GOSC.PL |
publikacja 07.10.2016 06:00
O diable, który podnosząc oczy do góry… widzi podeszwy naszych butów, opowiada Michał Nikodem.
roman koszowski /foto gość
Marcin Jakimowicz: „Tak bardzo chciałbym zostać kumplem Twym”. Śpiewałeś kiedyś sobie tę piosenkę T.Love?
Michał Nikodem: Śpiewałem. Lubię Muńka i jego kapelę. Znam ich repertuar od lat. Rola piosenki, o którą pytasz, zmieniała się. Kiedyś była dla mnie inspiracją, zachętą do bliskości z Najwyższym. A dziś? Myślę, że w życiu z Bogiem jest mnóstwo rzeczy cenniejszych niż „bycie kumplem”. Jest coś większego, głębszego.
Nie oglądałeś „Autostrady do nieba”? „Szef kazał to, szef kazał tamto”…
Oglądałem. Oglądam teraz z moimi dzieciakami i patrzę na ich reakcje. To nie jest zły film, bo pomaga budować relacje. Kiedyś, gdy stawałem przed Bogiem, czułem się jak naprzykrzający się petent. „Lepiej nie zawracać Mu głowy” – kombinowałem.
Bałeś się?
Bałem się śmierci. Byłem wychowany w mentalności „zasługiwania na”, kolekcjonowania dobrych uczynków.
Do dziś pamiętam notatki z Rorat: „Pomogłem mamusi, podlałem kwiatki”.
Ty też? (śmiech) Chodziłem do kościoła, ale Bóg był daleki, srogi, oficjalny. Nie wiedziałem, na co mogę liczyć z Jego strony. Bardzo bałem się śmierci. Starałem się prowadzić przykładne życie, by dostać nagrodę, ale widziałem, że mi nie wychodzi. To powodowało pęknięcie, wpędzało mnie w poczucie winy. Pytałem: „Boże, czy to, co Ci daję, wystarczy?”.
„Nauczycielu dobry, co jeszcze dobrego mam uczynić, by wejść do królestwa”?
To kanał, w który wpadamy, gdy nie znamy Pisma Świętego. „Łaską jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił” (Ef 2,8-9). Usłyszałem te słowa jako siedemnastolatek. Na Kursie Filip. To było trzęsienie ziemi, objawienie, które uratowało mi skórę. Bóg zaczął mnie przyzwyczajać do tego, że jest Ojcem. Kocha, błogosławi, jest po mojej stronie.
Miałeś kiedyś taką sytuację, że nabroiłeś i po powrocie do domu czekałeś na „odgórny łomot”?
Czekałem na to, aż Bóg przyjdzie i solidnie mną potrząśnie, zrzuci z konia, rozjedzie walcem. Myślałem, że jeśli to zrobi, odejdą ode mnie niefajne cielesne przywary, które uprzykrzały mi życie. Czekałem na wstrząs. A On przyszedł i… mnie przytulił. Czytałem książkę Ricka Watkinsa „Świeże spojrzenie”. O Bogu, który jest dobrym Ojcem, Tatą. Czytałem i docierało do mnie, że Bóg nie chce mnie rozwałkować, ale przytulić. To nie były emocje, ale realne doświadczenie. Wyszedłem z tego lekki jak piórko. Wiedziałem, że Bóg spotkał się ze mną na swoich warunkach, a mój pomysł bycia rozjechanym przez Niego był po prostu głupi.
Czytamy o Bogu, który woła: „Adamie, gdzie jesteś?”, i myślimy: „Sprawdzian, próba, gniew, pokój zwierzeń w »Big Brotherze«”. Nie widzimy w tym wołaniu tęsknoty…
Od lat zastanawiam się, skąd się to bierze. Nie zawsze Kościołowi, rodzicom, katechetom udaje się pokazać miłosierne serce Ojca. Może sami takiego Boga nie spotkali? Nie bez znaczenia jest nasza relacja z rodzonym ojcem. Może była w niej jakaś surowość, dystans?
Boisz się Boga?
I tak, i nie… Nie unikam Go, nie chowam się przed Nim, ale jest we mnie ogromny respekt, bojaźń, pełne szacunku przejęcie. To jest Bóg i pewnych rzeczy w Jego obecności nie wypada robić. Jest jednocześnie i barankiem, i lwem. To jest Święty. Majestat, władza, potęga. Z jednej strony kochający Abba, a z drugiej – Ktoś, kto stworzył przerażająco wielki wszechświat, który podobno nieustannie się rozszerza! Kosmiczny teleskop Hubble’a zagląda do różnych zakątków wszechświata i pokazuje niezliczone liczby gwiazd, planet, konstelacji. Nasza planeta jest jak ziarenko piasku. Stoisz obok Taty i czujesz się przytulony, a jednocześnie wiesz, że Ojciec ma pozycję…
C.S. Lewis napisał o Aslanie, że jest łagodny i niebezpieczny.
O, to, to! Łagodny i niebezpieczny. Przytula cię, a jednocześnie jako król szeptem rozkazuje demonom: „Milcz!”. Więc dziś nie zaśpiewałbym już, że chcę być Jego kumplem. „Początkiem mądrości jest bojaźń Pana” (Syr 1,14).
Co to jest bojaźń Boża?
Misjonarz, który wrócił z Ugandy, opowiadał: „Zaczęliśmy modlić się z tamtejszymi chrześcijanami. Nagle jednemu z Europejczyków zadzwonił telefon. Odszedł na bok, by porozmawiać. Gdy wrócił, zastał zdumionych afrykańskich braci. Byli wstrząśnięci! Jak można w czasie rozmowy z Królem Królów odebrać telefon?”.
Czytam: „Razem też wskrzesił i razem posadził na wyżynach niebieskich – w Chrystusie Jezusie” (Ef 2,6). Jestem zdumiony. Wszechmocny, którego imienia Żydzi nie odważają się wymawiać, posadził nas… w jednej ławce z Jezusem Chrystusem!
To nieprawdopodobny gest Ojca. List do Efezjan mówi wyraźnie: siedzimy na wyżynach niebieskich w Chrystusie ponad wszelką potęgą i władzą. Co to konkretnie znaczy? Obrazowo odpowiem tak: jesteśmy w Bożej rodzinie, a to znaczy, że gdy diabeł podniesie oczy do góry… widzi podeszwy naszych butów. Przed laty czytałem List do Efezjan i kompletnie nie współgrał on z kulturą religijną, w której zostałem wychowany. „Kimże jestem, by siedzieć w jednej ławce z Jezusem?”. Bóg pokazał mi: Michał, zobacz, jaki jest status chrześcijanina, jaką ma moc. W Polsce wiele osób przechwala się, że siedziało w ławce z papieżem…
Jak mawiał o. Góra, wadowicka ławka była najdłuższa w Polsce…
A Bóg mówi coś o niebo większego: dzięki zwycięstwu Jezusa status osoby wierzącej jest przerażająco większy i mocniej obdarowany przywilejami, niż sądzimy!
Jako syn Króla możesz wydawać rozkazy?
Tak. Mogę sprzeciwiać się diabłu. Bo Jezus powiedział: „posyłam was, bo dana mi jest wszelka władza na niebie i na ziemi”. „Wszelka”, to znaczy, że nie pozostawił demonom żadnej władzy.
A my często postrzegamy walkę duchową jako potyczkę równorzędnych sił: raz imperium atakuje, raz kontratakuje.
Diabeł zadbał o to, byśmy myśleli, że jest wszechmogący Bóg i wszechmogący demon. A pamiętajmy, że jest on tylko upadłym, zbuntowanym, żądnym władzy aniołem. Demonów jest ograniczona liczba. Owszem, są to istoty sprytne, inteligentne, ale… niemające władzy! Święty Jan pisze, że diabeł zabija, kradnie i niszczy. Jest złodziejem, kłamcą i niszczycielem. I działa bezprawnie. Ważne jest jednak to, czy jako chrześcijanin wiem, że Bóg ma dla mnie przygotowaną królewską rolę.
Jan Kowalski przeczyta to, o czym mówisz, i zapyta: „Ja na równi z Synem Boga? Czy to nie jest pycha?”.
Nie, to nie jest pycha. To pokora. Pokora to przyjęcie prawdy. Pycha oznacza, że myślę o sobie lepiej, niż powinienem. A ja chcę myśleć o sobie tak, jak myśli o mnie Bóg, chcę słuchać tego, co On ma do powiedzenia na mój temat. Nie chcę się z Nim kłócić i przekrzykiwać, kto ma rację. Pokora to przyjęcie Słowa. A co ono mówi? Mówi, że jeśli Jan Kowalski weźmie wiarę jako tarczę, jest w stanie „zgasić wszystkie rozżarzone pociski Złego” (Ef 6,16). Nie niektóre. Wszystkie! I że to nie wypływa z jego dyspozycji, nastroju, siły, mocy, ale jest darem z góry. Wynika to z tego, że jest „tylko” i „aż” Bożym dzieckiem.
„Stół dla mnie zastawiasz na oczach mych wrogów” – śpiewamy w psalmie. Bóg ma poczucie humoru: przygotowuje nam ucztę i każe na to patrzeć naszym wrogom.
Bo to jest postawa zwycięzcy! Dla wrogów to gest bardzo, bardzo upokarzający. Bóg przypomina: „żyjecie na polu bitwy, pamiętajcie o tym. Daję wam tarczę wiary”.
Wspomniany Kowalski powie: „A co ja, zwykły szaraczek, mogę?”.
A ja zapytam: „Janie Kowalski? Wierzysz? Tak? To czytaj słowo, w którym Bóg mówi: »twoja wiara jest tarczą. I jeżeli będziesz jej używać, zgasisz wszystkie rozżarzone pociski Złego«”. Nie jestem sierotą pozostawioną na polu bitwy. Bóg daje mi oręż: modlitwę, w której mogę w imieniu Jezusa sprzeciwiać się diabłu. Na ringu bokserskim są pewne zasady. Wychodzisz, zakładasz rękawice i nie przepraszasz za to, że żyjesz, tylko nawalasz przeciwnika, ile wlezie. Tak długo, aż padnie na deski. Bóg zostawił nam w Biblii określone zasady walki, a my zastanawiamy się, czy mamy prawo wejść na ring. Przepraszamy, że żyjemy, i to nawet nie Boga, tylko diabła! Zastanawiamy się, czy mamy prawo wejść na ring, a już dawno rozległ się dzwonek, ruszyła walka i przeciwnik bez skrupułów okrutnie nas młóci. Zabija, kradnie i niszczy. I nie czeka.
Kiedy odkryłeś smak zwycięstwa?
Gdy urodził się mój synek Grześ. Miał atopowe zapalenie skóry. Na całym ciele pojawiały się i znikały ranki. Drapał się, bardzo cierpiał. Lekarze mówili, że nie da się tego wyleczyć, a ta choroba może przejść w astmę. Nie mogliśmy pokazać rodzinie zdjęć z wakacji, bo Grześ wyglądał odrażająco. Żona czyściła te fotki w „Photoshopie”. Gdy przeczytałem w Biblii o obietnicach uzdrowienia w imię Jezusa, powiedziałem: „Trzymam Cię za słowo, zapłacę każdą cenę, by nauczyć się takiej wiary”. Rzuciłem wszystko i ruszyłem do Szwecji, do szkoły biblijnej założonej przez Ulfa Ekmana. Przełomem w chorobie synka był jeden dzień. Rano w mojej głowie wyświetlił się cytat o uzdrowieniu Naamana. To przecież uzdrowienie z choroby skóry. Zapamiętałem ten cytat. W domu znajomy rzucił: „Wiesz, gdy modliłem się za twojego synka, przypomniała mi się opowieść o Naamanie”. Nazajutrz poszedłem na wykład Ulfa Ekmana. Mówił o Duchu Świętym i nagle niespodziewanie odwrócił się w stronę sektora, gdzie siedzieliśmy, i powiedział: „Chcę jeszcze wspomnieć o uzdrowieniach w Starym Testamencie, o Naamanie”. Do trzech razy sztuka. Od tego dnia w ciągu trzech tygodni skóra mojego synka się wybieliła, a rany zniknęły. I nie pojawiły się już od pięciu lat…