Proszę, módlcie się za nas!

publikacja 29.09.2016 04:00

O nowej wojnie domowej w Sudanie Południowym opowiada pracujący w tym kraju werbista o. Andrzej Dzida.

Proszę, módlcie się za nas! archiwum o. Andrzeja Dzidy Piesza Pielgrzymka Miłosierdzia to pierwsze takie wydarzenie w Sudanie Południowym. Na zdjęciu o. Andrzej Dzida ze swoimi parafianami na pielgrzymkowej trasie

Beata Zajączkowska: Jest źle, żołnierze zabijają naszych parafian. Tutaj robi się druga Rwanda. Często leżymy na podłodze, bo kule latają wszędzie. Proszę, módlcie się za nas! – ta dramatyczna wiadomość pojawiła się niedawno na Twitterze...

O. Andrzej Dzida: Tak napisał o. Wojciech Pawłowski, przebywający ze mną na misji w Sudanie Południowym, o tragedii i bezradności wobec otaczającej nas sytuacji. Porównanie do Rwandy miało zwrócić uwagę na problemy etniczne w tym kraju. Tam może dojąć do takiej sytuacji, jaka miała miejsce między Hutu a Tutsi w Rwandzie. Sudan Południowy jest skomplikowaną mieszanką etniczną ok. 100 grup i 12 ważnych plemion. Dominuje plemię Dinka, reprezentowane przez prezydenta Salva Kiira, i plemię Nuer, reprezentowane przez głównego opozycjonistę i do niedawna wiceprezydenta Rieka Machara. W naszej misji w Lainya dochodzi jeszcze problem respektowania danej grupy w parlamencie i w lokalnych władzach. W tej sytuacji może dojść do czystek etnicznych. Już przeżyliśmy ostrzał z dwóch stron – żołnierzy rządowych i rebeliantów. Nasze miasteczko opustoszało, a 20 tys. mieszkańców Lainya schroniło się w buszu.

Wasza misja stała się dla wielu ludzi z okolicy schronieniem, jednak żołnierze jej nie uszanowali…

Wiele domów zostało spalonych. Dużo osób zginęło, ale jeszcze więcej cierpi w buszu z powodu braku żywności i lekarstw. Na terenie Domu Nadziei, który właśnie wybudowaliśmy, schroniło się 165 osób. Po dwóch tygodniach walk większość z nich uciekła do buszu. Pewnego dnia żołnierze wtargnęli na teren naszej misji. Niektórzy byli pod wpływem alkoholu i narkotyków. Przeszukiwali chatki, w których mieszkamy, oraz dom, w którym schronili się uchodźcy. Wyprowadzili dwóch mężczyzn. Murarza z Ugandy, Geralda, pracującego przy budowie jednej z naszych kaplic, i Akima, nauczyciela z miejscowej szkoły. Po jakimś czasie usłyszeliśmy strzały obok kościoła. Gerald jakimś cudem przeżył. Akim zginął. Zostawił żonę i małego synka Vidala.

Proszę, módlcie się za nas!   studio gn Kiedy 5 lat temu powstawał Sudan Południowy, mówiło się, że jego mieszkańcy zaznają wreszcie pokoju i lepszego życia. Stało się inaczej.

Rzeczywiście po referendum, w którym prawie 100 proc. mieszkańców opowiedziało się za niezależnością od Sudanu, był wielki entuzjazm. Ogłoszenie niepodległości 9 lipca 2011 r. było wielkim wydarzeniem, gdyż po II wojnie światowej interesy ludności afrykańskiej z Południa nie zostały zauważone. Koniec kolonizacji brytyjskiej przyniósł niepodległość Sudanowi, który został zdominowany przez Arabów i islam. Chrześcijańska ludność z Południa była źle traktowana i zmuszana do przechodzenia na islam. Utworzenie w 2011 r. nowego państwa przyniosło nowe problemy. Na terenie Sudanu Płd. jest wiele grup etnicznych, które nigdy nie były razem w ramach jednego kraju. Jednoczył je tylko opór przeciw arabizacji, ale okazało się, że to za mało, by stworzyć jeden naród. Nie było niczego, co mogłoby zjednoczyć mieszkańców Południa. Każdy podkreśla tu raczej przynależność do własnego klanu, plemienia. Obecnie więcej dla mieszkańców Sudanu Płd. oznacza identyfikacja z plemieniem niż powiedzenie, że jest się Południowosudańczykiem. Nie ma też rządu, który służyłby wszystkim obywatelom. Chęć dominacji nad innym plemieniem, wewnętrzne konflikty, dbanie o swoje własne rodzinne, plemienne interesy doprowadziły w kraju do poważnego kryzysu i początków anarchii.

Księdza praca w Sudanie zaczęła się od napadu na misję i spalenia jej budynków. Jak w takiej sytuacji prowadzić pracę duszpasterską?

Widoczny był i jest brak zaangażowania dla dobra wspólnego. Myślę, że to wynik traumatycznych przeżyć wojennych i niepewności jutra. Każdy chce przeżyć i wszystko wydaje się tymczasowe, jak domki ze słomianymi dachami, zżerane przez termity, niszczone przez ulewy i wiatry… czy kolejne wojny. Wszystko wymaga tu czasu i cierpliwości. Starsi ludzie są bardziej zamknięci i mniej ufni, ale 60 proc. społeczeństwa ma mniej niż 18 lat. Postanowiliśmy więc wybudować centrum dla dzieci i młodzieży, które pozwoliłoby ich wychowywać, jednoczyć i uczyć rozwiązywania konfliktów bez używania przemocy. Kolejnym zadaniem było budowanie kościoła, którego dach nie będzie zjadany przez termity i nie rozpadnie się pod wpływem wichury. Czyli próba przemiany mentalnej z tymczasowości na pewną stabilizację. Pokazywaliśmy, że Biblia opisuje historie, które odnoszą się do naszego życia. Próbowaliśmy zaangażować w różne działania mieszkańców misji. Jedną ze wspólnych inicjatyw było zorganizowanie pieszej Pielgrzymki Miłosierdzia, która objęła 26 z 38 stacji misyjnych na terenie naszej parafii.

Piesza pielgrzymka w kraju, w którym trwa wojna?

Był to trochę szalony pomysł i chyba pierwszy na taką skalę w naszym kraju. Myśl o Pielgrzymce Miłosierdzia i Pokoju przyszła mi do głowy w czasie rekolekcji. W drodze do oddalonej od naszej miejscowości o 70 km kaplicy w Limuro prosiliśmy o pokój i miłosierdzie Boże. Wraz z nami pielgrzymowała grupa uchodźców z miasteczka Wondruba, które od zeszłego roku jest opuszczone. Szło około 500 osób z 26 (na 35) kaplic naszej parafii. Wyruszyliśmy w piątek przed Niedzielą Miłosierdzia Bożego. Pielgrzymi nieśli krzyż misyjny, obrazy Maryi i Jezusa Miłosiernego. Wiele osób pierwszy raz w życiu uczestniczyło w podobnym wydarzeniu, w Roku Miłosierdzia. Część ludzi była nieco wycieńczona, z objawami malarii. Wielu powierzało Jezusowi swoje problemy, rodziny, naukę, zdrowie, a przede wszystkim pokój w naszym kraju.

Musieliście się teraz ewakuować. Czy trudno było zostawić misję?

Na pewno było trudno, chociaż ludzi nie zostawiliśmy. Dopóki byli ludzie na misji, byliśmy z nimi. Nasza misja została również okradziona przez rebeliantów. Ludzie, którzy się ukrywają w buszu, cierpią z powodu braku dachu nad głową (deszcz, słońce, komary, węże), chorób, a przede wszystkim braku żywności. Przy zablokowaniu drogi z dwóch stron dostarczenie jakiegokolwiek jedzenia jest niemożliwe. Na drogach cały czas trwa walka i wiele osób ginie. Żal zostawiać niedokończony kościół i Dom Nadziei, ale mam nadzieję, że jeszcze tam wrócimy.

Jak wygląda obecnie życie w Sudanie?

W stolicy, Dżubie, część mieszkańców schroniła się w oenzeto
wskich obozach dla uchodźców, które są przepełnione. W czasie walk szukali też ratunku w kościołach. Biskupi cały czas przypominają przywódcom politycznym, że jest inna droga niż walka, ale to niestety nie skutkuje. Wielkim problemem jest brak żywności – gdy konflikt się przedłuża, nie można zapewnić jedzenia dla wszystkich. Gdy drogi są zablokowane i dokonywane są na nich rabunki, nie można dostarczyć pomocy do miejsc, gdzie jest ona potrzebna. Ostatnio jeden z oenzetowskich magazynów został splądrowany przez żołnierzy. Pod pretekstem poszukiwania broni ukradziono żywność, która miała starczyć na miesiąc dla 200 tys. ludzi. Ludzie boją się wychodzić na ulice, bo tam dochodzi do kradzieży, gwałtów i morderstw. Niedawno na przykład zabito zakonnicę – pochodzącą ze Słowacji siostrę Weronikę ze Zgromadzenia Sióstr Służebnic Ducha Świętego. Była lekarzem. Wracała karetką ze szpitala, do którego odwoziła pacjentkę, i wtedy ambulans został ostrzelany przez żołnierzy. Siostra w wyniku odniesionych ran zmarła. Nie wiadomo, dlaczego do niej strzelano. Na północy Sudanu Południowego są miasta zupełnie opuszczone przez mieszkańców od ponad roku.

Mówi się, że jest to największa katastrofa humanitarna, jaka dotknęła ten kraj…

Ludzie umierają z głodu i chorób, szczególnie gdy przebywają przez dłuższy czas w buszu. W obozach dla uchodźców jest trochę lepiej. Kolejne konflikty i palenie terenów, na których były uprawy, spowodowały, że brakuje żywności. Gdy wojna domowa się przedłuża, nie można uprawiać pól, a gdy w pobliżu są żołnierze czy rebelianci, nie można zebrać plonów bez ryzykowania życiem.

Papież Franciszek włączył się w mediacje między stronami konfliktu, wysyłając do Sudanu Południowego swego przedstawiciela. Czy ten jego gest może przyczynić się do zakończenia tej domowej wojny?

Prezydent Salva Kiir teoretycznie jest katolikiem. Spotkał się z papieżem podczas jego ubiegłorocznej wizyty w Ugandzie. Problem jednak nie leży w spotkaniach czy listach, ale w otwarciu serca na Boże miłosierdzie. W rozpoznaniu, że konfliktu nie da się rozwiązać za pomocą siły, że konieczne jest szanowanie odmienności innego plemienia i inna wizja funkcjonowania państwa. Na razie tego nie widać. Dotyczy to nie tylko prezydenta, ale wszystkich chrześcijan w tym najmłodszym państwie świata. Każda inicjatywa, która zmierza do pokoju, jest mile widziana. List nie mógł zostać osobiście doręczony Macharowi, który musiał uciekać ze stolicy. Ważne jest jednak, iż Sudan Płd. nie jest sam, że Franciszek wraz z całym Kościołem modli się o pokojowe rozwiązanie konfliktu, a jednocześnie wskazuje kierunek.

TAGI: