Nieznany, zbyt bliski Bóg

publikacja 13.12.2016 06:00

Czy także my, chrześcijanie, nie ulegaliśmy nieustannie w ciągu wieków pokusie zamiany paradoksalnego Boga, Chrystusa objawiającego się w wydarzeniu paschalnym, na „znanego boga”? Fragment książki ks. Tomasa Halika "Cierpliwość wobec Boga" publikujemy za zgodą wydawnictwa WAM.

Nieznany, zbyt bliski Bóg Niels Larsen Stevns: Zakæ (Christ And Zacchaeus) / Gunnar Bach Pedersen (PD) Czy także my, chrześcijanie, nie ulegaliśmy nieustannie w ciągu wieków pokusie zamiany paradoksalnego Boga, Chrystusa objawiającego się w wydarzeniu paschalnym, na „znanego boga”?

Biblijna opowieść o Zacheuszu kończy się happy endem: Zacheusz nawrócił się, połowę swego majątku postanowił rozdać ubogim, a wszystkim bogatym, których oszukał, wynagrodzić szkody, na jego domu zaś spoczęło błogosławieństwo. 

Ale życie Zacheusza nie skończyło się. Co działo się dalej? O tym Ewangelia milczy. Możemy więc sobie na ten temat wymyślać apokryfy.

Załóżmy, że Zacheusz rzeczywiście wykonał to, co postanowił. „Mały człowiek” urósł we własnych oczach i w oczach swoich bliźnich. Nowe życie przyniosło mu wiele radości i zadowolenia: o podobnym spotkaniu z Jezusem tak łatwo się nie zapomina. Jezus wezwał go, by poszedł za Nim, jak to uczynił wobec jego kolegi Mateusza. Zacheusz nie został wędrownym apostołem ani nie napisał Ewangelii, nadal wykonywał swój zawód i starał się wykonywać go dobrze. Czy nawróconego grzesznika można nazwać uczniem Jezusa, a może raczej został sympatykiem, który często z wdzięcznością wspominał swego dobroczyńcę i bronił Go, gdy tylko sąsiedzi zaczynali o Nim źle mówić?

Człowiek jednak nie potrafi stale żyć jedynie tym, co się zdarzyło w przeszłości. Dlatego entuzjazm Zacheusza pokrył z biegiem czasu kurz codziennych trosk. Nie żeby się wyrzekł Jezusa, ale nie myślał już o Nim tak często. Czyż w końcu sam Mistrz nie powiedział, że „każdy dzień ma dość swoich trosk” (por. Mt 6, 34)? Któregoś dnia dotarła do Jerycha wiadomość o procesie Jezusa i Jego egzekucji. Zacheusza ogarnął strach i smutek. Był wstrząśnięty i pełen rozterek, a kiedy dowiedział się o pustym grobie Jezusa, o tym, że podobno ukazał się swoim uczniom, jego zakłopotanie jeszcze się pogłębiło. Pewnego wieczoru powrócił na gałąź swojego drzewa, aby tam uporządkować swoje rozgorączkowane myśli i uczucia.

I wracał tam w czasie letnich wieczorów ciągle na nowo, aż zauważyła to rodzina i znajomi. „Czeka na Jezusa” - mówili nie bez ironii. Czy rzeczywiście czekał? Nie wiemy, co działo się w jego głowie i sercu. Pewne jest tylko to, że Jezus na drodze między Jerychem a Jerozolimą już nigdy się nie pojawił. Czy można po raz drugi przemówić do Zacheusza?

***

Być może cała nasza cywilizacja znajduje się w podobnej sytuacji. Kiedyś przeszedł tędy Jezus i przemówił do nas po imieniu. Ale było to już dawno. Liczne ślady Jego działalności są wprawdzie jeszcze widoczne, na inne jednak padł cień zapomnienia. Słyszeliśmy wieść Nietzschego, że „Bóg umarł” - jedni wpadli w zakłopotanie, inni nawet nie drgnęli w swojej obojętności. Istnieją też jednak nadal Zacheusze bezsensownie przesiadujący w swych samotnych, ukrytych punktach obserwacji. Czy kiedyś znowu ktoś do nich „przemówi po imieniu”? Czy można ponownie tchnąć życie w zmęczoną wiarę - w wiarę jednostek i duchowy klimat naszych społeczeństw i wspólnot?

***

W mojej długoletniej praktyce kierownictwa duchowego poznałem wielu takich, których wiara była kiedyś wręcz płomienna. Była to wiara ich dzieciństwa, przesycona zapachem bezpiecznego domu, lub wiara, która w chwili nawrócenia wystrzeliła i zapłonęła jak drzewo trafione piorunem. Jednak „czas” - ileż treści kryje się pod tym wieloznacznym pojęciem! - znów niemal wszystko przysypał popiołem. Ich wiara już ledwie dymi.

Czasem usiłują wykonać gwałtowne salto w tył do wiary własnego dzieciństwa i jej prostych prawd albo do swoich wyobrażeń o dzieciństwie Kościoła: ucieknijmy od chaosu dnia dzisiejszego do niewzruszonych pewników przeszłości! Nie można jednak dwa razy wejść do tej samej rzeki. Zabawa w przeszłość - własną czy Kościoła - nie przywoła tamtej przeszłości ani nie wskrzesi jej pozornie niewzruszonych pewników, rozmąci jedynie bagno iluzji i spłodzi tragikomiczne karykatury. A nawet gdyby udało się ową przeszłość przywołać, przyniosłaby tylko szokujące rozczarowanie: również wcześniejsze stulecia nie były bowiem pozbawione napięć, i tylko nasze romantyczne marzenie ocenzurowało wiele cieni, konfliktów i problemów czasów minionych, stwarzając fikcję „złotego wieku wiary”. Prawdopodobnie „złotego wieku wiary” nigdy nie było - każdy dzień, każda epoka, każda kultura ma swoje własne kłopoty, problemy i cienie.

Niektórzy szukają wyjścia ze stanu zmęczenia swojej wiary w działaniach hałaśliwie oferowanych przez różne „nowe ruchy religijne”, zwłaszcza próbujące przekrzyczeć pytania rozumu rozniecaniem emocji i sugestywną siłą masowych zgromadzeń. Nie przychodzi im jednak na myśl, że owe efektowne cuda i uzdrowienia na stadionach jako żywo przypominają to wszystko, do czego Szatan kusił Jezusa na pustyni, a czemu Jezus powiedział swoje stanowcze „nie”. Czy nie czeka ich podobne rozczarowanie i bolesne otrzeźwienie jak tych, którzy uciekają od swoich problemów w narkotyki?

Inni próbują odnowić czystość i zapał swojej wiary, przerzucając własne problemy i wątpliwości na otoczenie - i wtedy dopiero potrafią je odrzucić, potępić i wykorzenić! Wielu samozwańczych inkwizytorów przeszłości i teraźniejszości, namiętnie walczących z „heretykami”, rekrutuje się z grona tych, którzy nie potrafili uznać i unieść własnych wątpliwości, próbując pozbyć się ich za pomocą „mechanizmu projekcji”. Tyle że walka z „wrogami wiary” nigdy się nie kończy - gdyby udało im się unicestwić wszystkich i zostaliby sami, wówczas dopiero dopadłyby ich demony, więc wróciliby do swego domu, a „ich stan byłby gorszy niż poprzednio” (por. Mt 12, 45).

Wielu próbuje dziś, jak już o tym mówiliśmy, przerzucić odpowiedzialność za słabość swojej wiary na Kościół (to znaczy: hierarchię, instytucję) - stają się jego zgorzkniałymi krytykami lub niecierpliwymi reformatorami jego instytucjonalnych struktur albo odchodzą od niego w poczuciu rozczarowania. Kościołowi poświęciliśmy już osobny rozdział; naprawdę nie lekceważę jego struktur. Mam jednak wrażenie, iż zarówno radykalni krytycy, jak i rozdrażnieni obrońcy czy apologeci bardzo są do siebie podobni w tym, że znaczenie Kościoła - zwłaszcza jego widzialnej, instytucjonalnej strony - nieco przeceniają. Bo jeśli ktoś przeżywa „zmęczenie Kościołem” - co czasami bardzo dobrze rozumiem - to czy od razu owo zmęczenie musi koniecznie przerodzić się w zmęczenie wiarą?

***

Przed kilku laty przeprowadzono rozległe badania na temat hierarchii wartości dzisiejszych Europejczyków; jeden z ich teologicznych komentatorów napisał: „Bóg z oczywistego Boga stał się Bogiem obcym, nieznanym”*. Zareagowałem na to wykładem, w którym sobie i słuchaczom postawiłem pytanie, czy aby dzięki temu przed chrześcijaństwem nie otwiera się wielka, dotychczas niewykorzystana szansa.

Przypomniałem znaną scenę z Dziejów Apostolskich - kazanie Pawła na ateńskim Areopagu (por. Dz 17, 15-34). Paweł pochwalił tam najpierw Ateńczyków za ich pobożność, z jaką stawiają ołtarze tylu bogom, a jeszcze przy tym pamiętają o „nieznanym bogu”; to właśnie jego ołtarz wzbudził niezwykłe zainteresowanie Pawła w czasie przechadzki po świętym gaju. Egzegeci do dzisiaj spierają się, czy te słowa pochwały dla „pogańskiej idolatrii”, będące czymś absolutnie wyjątkowym w ustach pobożnego Żyda, są retorycznym captatio benevolentiae (próbą zaintrygowania słuchaczy) czy raczej zjadliwą ironią.

Paweł przyjmuje następnie rolę interpretatora owego „nieznanego boga”: „Ja wam głoszę to, co czcicie, nie znając” (Dz 17, 23). Ten Bóg nie jest jednym z bogów, o którym być może zapomniano i dlatego na wszelki wypadek należałoby Mu oddawać jakąś cześć, żeby się nie rozgniewał i nie mścił; to Stwórca i Pan nieba i ziemi. Zaraz potem następuje krytyka idolatrii - ten Bóg nie przebywa w materialnych świątyniach i nie potrzebuje ludzkich rytuałów; bóstwo nie jest przecież żadnym ludzkim produktem ani materialnym przedmiotem. Idolatria jest przejawem niewiedzy. Bóg wprawdzie długo tolerował ten niedojrzały sposób, w jaki ludzie do Niego się odnosili, ale teraz sytuacja radykalnie się zmieniła - dlatego trzeba się nawrócić.

Paweł o greckim kulcie bogów mówi wprawdzie w podobnym duchu potępienia i ironii, jak mówili o nim izraelscy prorocy czy starożytni filozofowie, krytykujący prymitywny religijny antropomorfizm, mimo to jednak znajduje dla nich pewną, uwarunkowaną czasowo tolerancję; jak gdyby upatrując pośrednio w tym „okresie niewiedzy” - epoce religii pogańskich - jakiś pedagogiczny sens przygotowania się na przyjęcie Chrystusa, podobnie zresztą jak w swoich listach mówi o Prawie Mojżeszowym.

O prawdziwym, nieznanym Grekom Bogu wypowiada się raczej w kategoriach filozoficznej i poetyckiej religijności (eusebeia), a nie w kategoriach religii w znaczeniu kultu. Jego przemówienie do Ateńczyków, odwołujące się do greckich poetów, może nawet przypominać pewien rodzaj panteizmu albo co najmniej panenteizmu: „Jest On niedaleko od każdego z nas. W Nim bowiem żyjemy, poruszamy się i jesteśmy. […] Jesteśmy bowiem z Jego rodu” (Dz 17, 28). Paweł jednak zwiastuje Boga Stwórcę, który stworzył świat i jego prawa („określił właściwe czasy i granice ich zamieszkania”). Stworzył go po to, aby sprowokować ludzkie poszukiwania religijne: „aby szukali Boga, czy nie znajdą Go niejako po omacku”. To bardzo mocne stwierdzenie: sensem stworzenia jest religijne poszukiwanie!

Zauważmy jednak coś innego: „nieznany Bóg” nie jest Bogiem odległym, przeciwnie, jest nam niewiarygodnie bliski: „W Nim żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”. Nieznajomość Boga nie wynika z Jego oddalenia, lecz raczej przeciwnie: z Jego zbytniej bliskości. Przecież najmniej znamy to, co jest nam najbliższe, najbardziej własne, najoczywistsze. Nikt z nas nie widział swojej twarzy - widzimy tylko jej odbicie w zwierciadle. Także Boga możemy widzieć jedynie w zwierciadle; na innym miejscu Paweł mówi wyraźnie, że w ciągu życia poznajemy Boga tylko częściowo, „jakby w zwierciadle, niejasno” dopiero po śmierci zobaczymy Go „twarzą w twarz” (1 Kor 13, 12).

Paweł pragnie ukazać Ateńczykom „twarz” nieznanego, zbyt bliskiego Boga w zwierciadle dziejów Jezusa z Nazaretu, przede wszystkim w ich paradoksalnej końcowej fazie: w ukrzyżowaniu i Zmartwychwstaniu. Ale do tego już nie dochodzi. Kiedy Paweł wypowiada słowo „zmartwychwstanie”, jedni zaczynają go wyśmiewać, a inni znudzeni odchodzą: traktują Zmartwychwstanie jako coś, co przecież już znają, czy to jako absurdalną bajkę, czy jako częsty obraz z mitologii sąsiednich narodów, gdzie bogowie regularnie umierają i ożywają; greccy bogowie jednak w przeciwieństwie do ludzi mają - często ten jedyny - wyróżniający ich przywilej, że są nieśmiertelni.

Do rozważań nad tym, jaki mógłby być dalszy ciąg Pawłowego kazania o twarzy Boga w zwierciadle wydarzenia wielkanocnego, powrócimy. Zatrzymajmy się teraz jeszcze przez chwilę przy „ołtarzu nieznanego Boga”. Czy fakt, że Paweł zaczyna swoją przemowę wskazaniem na „ołtarz nieznanego Boga”, to tylko doraźny pomysł Apostoła, świadczący o jego oratorskiej mobilności?

Jestem przekonany, że wydarzenie na Areopagu stanowi swego rodzaju paradygmat. Właśnie „ołtarz nieznanego Boga” jest owym najwłaściwszy m „toposem” chrześcijańskiego przepowiadania. Dla Pawła, Żyda i chrześcijanina, prawdziwy Bóg to tylko Bóg niewyobrażalny, okryty tajemnicą. Bóg znany nie jest żadnym bogiem. Nic dziwnego, że świat antyczny - „świat pełen bogów” - przez stulecia uważał żydów i chrześcijan za ateistów.

Jestem przekonany, że jeśli ktoś chce głosić nowinę o paradoksalnym Bogu Ewangelii, musi znaleźć „ołtarz nieznanego Boga”. Mówienie o Chrystusie przy ołtarzu znanych bogów byłoby bluźnierstwem, ewentualnie groziłoby jeszcze większym nieporozumieniem niż to, do jakiego doszło wtedy na ateńskim Areopagu. Świat jest pełen znanych bogów. Marcin Luter słusznie mawiał, że to, co dla człowieka ma najwyższą wartość, jest jego bogiem*. Już Paweł pisał o ludziach, „których bogiem są pieniądze” (por. Ef 4, 18). Chciałoby się zapytać, czy także my, chrześcijanie, nie ulegaliśmy nieustannie w ciągu wieków pokusie zamiany paradoksalnego Boga, Chrystusa objawiającego się w wydarzeniu paschalnym, na „znanego boga”, zazwyczaj nieszkodliwie zharmonizowanego z ludzkimi wyobrażeniami i oczekiwaniami poszczególnych epok. Czy owo, tak brzemienne dla rozwoju teologii chrześcijańskiej, utożsamienie biblijnego Pana z bogiem starożytnych filozofów, opisanym przez Platona i Arystotelesa, nie było jedną z takich zamian?

A jeśli tak się działo, i nasze chrześcijańskie myślenie zostało obciążone tym dziedzictwem, to czy przypadkiem wiele z tego - co nazywamy sekularyzacją, krytyką, osłabieniem religii, ateizmem etc. - nie jest jedynie rozejściem się ze znanymi bogami, a dzięki temu wielką szansą na wyodrębnienie, oczyszczenie i otwarcie przestrzeni, w której możemy znowu usłyszeć Pawłową nowinę o „nieznanym Bogu”? Czy sytuacja, w której dla wielkiej części Europejczyków Bóg pozostaje nieznanym i obcym bogiem, nie stanowi zaproszenia do „nowego Areopagu”?