Żyj swoim życiem

publikacja 01.10.2016 06:00

O ucieczce z domu, pięciu latach włóczęgi po włoskich ulicach i o tym, jak Bóg wyciągnął go z dna, opowiada Marek „Makaron” Motyka.

Żyj swoim życiem roman koszowski /foto gość

Szymon Babuchowski: Śpiewasz w jednej z piosenek: „Fajne życie miołeś”. Możesz tak powiedzieć o sobie?

Marek „Makaron” Motyka: Te słowa napisał Jacek Myszka, kolega z bloku, po moim powrocie z Włoch, po których włóczyłem się przez pięć lat. Zacząłem mu opowiadać o tym, co przeżyłem, i o moim nawróceniu. A on, zaskoczony, ułożył taki tekst. Nie jest on zwieńczony świadectwem, ale mówi o sięgnięciu dna.

Czyli tak naprawdę nie zawsze było fajnie?

Wydaje mi się, że radość była we mnie zawsze. Tyle że niepełna, bo nie była podparta zaufaniem. Pełna wiara i radość pojawiły się dopiero po nawróceniu. Właśnie po tym, jak sięgnąłem dna.

Co Tobą kierowało, kiedy uciekałeś z domu?

Byłem krótko po powrocie z wojska i kierował mną bunt. Tata dużo pił, bił mamę. W moim domu miłość była zastępowana pieniędzmi. Tata pracował w Niemczech. Chciałem motor, to miałem motor, ale relacji z ojcem nie miałem w ogóle. Zawsze były tylko krzyk i ocenianie. Widziałem wprawdzie miłość rodziców, ale widziałem też podczas pijaństwa straszne rzeczy.

Miałeś od tego jakąś odskocznię?

Brakowało mi czegoś, z czym mógłbym czuć się związany. Nie była to nawet praca, bo do kopalni zostałem wysłany na siłę, na zasadzie: skoro w rodzinie byli górnicy, to ty też będziesz górnikiem. Więc z pracy się zwolniłem, powiedziałem: idę w świat. Na początek pojechałem do znajomych, do Paryża. Kiedy wyjeżdżałem, tata mówił: „Zobaczysz, wrócisz z podkulonym ogonem”.

Rodzice jeszcze wtedy wiedzieli, gdzie jesteś?

Tak, wysłałem nawet widokówkę z Paryża, ale po trzech miesiącach powiedziałem sobie: pokażę im! Urwałem kontakt i chciałem wziąć życie w swoje ręce. Wyruszyłem na piechotę do Rzymu. Przez pierwszy rok było trudno. Wiadomo, jak to jest, kiedy się języka nie zna. Zdarzało się jedzenie po śmietnikach. Ale na drodze poznawałem wspaniałych ludzi. Zauważyłem, że jak człowiek jest szczery, otwarty, to ludzie też starają się pomagać. Czasem dostałem kurczaka z rożna, innym razem ktoś ofiarował mi nocleg. U pewnej malarki mieszkałem przez miesiąc w zamian za sprzątanie pokoju, w którym trzymała gołębie. Malowała je na obrazach.

Jak wtedy wyglądało Twoje życie?

Hulaj dusza, piekła nie ma! Na ulicy jest tak, że jak spotkasz kogoś, z kim się dogadujesz, to jesteś z nim tyle, ile wytrzymasz. Czasem jeden dzień, czasem tydzień. Bywa, że ktoś cię okradnie albo zaprowadzi nie w takie miejsce jak trzeba i dostaniesz łomot. Ale generalnie ludzie ulicy żyją na luzie. Nie muszą płacić czynszu i nie martwią się o jutro. Po prostu żyjesz, robisz pieniądze, chcesz się zabawić. Oczywiście są także używki: alkohol, trawka, hasz…

A co z pracą?

Pracowałem np. na plantacjach pomidorów, w słynnych obozach pracy w San Severo – tam, gdzie zabierano paszporty. Miałem szczęście, że paszport zostawiłem w Rzymie, u kolegi. Jak zobaczyłem, że dają tylko na jedzenie, a resztę pieniędzy zabierają, uciekłem stamtąd.

Już wtedy grałeś na gitarze?

O, tak! Gram od trzynastego roku życia. Gitara była dla mnie ucieczką od życiowych problemów. Siadając z nią, zapominałem o troskach w domu. We Włoszech cały czas chodziłem z gitarą, grałem na ulicy. Później, kiedy znajomość języka była u mnie coraz lepsza, występowałem z różnymi muzykami. Czasem gitara ratowała życie, bo jak ktoś podchmielony chciał cię ukarać za głupie spojrzenie, to trzech innych stawało w twojej obronie: jego zostaw, bo on ma gitarę! (śmiech)

Ale „fajne życie” na ulicy nie trwało wiecznie…

To prawda. W momencie gdy powziąłem decyzję o powrocie do domu, do rodziców, poczułem niesamowity lęk. W końcu wpadłem w jakiś obłęd, słyszałem w głowie demoniczne głosy. Miałem nawet próbę samobójczą – wyskoczyłem z jadącego pociągu w mieście Civitavecchia, niedaleko Rzymu. Po tym wszystkim całą noc spędziłem na dachu jednego z domów. Zaczęło padać, a ja krzyżem padłem na ziemię i modliłem się „Ojcze nasz”. Rano siadłem przy schodach kościoła. W pewnym momencie coś mnie tknęło. Wstałem, pchnąłem drzwi i widziałem, jak ksiądz ostatniej osobie daje Komunię. Już miał się odwrócić, gdy nagle dostrzegł mnie wchodzącego do kościoła. Sięgnął ręką po Hostię, pokazał mi ją i stanął twarzą do mnie. Szedłem do niego przez cały kościół, bardzo powoli, szlochając. Zaczęło mną targać, nie umiałem złapać powietrza, łzy zalewały mi oczy. Ale w momencie kiedy dał mi tę Komunię, poczułem wielką radość i spokój. Głosy ode mnie odeszły. Odwróciłem się i popatrzyłem na ludzi. Wszyscy się do mnie uśmiechali. Od każdego promieniowała taka radość, jakby chcieli mi powiedzieć: „A widzisz! Przyszedłeś”. Z tą radością wyszedłem z kościoła.

Dokąd pojechałeś?

Do bazyliki św. Piotra, podziękować, skoro Pan Bóg dał mi taki znak. Wszedłem do drugiej kaplicy po prawej stronie, uklęknąłem i w myślach mówię: „Panie Boże, dziękuję Ci, że mnie przez Eucharystię uzdrowiłeś”. Poczułem, jak serce zaczyna mi mocno bić w klatce piersiowej. Aż w skroniach czułem ten puls. Przeraziłem się i w pewnym momencie to serce mi stanęło. Wstałem z ławki, wydarłem się na całe gardło i padłem jak trupem na ziemię. I wtedy usłyszałem w głowie głos: „Żyj swoim życiem”. Serce zaczęło mi z powrotem bić.

Jak zareagowałeś?

Od razu, jak stamtąd wyszedłem, pojechałem do jakiegoś klasztoru położonego na górze, niedaleko Rzymu. Bo chciałem iść do zakonu. Ale klasztor był zamknięty. Zobaczyłem kratę, za którą wystawiona była monstrancja. Wytłumaczyłem to sobie tak, że mam nie zamykać za kratami tej radości, którą dał mi Bóg, tylko uczyć się miłości od podstaw.

Wróciłeś od razu do domu?

Najpierw pojechałem pożegnać się ze znajomymi. Spotkałem wtedy gościa, który stawiał tarota na ulicy. Znałem go dobrze, bo i mnie zdarzało się stawiać tarota. Wtedy w ogóle nie zastanawiałem się nad tym, czy tarot jest zły, czy dobry. Podszedłem do niego z tą swoją radością, euforią wręcz. Ale patrzę mu w oczy i widzę, że to już nie jest to: albo on nie jest tym człowiekiem, który spędził ze mną dwa lata na Sycylii, albo ja już jestem inny. On mówi: „Pociągnij jedną kartę”. Ja mu na to: „Chcesz wiedzieć, jak się czuję?”. On: „Tak”. Wziąłem kartę, odwróciłem ją i, nie patrząc na nią, rzuciłem mu. On przeczytał: „Harmonia”. Nie odpowiedziałem ani słowem, tylko odwróciłem się na pięcie i zostawiłem go. Nigdy więcej nie sięgnąłem już po tarota, kabałę, wróżby, horoskopy.

Jak po powrocie przyjęła Cię rodzina?

Kiedy zapukałem, w drzwiach stanął tata. Popatrzył na mnie – trwało to może cztery sekundy – po czym otworzył drzwi na całą szerokość i mówi: „Wchodź”. Obrócił się na pięcie i sam wszedł do środka, wołając: „Ruśka, zobacz, kto przyjechał!”. Mama ze łzami w oczach wyszła z pokoju. Pięć minut później pociągiem przyjechali siostra i szwagier. Oni, jadąc już w pociągu, czuli, że tego dnia, tuż przed świętami, będę z nimi siedział przy stole.

Pan Bóg poukładał Ci życie?

Po roku spotkałem moją żonę, Agnieszkę. Przegadaliśmy całą noc, do rana. Od razu wiedziałem, że to będzie moja żona; że to dla niej mam się oddać cały, poświęcić życie. Zauważyłem, że aby dawać miłość innym, trzeba nauczyć się chociaż jedną osobę dobrze kochać. Ten kwiatek trzeba podlewać. Od siedemnastu lat tak podlewam (śmiech) i fajnie nam się dzieje. Aga też ma dużą wiarę. Jest bardzo silną kobietą, z charakterem, czasem kubeł zimnej wody na głowę mi wyleje. Po sześciu latach bycia razem urodził się nasz syn. Miał mieć na imię Franek, bo u nas w rodzinie same Franki. Ale dwa dni przed porodem żonie przyśniło się, że syn do niej biegnie, a ona go woła: „Tymoteusz, chodź tutaj!”. Wziąłem „Księgę imion” i zobaczyłem, że imię Tymoteusz pochodzi od greckiego thymos i theos, co oznacza „wychwalający Pana Boga”. Normalnie mnie zamurowało! Teraz Tymek ma już dziesięć lat.

Wracałeś do swoich włoskich przeżyć?

Grzech dopadł mnie trzy lata po powrocie. Dopiero wtedy poczułem, jaką krzywdę zrobiłem rodzicom. Oni mnie szukali, a ja sobie gwizdałem na wszystko i jeździłem po świecie. Wielką krzywdę zrobiłem mamie, która zaczęła się leczyć psychicznie. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak wielki to dramat dla rodzica, kiedy dziecko nie daje znaku życia. Spowiadałem się z tego trzy czy cztery razy, bo nie umiałem sobie z tym grzechem poradzić. Wreszcie spotkałem człowieka, który mi powiedział: „Marek, otrząśnij się! Mało, że Pan Bóg ci wybaczył? On przecież umarł za nasze grzechy, chłopie! To »kosmaty« cię męczy. Jemu o to chodzi, żebyś nie czuł się szczęśliwy”.

Jak teraz patrzysz na to, co Ci się przydarzyło?

Po prawie dwudziestu latach widzę, że to mógł być jakiś rodzaj opętania. Ale Bóg chciał mnie uzdrowić, żebym żył. Dał mi drugą szansę. I wiem, że nie muszę niczego Panu Bogu udowadniać. On nie chce, żebym się zmuszał do czynienia jakiegoś dobra, nie chce mnie zniewolić. Słowami: „Żyj swoim życiem” dał mi do zrozumienia, jak wielką jest miłością i miłosierdziem. Życie jest darem i On daje nam wolną wolę, żebyśmy z niego korzystali mądrze. Żebyśmy mieli radość i dawali ją innym. Bo przez naszą radość widać wiarę. Dawniej ludzie też mnie lubili, bo byłem radosny. Ale jakoś nigdy nie pytali: skąd ty masz tę radość? A teraz pytają. Odpowiadam im: „Bo wierzę, bo Pan Bóg jest, bo mnie uzdrowił”. Często słyszę: „A wiesz, że widać to po tobie?”.

W jaki sposób dzielisz się tą radością?

Przez zwykłe rzeczy: obcowanie z ludźmi, rozmowę. Sam nie wiem – to nie ja tu daję. Ja sobie tylko gram i śpiewam, ale wiem, że to nie jest prawdziwy powód radości innych. To Duch Boży działa przez człowieka, kieruje słowami. Nieraz biorę gitarę i śpiewam coś w nieokreślonym języku. To taki „dar języków” – kiedy z wielką radością pozwalamy naszemu głosowi wielbić Boga. A Duch Boży oddaje tę radość, która w nas jest, Panu Bogu. Mnie nie ma w tym momencie. Nie zastanawiam się nad słowami – po prostu wydobywają się ze mnie jakieś głoski. I dobrze. Lepiej, żeby tego „ja” było jak najmniej.

Marek „Makaron” Motyka - rocznik 1973. Gitarzysta i pieśniarz bluesowy. Od lat wydobywa z archiwów stare śląskie pieśni i łączy je z korzennym bluesem Delty.

TAGI: