Papuas z Palowic

Przemysław Kucharczak

publikacja 20.09.2016 05:00

Ten biały w środku to ksiądz ze Śląska. Ma pióropusz papuaskiego wojownika i jest pomalowany w barwy szczepu Masumawe, który... przyznał mu obywatelstwo.

Ks. Bogdan Cofalik wśród Papuasów. W tradycyjne barwy malują oni siebie i swojego księdza co roku w święto Świętej Rodziny. Reprodukcja Przemysław Kucharczak /Foto Gość Ks. Bogdan Cofalik wśród Papuasów. W tradycyjne barwy malują oni siebie i swojego księdza co roku w święto Świętej Rodziny.

Tytuł wojownika zresztą bardzo do tego Ślązaka pasuje, bo to ks. Bogdan Cofalik – w młodości znakomity zawodnik w podnoszeniu ciężarów. Kiedy wstępował do Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny, myślał, że na zawsze żegna się ze sportem. Okazało się, że Pan Bóg wcale mu tej pasji nie odebrał. Więcej: kapłan trenuje teraz w Papui-Nowej Gwinei kilkuset chłopaków. Jego wychowankowie wygrywają wszystkie krajowe mistrzostwa. Ksiądz Bogdan właśnie spędza swój urlop w rodzinnych Palowicach koło Żor.

Chyba do żeńskiego

W młodości nikt nie wpadłby na pomysł, że ten atletycznie zbudowany, długowłosy chłopak zostanie księdzem. Sam Bogdan uznałby za stukniętego kogoś, kto by mu to przepowiedział. Jest jednym z czterech braci Cofalików, wybitnych śląskich ciężarowców. Marian w 1976 r. był wicemistrzem świata juniorów; po nim sukcesy osiągali Hilary i Andrzej – mistrz świata i brązowy medalista olimpiady w Atlancie. Z Bogdanem trenerzy też wiązali wielkie nadzieje. Był zawodnikiem ambitnym i znakomitym technicznie. Już jako 16-latek występował w klubie KKS Kolejarz Gliwice. Wygrywał zawody, był na przykład parę razy mistrzem Śląska juniorów. Dostał też powołanie do polskiej kadry juniorów. Mieszkał wtedy w Gliwicach, z dala od rodziców. Mocno tam z kumplami imprezował. Ma poczucie humoru, gra na gitarze, potrafił rozgrzać towarzystwo. Lubił też tańczyć, dlatego chodził na dyskoteki.

– Więc kiedy później kumple usłyszeli, że poszedłem do zakonu, skomentowali: „Ale chyba do żeńskiego” – śmieje się dzisiaj ksiądz Bogdan. Na tych imprezach w latach 70. i 80. XX wieku lało się morze wódki. Alkohol zniszczył życie wielu znakomitym sportowcom. Bogdana ocaliła pewna zadziorność i zamiłowanie do ustawiania się w życiu pod prąd. Tak było, kiedy w szkole zapuszczał długie włosy – co było wtedy baaardzo tępione – i tak było na imprezach z kumplami, gdzie w ogóle nie dotykał alkoholu. – Jak miałem 17 lat, podpisałem krucjatę. Nigdzie jej nie wysłałem, tylko ją w dowodzie noszę. Do dzisiaj nikt nie wiedział... Tylko jednemu kumplowi i Marianowi, starszemu bratu, powiedziałem. Widziałem, co alkohol robi z chłopakami. Pomyślałem, że skoro wszyscy pili – to ja nie będę. Wszyscy palili – ja nie będę – wspomina wesoło.

I po ryju

Osoby, które podpisują Krucjatę Wyzwolenia Człowieka, zobowiązują się do całkowitej abstynencji od alkoholu. Nie było to łatwe, bo kumple pierwszy kieliszek nalewali właśnie jemu. – Aż się kiedyś wpieniłem i mówię: „Jeszcze raz, i po ryju. Jeśli chcecie, żebym tu był, to przestańcie”. No i później na imprezach już sami rzucali na początku hasło: „Tego nie częstować”. Jak ktoś dopytywał dlaczego, wyjaśniali: „Coś ma z sobą: nie pije i nie pali. Ale jest normalny” – śmieje się ksiądz. Koledzy Bogdana szanowali, bo wiedzieli, że o nich zadba. I rzeczywiście, Bogdan w nocy, po imprezach, po kolei prowadził ich przez Gliwice albo zanosił do domów. Czasem zatrzymywał się przy nich milicyjny patrol, który na pewno zwinąłby jego kolegów do izby wytrzeźwień, gdyby byli sami. Bogdan grzecznie jednak wtedy wyjaśniał, że „kolega jest chory”, i zapewniał, że odstawi go bezpiecznie. Inna rzecz, że bywały takie ranki, gdy tylko sam Bogdan stawiał się na treningu. Inni, po imprezie, nie byli w stanie. Nie od razu, ale na dłuższą metę – zaczęło to odbijać się na sportowych wynikach. Co myśli o dzisiejszych aferach z dopingiem w podnoszeniu ciężarów? Uważa, że chłopcy, którzy biorą „koks”, sami siebie niszczą. – Za naszych czasów też już to było. Trenerzy wiercili dziurę w brzuchu, zwłaszcza gdy ktoś wchodził do kadry. Wtedy odpowiadasz: „nie wezmę, bo to jest kłamstwo, oszustwo” – mówi zdecydowanie.

Jakżeś się ostał?

