Święci z aureolą i bez

Agnieszka Napiórkowska

publikacja 23.11.2016 05:00

– Jako mały chłopak miałem szczęście służyć do Mszy św., którą sprawował św. Maksymilian Maria Kolbe. Nie wiedziałem wtedy, kim on jest... – mówi o. Ignacy Rejch, franciszkanin.

Ojciec Ignacy nie tylko poznał św. ojca Maksymiliana, ale także świętych współbraci. Agnieszka Napiórkowska Ojciec Ignacy nie tylko poznał św. ojca Maksymiliana, ale także świętych współbraci.

Po nocnych czuwaniach przy relikwiach świętych i błogosławionych oraz przypadającym 11 listopada święcie św. Wiktorii, patronki diecezji, trudno nie myśleć o świętości i o tych, którzy każdego dnia starali się do niej dążyć. Ich wstawiennictwo i przykład życia potwierdzają, że świętość to zadanie każdego ochrzczonego. Prawdę tę potwierdzają także ci, którzy – choć nigdy nie zostali wyniesieni na ołtarze – w pamięci znajomych byli święci. Przywoływanie ich twarzy, słów, zachowań zachęca do codziennych zmagań o własne uświęcenie.

Ze świętym przy ołtarzu

W klasztorze ojców franciszkanów w Miedniewicach od 1992 roku posługuje o. Ignacy. 93-letni zakonnik miał szczęście nie tylko osobiście poznać św. o. Maksymiliana, ale także innych, którzy – pod wpływem współbrata i miłości do Niepokalanej – sami stawali się święci.

– Jeśli chodzi o o. Kolbego, trudno to nazwać poznaniem – mówi o. Ignacy. – Mieszkając w Warszawie, miałem szczęście służyć do Mszy św., którą on odprawiał. Ale żeby wszystko było jasne, ja nie wiedziałem wówczas, że to o. Maksymilian. To był chyba 1938 rok. Do mojej parafii przyjeżdżał brat Cyprian Grodzki. W zakonie miał siostrę zakonną, która przygotowywała dziewczynki do wstąpienia do Rycerstwa Niepokalanej. A przyjmował je w te szeregi o. Kolbe. Przed tym wydarzeniem zostałem zawiadomiony, że będzie Msza Święta. Siostry prosiły, abym podczas niej służył. Pamiętam miejsce, gdzie stałem. Pamiętam brata Grodzkiego i zakonnika w okularach z długą brodą. Dopiero po wstąpieniu do klasztoru dowiedziałem się, że zakonnikiem, który był wówczas w mojej parafii, był właśnie o. Maksymilian.

Później, gdy przyjechałem w 1942 roku do Niepokalanowa, poznawałem go z relacji ojców i czytania jego dzieł. Był to człowiek zakochany do szaleństwa w Matce Bożej. Przypuszczam, że to było związane z widzeniem, które miał. On Ją widział rzeczywistą, realną. Jak się kogoś tak pozna, spotka, to potem myśli się już inaczej, realnie, konkretnie – podkreśla o. Rejch.

Miłość do Maryi pod wpływem świętego udzielała się wszystkim braciom. Jak wspomina o. Ignacy, na polecenie o. Maksymiliana w każdej celi musiała być figurka Niepokalanej, a bracia, którzy spotykali się w klasztorze po raz kolejny w ciągu dnia, mieli się pozdrawiać słowem „Maria”. – Dziś, gdy obchodzimy okrągłą rocznicę jego śmierci, warto bliżej go poznać. To był niezwykły człowiek. Mądry, wykształcony, ufny, pobożny i cierpliwy. Wspaniały organizator. Był czas, że w Niepokalanowie było 700 braci. I on potrafił wszystko zaplanować, zorganizować.

Po raz pierwszy jego dzieło zobaczyłem rok po jego śmierci, 16 sierpnia 1942 roku, w dniu wstąpienia do klasztoru. Wtedy Niepokalanów miał 15 lat. To był czas okupacji. Kiedy przekroczyłem bramę, okazało się, że to było miasto. Główna ulica była wybrukowana. Panowała wówczas absolutna cisza. Witały mnie tylko kury. Do czasu kolacji zapoznawałem się z budynkiem. Podczas pierwszego posiłku zobaczyłem dziesiątki zakonników. To było coś niezwykłego – opowiada o. Ignacy.

Wzór bliski i daleki

Im lepiej o. Ignacy poznawał życiorys o. Maksymiliana, tym święty stawał mu się bliższy. Stał się jego mentorem i wzorem. Bliskim nieznajomym. Patrząc na jego fotografie, miał wrażenie, że jego oczy mówiły. Oczy, nie usta. –

Śledząc jego losy, nieraz zastanawiałem się, jak udało mu się tak wiele osiągnąć. Weźmy na przykład wyjazd do Japonii. Praktycznie bez pieniędzy, bez znajomości języka w ciągu miesiąca wydał „Rycerza Niepokalanej” po japońsku. Nie zrobiłby tego wszystkiego bez zaufania Maryi. On Jej ufał, a Ona nad nim ciągle czuwała. Pod Jej natchnieniem podejmował decyzje i dokonywał wyborów, które były opatrznościowe. Tak przecież było choćby z przyjęciem terenu w Japonii. Miejsce to, choć na początku krytykowane przez ojców, okazało się najlepsze. Góra ocaliła braci od bomby atomowej.

Patrząc z boku, można było go uznać za szaleńca Niepokalanej. Z tego powodu miał przeciwników, którzy – nie mogąc go zrozumieć – krytykowali to, co robił. To niezrozumienie dawało mu podstawę w pokorze. Znając jego życiorys, trudno nie zachwycić się tym, jak żył, i nie słuchać tego, czego uczył. Gdy zginął, nikt nie miał wątpliwości, że był święty.

Bardzo chciałem pojechać na jego beatyfikację. Organizowanie wyjazdów należało do naszego prowincjała. To była pierwsza pielgrzymka narodowa po wojnie. Złożyłem wniosek o paszport, ale mnie oszukano. Powiedziano, że mam go odebrać w Sochaczewie. Pojechałem tam, ale go tam nie było. Dostałem go po beatyfikacji i zaraz go odesłałem. Chciałem go na beatyfikację, a nie na turystykę. Na kanonizacji też nie byłem. Mimo to ciągle czułem jego bliskość – mówi o. Rejch.

Święty od kur

Po męczeńskiej śmierci o. Ma- ksymilian stał się orędownikiem w wielu sprawach. Jego wstawiennictwu u Niepokalanej przypisywano małe i większe cuda. Bez wątpienia miał on swój udział w pewnym zdarzeniu, w którym uczestniczył o. Ignacy.

– Był to czas okupacji. Po odbyciu nowicjatu kończyliśmy IV klasę gimnazjalną. Chodziliśmy w habitach, szkoła była tajna. Pewnego dnia w końcu czerwca do sali, w której się uczyliśmy, weszło dwóch gestapowców. Przyprowadzili pod bronią jednego z braci, któremu kazali wskazać, gdzie jest szkoła. My siedzieliśmy przy stolikach. Mieliśmy lekcję języka niemieckiego. Gestapowcy, wchodząc, od razu skierowali się do naszego profesora, nas jakby nie widząc. Obserwując z boku całą sytuację, o. Bogumił Talarek dawał nam znaki, byśmy naokoło uciekali. Pojedynczo, niezauważeni przez Niemców, opuściliśmy salę. Każdy uciekał, gdzie tylko mógł.

W Niepokalanowie fakt, że Niemcy nie widzieli kleryków, tylko profesora, uznano za cud. Dla mnie było to kolejnym potwierdzeniem, że Matka Boża troszczy się o to miejsce i o dzieci Jej powierzone – świadczy o. Ignacy.

Myśląc o Niepokalanowie, warto pamiętać, że wydał on nie tylko 5 męczenników obozów. – Tu żyli i pracowali także ich bracia, niekanonizowani, na których patrzyłem. To byli święci ludzie. Weźmy takiego brata Placyda. Był to skromny, niedowidzący zakonnik, który mówił, że jego królestwem są krowy, świnie i kury. Nieco ułomny, całe życie opierał na zaufaniu Bogu. Przywołam tu pewne zdarzenie. Był lipiec. Cały tydzień lało. Widziałem, że zboże kwitło. Mówię do niego: „Brat widział zboże? Kwitnie, więc nie będzie chleba”. A on mnie łapie za rękę i mówi: „Aleś ty głupi, aleś głupi!”. I, wskazując ręką na niebo, pyta mnie: „To ty rządzisz? Ty?”. Deszcz przestał padać. Chleba nie brakowało.

Kolejnym moim kandydatem na świętego był brat Innocenty Wójcik. Jak on się modlił! Zawsze go widziałem na kolanach. Na mojej liście jest też obecnie obłożnie chory brat Józef Twardowski. Wszystkich ich znałem, patrzyłem na nich. Oni byli święci pod wpływem Matki Bożej i o. Maksymiliana – nie ma wątpliwości o. Ignacy.

TAGI: