Nic więcej się nie liczy

ks. Roman Tomaszczuk

publikacja 18.09.2016 06:00

Nazwisko Rangno nie jest za bardzo znane. Pan Geniu – jak najbardziej. W swoim salonie fryzjerskim przyjmuje od 60 lat. I powtarza: „Bez Eucharystii ja nie istnieję”.

Pan Geniu to charakterystyczna postać dzierżoniowskich kościołów. Ks. Roman Tomaszczuk /Foto Gość Pan Geniu to charakterystyczna postać dzierżoniowskich kościołów.

W Dzierżoniowie jest rozpoznawalny w wielu środowiskach. Głównie kościelnych, ale nie tylko. Fryzjerem został przypadkowo. – Ale bardzo to lubię – przyznaje.

Nogi ogolone

Jako nastolatek wstydził się włosów, które mu obrastały nogi. Dzieciaki nielitościwie śmiały się z Genka na apelach szkolnych, bo sierść sterczała we wszystkie strony. Więc po kolejnym ataku drwin po prostu nogi ogolił. Gdy sprawa się wydała i okazało się, że chłopak potrafi posługiwać się brzytwą – przepowiedziano mu fryzjerstwo. I tak się stało. Od 60 lat strzyże i goli. – Teraz coraz trudniej, bo kręgosłup mnie boli – zastrzega i opowiada o tym, że zdecydował się na operację. – Nie ma wyjścia, ustać już nie mogę, niepewnie trzymam w ręce nożyczki, trzeba coś z tym robić – mówi siedemdziesięciopięciolatek. – Ale żeby nie było, że to moja wina – dorzuca i opowiada o kolejnych potrąceniach na ulicy. – Pokonuję rowerem tysiące kilometrów rocznie, niestety kierowcy nie szanują rowerzystów. Dlatego mam pozrywane ścięgna, dlatego potłuczoną mam głowę, dlatego potrzaskany mam kręgosłup – wylicza.

Nocne czuwania

– Moje najpiękniejsze lata były wtedy, gdy po nocach jeździłem do Ząbkowic, do sióstr klarysek na nocne adoracje – wspomina. – Zaprzyjaźniłem się z siostrami. Co tydzień wyruszałem, żeby czuwać przy Panu Jezusie. W sobotę jechałem na dwie godziny nocnej adoracji, potem byłem w klasztorze cały dzień i znowu w nocy czuwałem, żeby o piątej nad ranem wrócić do siebie, bo od rana były już obowiązki w Dzierżoniowie. Co go tam ciągnęło? – Cisza, przejmująca cisza. Jak ktoś nigdy nie czuwał w nocy w pustym kościele, sam na sam z Panem, to nie rozumie o czym mówię. Nocna cisza jest inna niż cisza w dzień. W nocy wszystko się wycofuje i umysł, i serce też wchodzi w innym rytm – przekonuje. – Za to jakiś czas potem, jak zacząłem odwiedzać klaryski, zorientowałem się, że niedziela to dobry czas na narty, bo Zieleniec blisko. I wtedy zimą szusowałem po stokach cały dzień, wracałem potem do kościoła, i taki zmęczony, ale i zrelaksowany, wchodziłem z odświeżonym ciałem w ducha medytacji. Zaczęło się od głodu adoracji, który nie dawał mu spokoju na długo przed przyjaźnią z mniszkami. Nie wiedział jak mu zaradzić. Kościoły w tamtych czasach były raczej pozamykane z obawy przed prowokacjami ze strony komunistów. – Poprosiłem więc ówczesnego proboszcza parafii Chrystusa Króla, śp. ks. Miłosia, żeby ten dał mi klucz od kościoła. Zgodził się i tak mogłem się modlić w każdym czasie – wspomina.

Nie istnieje

O swojej duchowości mówi niechętnie. Zdradza tylko, że od czasu wojska w 1964 r., codziennie jest na Mszy św. Jedynie pobyt w szpitalu i przykucie do łóżka uniemożliwiały mu dostęp do Eucharystii. – I tu nie chodzi o mistykę, ale o pokój serca – zastrzega. – Gdy karmisz się Ciałem Pana, On rozkochuje cię w sobie, ale też Ty otwierasz się na Jego miłość. Robi to niepostrzeżenie, ale zawsze. Tylko trzeba Mu być wiernym i nie bać się tej bliskości – mówi. Wstaje codziennie o 3.30, modli się i o 5.45 rusza na basen. – Pływać muszę, bo inaczej czeka mnie wózek inwalidzki – mówi. O 7.00 jest na Mszy św. u św. Jerzego, godzinę później w kościele adoracyjnym na Klasztornej. Tutaj odmawia Różaniec i pozostałe swoje modlitwy. O 10.45 jest już w zakładzie fryzjerskim. Robi przerwę na Godzinę Miłosierdzia. Odprawia ją albo na Klasztornej, albo u Chrystusa Króla, bo tam w kaplicy jest ciepło. Potem wraca do zakładu i spędza w nim czas do 20.00. Wieczorem słucha katolickiego radia, trochę pisze, czyta Pismo Święte i inne książki o wierze. Około 22.00 kładzie się spać. – Bez Eucharystii ja nie istnieję – podkreśla. – Przy Sercu Pana Jezusa odpoczywam. I choćbym nie wiadomo jak obolały, pogruchotany fizycznie czy psychicznie do Niego przyszedł, on zawsze daje mi nadzieję, umacnia, wskazuje rozwiązania, ale przede wszystkim kocha. A jeżeli to wiesz i tym żyjesz, nic więcej się nie liczy – zapewnia.

Nieznane pozornie

Nazwisko Rangno nie jest za bardzo znane. Pan Geniu – jak najbardziej. Zasłużył sobie na to wierną obecnością wobec Najświętszego Sakramentu i autentycznością swojego uśmiechu, życzliwego słowa, jasnego spojrzenia. – Dlatego też mam się za co i za kogo modlić – zapewnia. – Ludzie chcą mieć pewność, że w swoich sprawach przed Bogiem nie są sami, więc przychodzą do mnie i proszą o modlitwę. Litania intencji jest bardzo pokaźna – mówi i sięga po swoją zniszczoną książeczkę do nabożeństwa. Musi dokończyć litanię zanim ruszy do swojego „salonu”.

TAGI: