Nie stawiaj Boga pod ścianą

publikacja 09.12.2016 06:00

O życiowym zwrocie o 180 stopni opowiada ks. Krzysztof Kralka, pallotyn.

Nie stawiaj Boga pod ścianą Henryk Przondziono /Foto Gość ks. Krzzysztof Kralka - pallotyn, rekolekcjonista, odpowiedzialny za wielotysięczną wspólnotę Przyjaciele Oblubieńca

Marcin Jakimowicz: Kiedy Krzysztof Kralka usłyszał po raz pierwszy: „Tyś jest mój syn umiłowany, w tobie mam upodobanie”? Czyli: „Krzysiek, kocham cię. Podobasz mi się”.

Ojciec Krzysztof Kralka: W 2002 roku. Przed ekranem telewizora w rodzinnym domu w Kielcach. W czasie ostatniej pielgrzymki Jana Pawła II. Papież głosił właśnie kerygmat miłosierdzia, a ja zostałem przez Pana Boga przyciągnięty przed ekran. Miałem przekonanie, że mam tego słuchać. Porwały mnie te słowa papieża.

Tego samego, o którym Kralka, antyklerykał, mówił: „Czekaliśmy, aż umrze, a wtedy wreszcie będziemy mieli postępowy Zachód”.

Obracałem się w takim środowisku – antyklerykałów, ludzi, którzy nie chcieli mieć nic wspólnego z Kościołem. Pamiętam do dziś klimat wypowiedzi papieża. Doświadczyłem wówczas, że Bóg mnie kocha za darmo, że jest w stanie mi wszystko przebaczyć. Poczułem się przy Nim niesamowicie bezpieczny. To zaowocowało decyzją: „Wracam do Ciebie. Wracam do Kościoła, do modlitwy”. To nie wszystko. Jakieś wewnętrzne przekonanie podpowiedziało mi: „Wracaj. Ale jako ksiądz”. Kosmos. Powiedziałem: „Nie! Nie będę księdzem. Nigdy o tym nie myślałem. Nie dam się wkręcić”. Usłyszałem jednak wewnętrzny głos: „Jeśli chcesz być naprawdę szczęśliwy, to mam dla ciebie kapłaństwo. Chcesz pełni życia? Chcesz wolności? Tak? Mam dla ciebie kapłaństwo”. To była szybka kalkulacja, trwała kilkadziesiąt sekund: albo wiodę życie takie jak do tej pory (było, nie ukrywajmy, zanurzeniem w grzechu), albo wybieram życie w świetle. Jako kapłan. To nie był wybór między „mniejszym lub większym dobrem”. Nie! To był wybór między życiem a śmiercią.

O tym, że „Bóg kocha”, słyszymy od żłobka do nagrobka. Ale niewielu ma doświadczenie, że podobają się Bogu, że On ich zwyczajnie lubi, dobrze się czuje w ich towarzystwie. Czy koniecznie trzeba usłyszeć słowa „kocham cię” i „podobasz mi się”?

To podstawowe źródło naszej tożsamości i wartości. Wiem, kim jestem. Jestem synem. W czasie homilii Jana Pawła II miałem realne doświadczenie obecności Boga, który mówił: „Jesteś cenny. Bardzo cenny. Kocham cię takiego, jakim jesteś”. Nigdy bym do siebie czegoś podobnego nie powiedział. To był szok. Jak to? Bóg nie brzydzi się grzesznym Kralką? Sam siebie nie kochałem, w głębi serca nie uważałem nawet, że jestem wartościowy. Moje życie (widzę to po latach) było nieustannym graniem, udawaniem, nakładaniem masek, tuszowaniem, pokazywaniem się z lepszej strony. A Bóg w jednej chwili przebił się przez te warstwy. To było wyzwolenie. Wystarczyło kilkadziesiąt sekund, by podjąć decyzję: nie tylko zostawiam świat i środowisko, ale idę też w coś, czego kompletnie nie znam. Powiedziałem: „Dobrze, zostanę księdzem. Ale nie wiem, jak to się robi. Załatw to”.

I, jak widać, załatwił. W seminarium czy w życiu kapłańskim musiał się Ksiądz uczyć – uwaga, niemodne słowo – posłuszeństwa. „Doświadczałem wielu pokus, by być nieposłusznym przełożonym, zrobić coś po swojemu ” – opowiada Ksiądz w książce „Bóg jest portem”.

To prawda. Ale nigdy nie poszedłem za tymi pokusami. Wiem, że słowo „posłuszeństwo” nie jest popularne. Bóg przekonał mnie jednak, że ma ono nieprawdopodobną moc. Istnieje niebezpieczeństwo, by uwierzyć, że to, co robię, jest „moje”. Że to wszystko dzięki moim staraniom, talentom.

Zwłaszcza gdy zerknie się na statystyki: przez ostatnie lata założył Ksiądz 85 wspólnot Przyjaciele Oblubieńca. Jedynie w tym roku ma powstać 40 nowych. Formuje się w nich 7,5 tys. ludzi. Robi wrażenie

Robi. Pokusa polega na tym, że możesz spojrzeć w lustro i powiedzieć: „Ma się te zdolności, nieźle to robisz”.

To dlaczego Ksiądz tak nie mówi?

Bo mam doświadczenie, że to nie jest „ze mnie”. Bóg oczyszcza, dopuszcza stany, gdy stajesz z opuszczonymi rękami i wołasz: „Przyjdź! Bez Ciebie nie mam żadnych szans!”. To ważne chwile, bo doświadczasz wówczas, że jedyną rzeczą, którą możesz ofiarować, jest słabość. W zamian przyjmujesz Jego moc. Ostatnio po doświadczeniu grzechu zawołałem: „Dobrze, że mnie upokorzyłeś! Bo już zaczynałem być pewny siebie. Zaczynałem sobie ufać”.

Gdy przygotowywałem się do spowiedzi generalnej, stoczyłem ogromną walkę. Tuż przed spowiedzią ogarnęły mnie ciemność, irracjonalny strach. Wszystko we mnie krzyczało: „Jesteś zerem!”. Zły wciągał mnie w smutek, lęk. Powiedziałem: „Nie dam się tej pokusie!”. Zacząłem głośno wzywać Maryję, by modliła się o pokorę dla mnie. Wołałem: „Jezu, zwiąż mnie, bo zaraz ucieknę”. Zacząłem odmawiać Różaniec. Podjąłem decyzję: „Idę. Nawet jeśli nie dostanę rozgrzeszenia, to będzie to dla mnie dobre. Cokolwiek się stanie będzie Bożym miłosierdziem”. Szedłem do spowiedzi i powtarzałem głośno: „Bóg jest miłością”. Co się okazało? Spowiedź była doświadczeniem pierzynki, lekkości, puchu, jednym z najpiękniejszych dotyków Boga, jakich doświadczyłem. Przestałem się dziwić, że wcześniej stoczyłem tak ciężką walkę

Wrócę do tematu posłuszeństwa. Co zrobić, gdy zaangażowany w ewangelizację „Pomysłowy Dobromir” ma kolejną rewelacyjną intuicję, a słyszy od przełożonych „Nie”? Z dopowiedzeniem: „Nie, bo nie”?

Posłuchać. Nie chodzi o to, by było „fajnie”. Nie chodzi o to, by dzieło się dynamicznie rozwijało. Chodzi o to, by człowiek był w Bogu. W Jego sercu. To jedyne miejsce, w którym odnosisz zwycięstwo. Wiele razy miałem chwile, gdy pozornie wszystko szło świetnie, osiągałem sukces, ludzie mnie chwalili, ale miałem poczucie: „Kurczę, nie jestem w miejscu, w którym powinienem być”. Dopiero rekolekcje ignacjańskie, przeżywane w całkowitym milczeniu, pokazały mi, że nie chodzi o to, czy Bóg chce mojej ewangelizacji, działalności. Pokazały mi, że On chce mojego serca. Tylko tego. I dopiero wówczas wrócił pokój! Robię dalej to, co robiłem. Ale już nie z siebie. Mam poczucie, że jestem na swoim miejscu. Mam pokój serca.

Chwilę przed naszym spotkaniem „skasował” Ksiądz samochód. Spodziewałem się, że przyjdzie ktoś rozgoryczony, a przyszedł Ksiądz, jakby nic się nie stało. Jak to się robi?

To nie jest kwestia techniki. To sprawa tego, gdzie jest twoje serce. Serce zanurzone w Bogu jest czymś o niebo lepszym niż samochód. Uwielbiłem Boga za to, że wyszliśmy z tego cali, że nic nikomu się nie stało. Oddałem się Mu do dyspozycji. Mówimy często: „Bóg zabiera”. Nie zabiera! Zamienia. Na lepsze. Wylewa ci ze szklanki brudną wodę, by nalać nową, czystą

Ale to jest moja brudna woda i jestem do niej bardzo przywiązany.

I tu zaczyna się problem. Moja szklanka. Moja woda. Wchodząc w taką narrację, kurczowo trzymasz się starego i nie pozwalasz Bogu na zmiany. Wszystko sprowadza się do wiary. Do tego, gdzie masz serce.

Na czym polega sukces gwałtownego wzrostu Waszych wspólnot? Co ludzi do nich przyciąga?

Polacy odczuwają wielki głód Boga. Widzę to wyraźnie. Pragną doświadczenia tego, że On jest w stanie przemienić ich życie. Co trzeba robić? Wystarczy głosić kerygmat o zbawieniu. Nie trzeba opowiadać o rzeczach wielkich, ale o zwyczajnych, codziennych. O drobinkach. To ludzi dotyka, bo odkrywają wówczas w Ewangelii swoje historie. Mówią: „Ooo, to jest o mnie!”. Formacja w naszej wspólnocie opiera się na codziennym, wiernym medytowaniu słowa Bożego. Cztery lata temu na rekolekcjach dla odpowiedzialnych we wspólnocie powiedziałem: „Pojawi się w was większe pragnienie ciszy, adoracji, medytacji, lectio divina. Będziecie chcieli pojechać na rekolekcje w milczeniu. To całkowicie naturalne. Jesteście na dobrej drodze”. Pamiętam reakcje ludzi: „Jak dobrze, że ksiądz to mówi! Mamy właśnie takie tęsknoty!”.

Katoliccy charyzmatycy wychowali się na literaturze protestanckiej i zapominają często o swej tożsamości.

Świetnie, że o tym mówisz, bo to naprawdę niezwykle ważny problem. W naszej posłudze często brakuje ducha Kościoła katolickiego. Bardzo dobrze, że jesteśmy otwarci na to, co Duch Święty pokazuje nam przez braci protestantów, ale nie zatracajmy naszej tożsamości! Charyzmatycy powinni dochodzić do głębokiego przeżywania liturgii, do adoracji, kontemplacji, ciszy. Uwielbienie charyzmatyczne, pełne emocji śpiewy to jedynie etap. Pierwsze głoszenie musi być emocjonalne, musi być eksplozją radości, bo wychodzi z ust ludzi, którzy czują się uratowani. Ale by wzrastać, ci ludzie powinni zakorzenić się w Słowie, w ciszy. Trzeba dać im takie nauczanie, które zachowa ich przy sercu Boga, przy rozeznaniu Jego woli. By nie wybierali już emocji, nie tęsknili za dawnymi doświadczeniami, ale zapragnęli cichego przylgnięcia do Serca Jezusa. Pozwolenia, by działał, jak chce. I, uwaga, jeśli chce! Gdy przygotowuję ludzi do modlitwy o uzdrowienie, pytam: „Czy zgadzacie się na to, by Bóg uzdrowił?”. Las rąk. „Taaak!” „A czy zgadzacie się na to, by nie uzdrowił? Czy pozwolicie Mu na to?” Konsternacja. „Jak to?” Nie stawiajmy Boga pod ścianą! On wie „kiedy”. Widzi więcej, dalej, głębiej. Czasami wydaje mi się, że zapominamy, do czego służą charyzmaty. One są dla Kościoła, dla innych. Same charyzmaty mnie nie rozwijają. Bóg daje mi je tylko po to, bym nimi służył.

Tyle, że słowa „roztropność”, „rada” nie brzmią tak spektakularnie jak „dar języków” czy „proroctwo”.

Nie brzmią. Łatwo skupić się na niezwykłościach i zapomnieć o tym, co najważniejsze. Często modląc się o uzdrowienie, wołam o to, by ludzie zostali napełnieni miłością. By potrafili kochać. To przecież miłość jest papierkiem lakmusowym naszego chrześcijaństwa. Najpoważniejszą chorobą jest brak miłości – nie mam co do tego wątpliwości. Modlę się o to, by Bóg nauczył nas miłości ofiarnej, przebaczającej, zapominającej o sobie. Wtedy dopiero zaczyna się prawdziwe życie z Bogiem!

ks. Krzysztof Kralka - pallotyn, rekolekcjonista, odpowiedzialny za wielotysięczną wspólnotę Przyjaciele Oblubieńca.

TAGI: