Cuda (nieświętej) Scholastyki

Agata Puścikowska

publikacja 10.11.2016 06:00

Wanda - matka Polka hinduskiego dziecka. Schola - dziecko dwudziestoletnie, zabrane z kalkuckiego śmietnika. Do bliskości między nimi starcza dwoje zdrowych uszu i jedno, choć słabo widzące, oko.

Wanda i Schola rozumieją się bez słów. Jakub Szymczuk /foto gość Wanda i Schola rozumieją się bez słów.

Wanda Wajda urodziła się z ciężką wadą wzroku. Z biegiem czasu jedno oko trzeba było usunąć i wstawić sztuczne, drugie całkowicie odmówiło współpracy. Trudno. Wanda skończyła szkołę dla dzieci niewidomych w Laskach, nauczyła się samodzielności. I poczuła pasję – do komputerów. Obecnie pracuje w Laskach jako redaktor. I wychowuje cudowną, acz nieświętą Scholastykę.

Indie w syntezie

I ma pani Wanda charakter: bardzo konkretny i twardy. Bo gdy mówi „nie” – znaczy to „nie”. A gdy już coś postanowi...

– Jako młoda dziewczyna, na początku lat 90., postanowiłam pojechać do Indii, do ośrodka dla dzieci niewidomych w Bangalore, do sióstr, które w Laskach uczyły również mnie. Oczywiście wszyscy odradzali. Jeden jedyny kolega stwierdził: „Jest szalona. Ale do takich świat należy”. Miał rację.

W Bangalore pracowała siostra Adela, wychowawczyni Wandy. A wyjazd był tak naprawdę turystyczny. – Indie i tamtejsze życie poznałam naprawdę na miejscu, bo to rzeczywistość, która jest absolutnie zadziwiająca i niemożliwa do wyobrażenia. Wiedziałam: wrócę na dłużej.

I wróciła. Już z misją, by niewidomym dzieciom z Indii zaświadczyć własnym przykładem. Pokazać: można żyć, rozwijać się, kończyć studia i pracować. Bo to zawsze prawdziwiej i sensowniej brzmi, gdy wszystkie te trudne (w Indiach) prawdy mówi niewidomym dzieciom, buntującym się na swój los, osoba również niewidoma. – Uczyłam ich obsługi komputera, prywatnego zresztą, przywiezionego przeze mnie z Polski. Uczyłam obsługi syntezatora mowy. Pracowałam pięć lat, do 2000 r. I czuję satysfakcję, że tamte dzieciaki, obecnie dorosłe, pokończyły licea, niektóre studia. I pracują. Mam z nimi kontakt przez komunikatory internetowe.

Ale Indie – jak to Indie. Choć organizacje pozarządowe, w tym chrześcijańskie, pracują charytatywnie na korzyść mieszkańców (najbiedniejszych z biednych), oględnie mówiąc, ludzie nie zawsze potrafią się odwdzięczyć. Choćby ułatwianiem biurokracji związanej z wizami. Bywało, że nawet siostrom zakonnym nie chciano przedłużać prawa pobytu czy zezwolić na wizę.

– Wiz nie miały siostry, nie miałam i ja. W końcu s. Rafaela, przełożona, w akcie desperacji zadzwoniła do... Matki Teresy z Kalkuty. By pomogła. I tak się stało. Autorytet Matki Teresy był wtedy ogromny, wystarczyły dwa jej telefony, by wizy franciszkanek i świeckich wolontariuszek, w tym moja, zostały przedłużone...

Ale za przysługę – przysługa. Bo Matka Teresa poprosiła: „Pomogłam wam. To pomóżcie moim dzieciom. Weźcie z mojego sierocińca dla dzieci niewidomych chociaż kilkoro, by dać im dobrą opiekę i wykształcenie”. I jak tu odmówić? Franciszkanki postanowiły: weźmiemy czworo dzieci.

Siostry i wolontariuszki pojechały więc do Kalkuty. – Przebywałyśmy tam kilka dni, by dzieciaki oswoiły się z nami, byśmy nauczyli się porozumiewać – nie rozumiały angielskiego, tylko język bengoli – tamtejsze narzecze. Ale z obiecanej czwórki szybko zrobiła się... siódemka.

Cztery kilogramy Scholi

I w tej siódemce, szykowanej pod opiekę franciszkanek, była również Schola. Nawet nie najmłodsza, bo najmłodsza była półroczna Rani. Ale Rani ważyła osiem kilogramów, a ośmiomiesięczna Schola – cztery. Jaka była jej dokładna historia przyjścia na świat, nie wiadomo. Wiadomo jedynie, że 10 lutego 1996 r., czyli we wspomnienie św. Scholastyki, siostry misjonarki miłości znalazły ją na kalkuckim śmietniku. Z karteczką, że dziewczynka ma miesiąc. Ważyła 800 gramów. Zabrały ją siostry, by umarła godnie.

Ale nie umarła. Twarda Scholastyka. Gdy franciszkanki i Wanda Wajda wiozły ją do Bengalore pociągiem, dostała wysokiej gorączki. – Cztery opiekunki i siedmioro niewidomych, chorych, zaniedbanych dzieci, z czego najstarsze miało cztery lata. Podróż widmo trwała 48 godzin. To jest możliwe tylko w Indiach – uśmiecha się pani Wanda.

Po powrocie – Schola natychmiast do szpitala. Zaprzyjaźniony dobry doktor zbadał dziecko i nie miał złudzeń: ze straszliwym zapaleniem uszu (ropa i krew ciekły jej po szyi), z zapaleniem płuc, bąblach na ciele jak po oparzeniach dziewczynka pożyje tydzień. – Weźcie ją do domu. Niech poczuje miłość drugiego człowieka.

Wzięły. Kto ze Scholą będzie spał? Wanda się zgłasza. Jedną noc, drugą, trzecią. Tylko o śnie trudno mówić. Bo dziecko na dobę śpi dwie, trzy godziny. Pozostały czas to jęczenie z bólu, biegunki i wymioty. Bolało ją wszystko...

Po tygodniu ze zmęczenia i Wanda zaczyna wymiotować. Powiedziała wtedy do sióstr: „Adoptuję Scholę”. Siostry, pragmatyczne kobiety, odpowiedziały: „Ze zmęczenia bzdury wygaduje”...

Bynajmniej. Ona wiedziała. A macierzyńska miłość budziła się powoli i systematycznie, wraz z kolejnymi obowiązkami. Gdy myła tę swoją Scholę, nosiła (choć dziecko odpychało i kwiliło), znów myła. I leki dawała. A dziecko żyło. I krytyczny jeden tydzień, potem drugi i kolejne minęły. – Wiedziałam już, że będzie żyć. Jeśli tyle przeżyła, to będzie. I chociaż potem nie na żarty się przestraszyłam, gdy w wieku trzech lat zachorowała na tyfus i zapalenie płuc, to jednak dała radę.

A matka Wajda, po kolei, choć lekarzem nie była, diagnozowała kolejne choroby Scholastyki. Nietolerancję glutenu. Nietolerancję laktozy. Zastosowała specjalną dietę i Schola zaczęła przybierać na wadze. W wieku dwóch lat z (nadal) 4 kg skoczyła na 10. – Sprowadzałam z Polski prebiotyki, pakowałam w nią, ile się dało. Skutecznie. Biegunki ustały. Wiedziałam już też, że Schola niemal nie słyszy i całkowicie nie widzi. Wiedziałam, że być może ma zaburzenia ze spektrum autyzmu. Niepełnosprawność sprzężona.

Czego oko nie widziało...

– Ja się nigdy nie modliłam o własne zdrowie, o odzyskanie wzroku. Modliłam się natomiast: „Boże, dopomóż przyjąć”. Nie „pogodzić się”, lecz właśnie „przyjąć”, bo to kolosalna różnica. Pogodzenie to jakaś forma poddania. Przyjęcie to akceptacja i dalsze działanie.

Ale kiedyś w Indiach podszedł do Wandy Wajdy ojciec redemptorysta. I mówi: „Zanim wyjedziesz z Indii, zobaczysz, jakie są piękne. Tylko módl się do św. Józefa”.

Modliła się? – Oczywiście, że nie. Na świecie jest dużo więcej problemów niż mój brak wzroku. Ja sobie radzę. I zaczęło mnie nawet drażnić, gdy ojciec kilka razy powtarzał swoje „proroctwo”. I w ogóle którym okiem miałabym zacząć widzieć? Tym sztucznym?

A tymczasem nadeszło święto Serca Jezusowego, 6 czerwca. Wanda Wajda była na Mszy św. Przystępowała do Komunii św. – Pierwsze, co zobaczyłam, to biała Hostia, którą ksiądz mi podawał...

I to był szok. Wielki ból oka (tego własnego), światłowstręt. Po 10 latach całkowitego niewidzenia światło przeszkadzało, wywoływało niepokój i wielki dyskomfort. Wanda Wajda przyzwyczajała się do niego bardzo, bardzo stopniowo.

– A drugi szok był wtedy, gdy zobaczyłam indyjski świat. Te piękne kolory i przyrodę, ale i ten niewyobrażalny brud.

Po powrocie do Polski, po przebadaniu oka okazało się, że nerwy jak były martwe, tak martwe zostały. A siatkówka – odklejona. Co nie przeszkadza pani Wandzie widzieć, niezbyt dobrze, ale widzieć. – Oczywiście wszyscy pytają mnie, czy to cud. I mówią, że to dla Scholi. Ja widzenie traktuję jak łaskę. A gadanie o cudach mnie drażni. Przecież na co dzień nie dostrzegamy wielu łask, wielu drobiazgów, które są stokroć ważniejsze.

Na przykład rozwój Scholi. Ona jest cudem. I wiele, wiele innych spraw, które się z nią wiążą. – No sorry, taka jest moja wiara.

No sorry.

Adopcja? Tylko pełna

Więc wróćmy do Scholi.

Wraz z walką o jej zdrowie Wanda Wajda walczyła o jej przysposobienie. Co proste nie było, bo Polska i Indie nie podpisały stosownych konwencji. A jak konwencji nie ma, to „nie da się” – słyszała wszędzie.

– W moim malutkim mózgu nie mieściło się, by z powodu braku jakichś konwencji nie móc zabrać własnego dziecka do kraju. I choć byłam nastawiona, że w ostateczności ja zostanę w Indiach, nie poddawałam się.

Perypetiom nie byłoby końca, gdyby w końcu nie udało się trafić na energicznego prawnika, który prócz wiedzy miał też konkretną chęć pomocy. „Ma pani pozwolenie na pobyt? No to może pani, jak obywatel Indii, wystąpić o prawną opiekę nad dzieckiem. Stanowić i decydować o nim”. I Schola stała się formalnie bardziej Wandy. A Wanda jej.

– W międzyczasie pojechałam do Polski zapytać MSW, co dalej. Powiedzieli mi beztrosko, że jeżeli jestem opiekunem prawnym, a Schola ma paszport, mogę ją do Polski przywieźć.

Więc gdy (kolejnym cudem) Schola otrzymała wizę, pojechały. 14 kwietnia 2000 r. Scholastyka z Indii zaczęła być Scholastyką z Polski, z warszawskiej Chomiczówki. Miała 4 lata i 3 miesiące.

Kłód i cudów ciąg dalszy

A w Polsce? A w Polsce kłopotów z adopcją, taką pełną, bo tylko taka wchodziła w rachubę, ciąg dalszy. Bo papiery indyjskie w kraju nad Wisłą wartości nie miały. Schola nadal formalnie nie była Wandy. Więc Wanda jeździła od biura do biura. Gdzie jej macierzyństwo mało kogo obchodziło. Tym bardziej indyjskie niepełnosprawne dziecko. – Kiedyś nie wytrzymałam i jednej urzędniczce, która zaproponowała „odwiezienie Scholastyki”, zaproponowałam, by ją sama wyrzuciła. Na śmietnik, skąd przecież przyszła. Bo bilety są za drogie. Wtedy pani urzędniczka na oczy przejrzała i spróbowała pomóc. Bez skutku.

W końcu Wanda Wajda pisze list do prezydentowej Kwaśniewskiej. Opisuje historię Scholi i swoją. I dodaje, nie bez złośliwości, coś o naturalizacji pana Olisadebe, wówczas znanego piłkarza. Jeśli opłaca się naturalizować tego pana, to można by tak i naturalizować Scholastykę. Bezinteresownie.

– I to był prawdziwy cud właśnie, bo po tygodniu otrzymałam odpowiedź. Kancelaria pomogła. Rok później Scholastyka otrzymała polskie obywatelstwo. A sędzia podczas rozprawy nadziwić się nie mogła, że dałam radę.

Scholastyka Wajda (naprawdę dwojga imion: Anna Scholastyka) stała się i na papierze córką Wandy. Oraz Polką.

Matka radę dała. Bo jak mówi, trzeba twardo stąpać po ziemi. I twardym trzeba być, nie miękkim. – Ja oknem wchodzę, gdy zamykają drzwi.

Przydała się ta umiejętność podczas walki o zdrowie Scholi tu, w kraju. Przy jej diagnostyce, rehabilitacji. Walka o każdy dzień, każdą nową umiejętność. – Czekałam cztery lata na refundowane zajęcia z integracji sensorycznej. W końcu przestałam czekać i zaczęłam płacić. Jedna godzina to 90 zł. Potrzeba co najmniej dwóch tygodniowo. I leki. I basen, bo Schola uwielbia pływać i świetnie rozluźnia się w wodzie. Trzeba by jej też zrobić badania genetyczne, by wykluczyć to i owo. Ale kto się tego podejmie? Ona ma już 20 lat.

Ta walka matki o córkę daje efekty. Bo jak się nic nie robi, nic się nie dzieje. A jeśli się robi... – W mądrych książkach twierdzą, że jeśli dziecko nie nauczy się gryźć do piątego roku życia, nigdy się nie nauczy. Scholastyka nauczyła się w wieku 14 lat. Odruch ssania wypracowała w tym samym czasie. Można? Można.

A każdy najmniejszy krok to milowy krok w samodzielność. Małe cuda. Cudem jest to, że Scholi nie przeszkadza już tak bardzo dotyk. Że nie bolą jej... metki od ubrań. Cudem jest, że poznaje nowych ludzi, nie boi się ich.

Więc obie panie wstają o piątej, by Schola sama się ubrała. Mogłyby wstać później, ale wtedy ubierałaby matka. A nie o to chodzi. Potem śniadanie (specjalne – oparte na skomplikowanych i drogich dietach) i wyjazd na zajęcia, ośrodka szkolno-wychowawczego. Po południu zajęcia w domu: basen, podwórko (ruch!), ciągła rehabilitacja.

– Nie stać mnie na więcej płatnych zajęć, mimo że ciężko pracuję, by nas utrzymać. I czasem mam dość siebie w roli „kata” – rehabilitanta. Wolę być po prostu matką...

Schola coś podśpiewuje. To pieśń bez słów. Głosem przedziwnie pięknym. – Ona, mimo głuchoty, ma słuch muzyczny. Powinna być kształcona muzycznie... Kiedyś, podczas Mszy św., schola (chórek młodzieżowy) śpiewała jakąś pieśń. I, niestety, zafałszowała. Wtedy Scholi wyrwało się na cały głos: „Nooo nieee”, a ksiądz przytaknął: – Masz, dziecko, rację. Strasznie fałszują.

Schola, wtulona w matkę, domaga się jedzenia. Bo czas na kolację. Audiencja u panny Scholastyki nieuchronnie dobiega końca. Kolacja w kochającym domu – rzecz ważna. Matka uspokaja. Bezskutecznie. Uparta córka wie swoje: czas na jedzenie. W końcu matka „pisze” coś na ręce Scholi, alfabetem Lorma. Dla głuchoniewidomych. Dotyka miejsc odpowiedzialnych za samogłoski, spółgłoski, a Schola, już w głowie, łączy litery w matczyne polecenie. A może reprymendę. A może...

– Słodka nasza tajemnica, co napisałam. Jak nie można czegoś powiedzieć głośno, to się mówi właśnie tak. I skutecznie – śmieje się pani Wanda.

A cudna Schola nieświętym i nieznoszącym sprzeciwu tonem mówi: „Pa, pa”.

O Scholi i pani Wandzie można też przeczytać na ich stronie internetowej: www.pomagamyscholi.pl

TAGI: