Gwar u salezjanek

Krystyna Piotrowska

publikacja 27.10.2016 06:00

– W Gabonie na dzieci i młodzież czyha wiele zagrożeń. Najczęściej jest to przemoc fizyczna i seksualna. Bywa, że dzieci są odrzucane przez najbliższą rodzinę i podejrzewane o uprawianie czarów. Wiąże się to z magią, wciąż mocno zakorzenioną w Afryce – opowiada s. Barbara Kiraga, salezjanka.

Siostra Barbara Kiraga (siedzi z prawej) i ks. Dominik Dryja (siedzi obok) z pielgrzymami w Błotnicy podczas Dni w Diecezji. Krystyna Piotrowska Siostra Barbara Kiraga (siedzi z prawej) i ks. Dominik Dryja (siedzi obok) z pielgrzymami w Błotnicy podczas Dni w Diecezji.

Siostra pochodzi z Siczek, urokliwej miejscowości rekreacyjno-wypoczynkowej na trasie do Kozienic, 12 km od Radomia. Zawsze chciała pracować w szpitalu, dlatego wybór szkoły średniej był oczywisty – Liceum Medyczne w Radomiu. Jako świeżo upieczona absolwentka medyka, poszła na pielgrzymkę na Jasną Górę. W drodze postanowiła zostać siostrą zakonną.

– Nie wiedziałam, jak to zrobić i gdzie iść. Wróciłam do domu i pojechałam odwiedzić wujka w szpitalu w Warszawie. Zobaczyłam pracujące tam siostry zakonne. Pomyślałam, że to jest to, czego szukam. To były siostry szarytki – opowiada.

Zaczęła szybko działać. Zdobyła adres domu sióstr w Warszawie. Chciała zostać jedną z nich. Wakacje się kończyły. Coraz częściej pojawiały się pytania od najbliższych, gdzie zamierza iść do pracy. O swoich planach powiedziała niemal tuż przed wyjazdem do Warszawy. Mamie pociekły łzy szczęścia. – Tacie bardzo trudno było się z tym pogodzić. Mówił, że w zakonie będę jak w więzieniu, nie będę miała swoich pieniędzy, nie będę na uroczystościach rodzinnych. To było powodem jego cierpienia – wspomina.

W ostatniej chwili postanowiła jeszcze odwiedzić s. Marię Chrymczyszyn, salezjankę, z którą jako 14-letnia dziewczynka, razem z innymi rówieśnikami, była na wakacjach. – Utrzymywałam z tą siostrą kontakt listowny, ale wcześniej nigdy nie myślałam, żeby iść w jej ślady. Teraz zapragnęłam z nią porozmawiać – wspomina. To były krótkie, kilkugodzinne odwiedziny, ale tam zapadła decyzja o wyborze zgromadzenia. W warszawskim domu u szarytek była cisza, u salezjanek gwar, bo siostry prowadzą szkoły, przedszkola, oratoria.

– Nas było w domu ośmioro, zawsze nam towarzyszył gwar i ruch. Tu poczułam się jak u siebie. Po modlitwie w kaplicy zdecydowałam, że jednak wstąpię do salezjanek – Zgromadzenia Córek Maryi Wspomożycielki. I pojechałam do sióstr do Wrocławia. Daleko od domu, ale to oderwanie od najbliższych pomogło mi, gdy przyszedł czas wyjazdu na misje – podkreśla siostra.

Życiowa furtka

Ta nagła zmiana decyzji co do zgromadzenia nie zniweczyła marzeń o pracy z chorymi. – Salezjanki nie pracują w Polsce w szpitalach, ale są siostry, które są lekarzami, wyjechały na misje i tam się realizują. To była dla mnie furtka, że być może kiedyś i ja tak wyjadę. To pragnienie skrywałam w sercu, bałam się, że gdy zacznę o nim mówić, to je stracę. Poza tym wyjazd na misje był możliwy dopiero po złożeniu ślubów wieczystych – opowiada. Po ślubach przełożeni wysłali ją na studia pedagogiczne, później podyplomowe z zakresu zarządzania oświatą i na kolejne – magisterskie z teologii. Gdy odbierała ostatni dyplom, miała za sobą 17 lat pobytu w zgromadzeniu. Jak wspomina, czuła w sercu wołanie Boga o dyspozycyjność. Powiedziała przełożonej, że być może jej przeznaczeniem są misje. Usłyszała odpowiedź: „Widzę, że jesteś na nie gotowa”. Dwa tygodnie później przyszła odpowiedź od matki generalnej, że też się zgadza. Przygotowanie do wyjazdu rozpoczęło się w Rzymie w 2006 roku. – Później wysłano mnie do Paryża, do naszego domu prowincjalnego. Chodziłam do szkoły 8 miesięcy, uczyłam się francuskiego. W 2008 roku wyjechałam do Afryki – opowiada.

Wylądowała w Gabonie. Ich prowincja w Afryce Równikowej obejmuje cztery kraje: Gabon, Kongo-Brazzaville, Kamerun i Gwineę Równikową. Dom prowincjalny jest w Gabonie. Przebywają w nim przez kilka dni misjonarze, którzy przyjechali tu po raz pierwszy. – Później znalazłam się w Pointe Noire w Kongo-Brazzaville. Z lotniska do naszego domu jechałyśmy ulicami, które były bardzo zaśmiecone, brudne. Wszędzie dużo ludzi. To był wieczór i przy ulicy pojawiały się punkty sprzedaży jedzenia. Wszędzie walało się mnóstwo toreb, takich jednorazowych reklamówek – wspomina.

W krajach, gdzie pracują, salezjanki prowadzą dzieła wychowawcze poprzez pracę w szkołach, przedszkolach, centrach alfabetyzacji. – W Kongo-Brazzaville w Pointe Noire mamy szkołę zawodową i liceum, ale także centrum alfabetyzacji. Jest w nim młodzież, która ma od 13 do 25 lat. To ci, którzy chodzili do szkoły podstawowej, ale nie nabyli umiejętności pisania i czytania, albo nie chodzili, bo mieli inne obowiązki, albo też nie było ich stać na szkołę. U nas, po trzyletnim kursie, otrzymują dyplom ukończenia szkoły podstawowej – wyjaśnia siostra. Po roku s. Barbara została skierowana do pracy w stolicy Gabonu – Libreville. Zajmowała się ekonomstwem i katechezą przy parafii. Była też odpowiedzialna za młodzieżową grupę koszykarzy.

– Tam, gdzie jesteśmy, są zawsze boiska i jest wielu młodych, którzy chętnie grają w koszykówkę. W Polsce zrobiłam kurs instruktorów teatralnych i miałam też pod opieką grupę teatralną. To, czego nauczyłam się wcześniej, pomogło mi zaangażować młodych – uśmiecha się siostra.

Po kolejnych dwóch latach s. Barbara wróciła do Pointe Noire, tym razem na 3 lata. Teraz pracuje na północy Gabonu, w Oyem. – Jesteśmy i tu nastawione na edukację. Prowadzimy szkołę zawodową, gdzie młodzież zdobywa dyplomy cukierników, fryzjerów, krawców i pracowników administracyjnych. W naszej szkole podstawowej uczy się 210 dzieci. Mamy też internat. W niedzielne popołudnia wspólnie z animatorami prowadzimy oratoria poza naszą placówką. Tak docieramy do dzieci, które – ze względu na odległość – nigdy by do nas nie przyszły – wyjaśnia.

A co z pracą w szpitalu? – Nie czuję, że zdradziłam medycynę, bo w tamtych okolicznościach, bez względu na to, co robię, wszędzie są potrzeby zdrowotne i wtedy wykorzystuję wszystkie zdobyte w szkole umiejętności. Jak tylko mogę, tak służę – odpowiada.

Dziurawa łódź

Siostra Barbara chętnie opowiada swoje przygody związane z organizowaniem wakacji dla dzieci wspólnie z wolontariuszami, którzy jeżdżą do krajów Afryki, żeby pomagać innym, a przede wszystkim wesprzeć rozwój dzieci, młodzieży, kobiet. Najbardziej siostrze zapadła w pamięć podróż na wakacje do pewnej wioski, do której trzeba było płynąć łodzią przez 7 godzin. – Łódź nie daje poczucia bezpieczeństwa. Wsiada tam 150 osób, do tego ładowane jest mnóstwo bagaży. Gdy na nią wchodziliśmy, przedziurawiła się. Dziurę próbowano zatkać klockiem, a ktoś podpowiedział, że można to zakleić cementem z silikonem. Udało się. Odpłynęliśmy, ale woda dostawała się i była cały czas wypompowywana.

Dopłynęliśmy do celu o 21.00, w zupełnej ciemności, i łódź podczas zakręcania wywróciła łódkę bezpieczeństwa. Tam były nasze bidony z olejem i, niestety, straciliśmy je. Na brzegu czekali na nas ludzie z wioski i ksiądz z tamtejszej parafii. Zabrali nasze bagaże i szliśmy 4 km przez las, a na miejscu były śpiew, tańce i radość. Rano spotkaliśmy się ze wszystkimi mieszkańcami na wielkiej łące. Zorganizowanie takich kilkudniowych wakacji to nie tylko zabawa, ale też program lekcyjny. Wcześniej jeszcze musimy zdobyć żywność dla nas i dla dzieci – opowiada salezjanka.

Po wakacjach w wioskach s. Barbara zapragnęła, aby młodzi animatorzy, dla których siostry prowadzą formację i którzy pomagają na prowadzonych przez siostry placówkach, mogli przyjechać na Światowe Dni Młodzieży. – Chciałam, żeby przyjechali do mojej parafii w Ledlni-Letnisku. Rozmawiałam z proboszczem ks. kan. Andrzejem Margasem, zgodził się i zaangażował w pomoc razem z wójtem Piotrem Leśnowolskim. Pomogły też inne parafie i ludzie dobrej woli. Dzięki temu udało się zaprosić z Afryki 23 osoby – podkreśla s. Barbara.

W organizowaniu przyjazdu gości z Afryki paradoksalnie pomogła siostrze choroba. Ponad pół roku wcześniej musiała przyjechać do Polski, żeby rozpocząć leczenie. Między pobytami w szpitalu i badaniami chodziła na spotkania i szukała pieniędzy dla swoich afrykańskich animatorów. Na miejscu za przyjęcie gości w parafii odpowiedzialny był między innymi wikariusz ks. Dominik Dryja. Razem z siostrą ustalali dla nich program pobytu. We wspólne działania, zarówno przed Światowymi Dniami Młodzieży, jak też w czasie ich trwania, bardzo angażowali się parafianie.

– Wszyscy mocno się zżyli. To był czas ożywienia naszej parafii i otwarcie się na inną kulturę, inne spojrzenie na naszą wiarę. Parafianie w Jedlni-Letnisku są wspaniali. Młodzież ma kontakt z gośćmi. Do mnie też piszą. W przyszłym roku chcę zajrzeć do Gabonu – mówi ks. Dominik.

TAGI: