałem na schodach ks. Jerzego Marszałkowicza i jego „załogę”– wspomina ks. Aleksander. Ks. Jerzy (choć ze względu na zdrowie nie mógł przyjąć wyższych święceń kapłańskich, wszyscy zwracali się do niego per „ksiądz”) wspierał bezdomnych jako furtian i bibliotekarz.

– Ze względu na problemy ze wzrokiem często korzystałem w bibliotece z jego pomocy, a on opowiadał mi o swoich podopiecznych. I tak wciągnął mnie w całą sprawę. Kiedy towarzystwo powstawało, okazało się, że „potrzebny jest ksiądz”. Ks. Aleksander, wtedy już wikary na Brochowie, zgodził się wejść w struktury powstającej organizacji – został wiceprezesem. Uczestniczył w remoncie podarowanego baraku („Przewożenie tramwajem szyb do okien… Niezapomniane” – wspomina). I tak trafił na pamiętną Pasterkę. Potem spędził z bezdomnymi jeszcze kilka następnych wigilii.

– Pamiętam taką scenę: jeden z mieszkańców w czasie wieczerzy nalewa barszcz, tymczasem z drugiego końca zatłoczonej sali gość woła do niego ni z tego, ni z owego: „Daj mi dwa kawałki ryby!”. Co się stało po takim dość ordynarnym odezwaniu się? „Bracie Tomaszu, podam ci z największą radością rybę poza kolejnością, a twoi bracia przesuną talerz najpierw do ciebie” – odparł nalewający. „Nooo – myślę. – Zwierzęta mówią w tę noc ludzkim głosem, ale i ludzie też!” – dodaje. Ks. Radecki pamięta, że bezdomni prawie się podczas tych wigilii nie odzywali. Każdy z nich chyba w środku płakał. Wspominali utracony dom.

Brat bezdomny

Na pierwszą noc pozostało 10 bezdomnych, a z nimi ks. Jerzy i pan Marek. – Błyskawicznie barak się zapełnił. Na sylwestra było w nim już ok. 80 osób – wspomina M. Oktaba. Dodaje, że wśród tych pierwszych wigilijnych gości były osoby, które stały się mu bardzo bliskie. Żadna z nich już nie żyje.

– Wszyscy byli alkoholikami. Jednak u tych, których znałem, wcale nie alkohol był przyczyną bezdomności. To ona była pierwsza. Upicie się pomagało zabić świadomość, stępić ból związany z całą sytuacją – mówi.

Pan Marek i inni członkowie Maitri w tym początkowym okresie pełnili na zmianę co noc dyżury w schronisku, śpiąc tuż obok bezdomnych i interweniując w razie jakiegoś naruszania porządku. Niektórym nie mieściło się w głowie, jak można spędzać noc w jednym pomieszczeniu z bezdomnymi. Ci ostatni, choć odbierano im alkohol i inne podobne substancje, szanowali swych opiekunów. Kiedy pan Marek przywiózł sobie dmuchany materac, by nie zajmować bezdomnym posłania, usłyszał życzliwe: „Won z tym materacem, do łóżka!”.

– U Brata Alberta zawsze odnosiliśmy się do nich jako do równych sobie. To nie było tak, że łaskawie ich wspieraliśmy. Oni nas też obdarowywali! Nic tak bardzo człowiekowi nie pomaga jak to, gdy sam pomaga innym – podkreśla. Raz po raz próbowano zamknąć schronisko jako niespełniające jakichkolwiek wymogów. Ale nic w zamian nie proponowano. – Jeśli gość je w krzakach, nikogo to nie obchodzi. Ale jak już dostaje jedzenie na talerzu, zaraz pytają, czy talerz był w wyparzarce – mówi z uśmiechem ks. Aleksander. I podkreśla wytworne maniery bezdomnych: – Pamiętam panią, która przyniosła im coś do jedzenia. Jeden z podopiecznych stanął w drzwiach i mówi: „Szczęść Boże, witamy, zapraszamy do sali konsumpcyjnej” – wspomina.

Barak służył za schronisko do 1987 r., dopóki znienacka nie wybuchł w nim bojler. Mieszkańcy trafili do innych schronisk. Każde z nich ma swoją specyfikę.

Zbliż się

– W noclegowni przy ul. Małachowskiego znajduje się sala, która służy jako kaplica oraz do wielu innych celów. Poznałem jakiś czas temu panią, która gdy tylko usłyszy, że w noclegowni zbliża się jakieś wydarzenie, przynosi kwiatki i stawia na stole. Mówi: „Oni mają pamiętać, że są ludźmi” – wyjaśnia ks. Aleksander. Tłumaczy, że czasem w tej właśnie noclegowni spowiada w małym pomieszczeniu. – Wypełniają go jakieś rury, sznury na ciuchy. Obok nich stoi obraz „Ecce Homo”. Myślę: „Panie Jezu, lepszego miejsca, lepszej scenerii nie mogli Ci znaleźć”. Podobnie jest ze stajenkami. Te nasze są zbyt ładne. Matka Boża, Dzieciątko i chyba nawet osioł mają makijaż. To sztuczne. Przy ul. Lotniczej było tylko to, co stanowi istotę sprawy.

Jak zrozumieć bezdomnych? – Kiedy prowadziłem dla nich pierwsze rekolekcje wielkopostne, do spowiedzi przyszedł człowiek. Nie wiedział, jak się zachować. Usiadł na podłodze. „Chce się pan wyspowiadać?” „Tak”. „To proszę”. „Nie umiem”. „Był pan kiedyś u spowiedzi?” „Nie”. „A u Komunii św.?” „Nie”. „A ochrzczony pan jest?” „Nie wiem”. Cóż powiedzieć… Nawet jeśli rodzice zawiedli, nikt inny się do tego człowieka nie zbliżył, nie zainteresował? – zastanawia się ks. A. Radecki.

– U Alessandra Pronzato przeczytałem kiedyś celną uwagę. Jeśli żołnierze wrogich armii stoją 300 metrów od siebie, to ten drugi jest celem, do którego trzeba trafić. Jeśli 3 metry – jest bratem. Do bezdomnych także trzeba po prostu się zbliżyć. Tego im w życiu zabrakło.