Dzisiaj ks. Bogdan odwiedza w czasie urlopu tych swoich kumpli. Jeden z nich powiedział mu: „Chłopie, jakżeś ty się ostał? Ciebie to chyba Pan Bóg wyciągnął za uszy”. A później wyjaśnił: „Połowa z naszej bandy już nie żyje. Jednego prąd poraził, jak wodę na żyletkach gotował. Drugi się powiesił w więzieniu. Trzeci dawno nie żyje. Ten? Na bruku. Tamten? Już nie kuma”. Okazało się, że z ich dawnej, sportowej paczki tylko kilku nie zniszczyło sobie życia i funkcjonuje normalnie. Większość przegrała z alkoholem. Dlaczego Bogdana to ominęło? – Myślę teraz, że Pan Bóg mnie otoczył takim inkubatorem, bo ja w niedzielę zawsze byłem w kościele. Tylko tyle. Z nich nikt nie chodził. A chodziłem, bo może trochę mamy się bałem... – zauważa. – Wiem, że powinienem w kościele Pana Boga chwalić, a nie mamy się bać, ale tak było... Jak wracałem do Palowic, mama zawsze pytała: „Byłeś w kościele?”. Ja na to: „Byłem”. Bo ja mamy nigdy nie oszukałem – podkreśla.

Wspomina, że do kościoła chodził raczej tak, żeby koledzy nie widzieli. Zresztą oni, skacowani, długo spali. – Ale jeden mnie wyczuł: „Co ty wstajesz tak szybko?”. Ja: „Mam taki rozruch z rana. Całościowy...”. Był tego ciekawy. Mówię: „To skocz ze mną, to trwa 45 minut”. On: „Dobra!”. Po pewnym czasie mu powiedziałem: „Słuchaj, idę na Mszę. Chciałeś skoczyć. Wcale nie musisz. Mówię ci tylko, jaki mam rozruch”. No i ten kolega też ze mną potem chodził na Msze. Jego matka mu nawet powtarzała: „Trzymej sie tego synka, bo on do kościoła chodzi” – mówi ze śmiechem. – Tyle że kiedy odszedłem z klubu, u kolegi to się trochę posypało. Mamy dobry kontakt. Trzy lata temu mi powiedział: „Słuchaj, chodzę do kościoła. Bez tego ani rusz”. Ja na to: „Myślałem, że chodziłeś?”. A on: „Nie, dawniej to nie zawsze byłem w stanie”.

Fajna akcja

W gliwickiej parafii, prowadzonej przez misjonarzy Świętej Rodziny, Bogdan był chyba jedynym młodym na niedzielnych Mszach. Kiedy raz wychodził na zewnątrz z tłumem starszych pań, podszedł do niego ksiądz z zaproszeniem na kościelny obóz dla maturzystów. Bogdan wykręcał się, że za dwa tygodnie ma zgrupowanie. – Ale to tylko tydzień trwa – nie ustępował kapłan. Bogdan pomyślał, że zanudzi się w Gliwicach, więc pojechał. – To było w Bąblinie w Wielkopolsce, wsi mniejszej od moich Palowic. I okazało się, że to fajna akcja była. Wieczorki były robione z humorem. Graliśmy w piłkę, najwięcej bramek im nastrzelałem – wspomina.

Spotkał tam kleryka Mariana Machinka, sąsiada z Orzesza. Pogadali serdecznie. Bogdan rzucił: „Fajnie tu macie, ale ja mam co innego do roboty. Idę na AWF”. Na koniec jeden ksiądz przyniósł dla chętnych podania o przyjęcie do zgromadzenia. – A był tam taki chłopak z Wisły, straszny numerant. I on rzucił hasło, żebyśmy wszyscy wypełnili te podania, a potem nikt nie przyjedzie. Wypisaliśmy na parapecie. Tyle że później do domu przyszedł list, że zostałem przyjęty do postulatu! – śmieje się ksiądz. Myślał wtedy, że fajnie było pograć z klerykami w nogę, ale żeby pięć razy dziennie być w kościele, to nie dla niego... A jednak, z ciekawości, pojechał znowu zobaczyć. – Okazało się, że tam było wszystko poustawiane jak na obozie sportowym, tylko zamiast siłowni była modlitwa... I to mi spasowało – wspomina. Został więc na stałe.

10 przykazań

Po święceniach ks. Bogdan pojechał na misje do Papui-Nowej Gwinei. Jest proboszczem w mieście Goroka i parafii Kamaliki. Nieraz tłucze się samochodem terenowym przez trzy godziny w jedną stronę, żeby dojechać na którąś z bocznych stacji. Tam spowiada i odprawia Mszę Świętą. Dla młodzieży urządził w Goroce dwie siłownie. Sam zrobił ciężarki z cementu i złomu, pospawał ławeczkę. Jego wychowankowie wygrywają wszystkie krajowe mistrzostwa. Ma autorytet, bo wyciska więcej od nich... Po wspólnych treningach siada i z nimi rozmawia. To działalność z błogosławieństwem biskupa, który chce wyciągać młodych Papuasów z plagi narkomanii. Ks. Bogdan uświadamia im, że nad wszystkim jest Pan Bóg. I że ciężary kiedyś się skończą. – Bo sport może ci w życiu pomóc, ale uważaj, żeby sport nie był twoim bogiem! – komentuje Ślązak.

Jeden z chłopaków na siłowni, Andrew Sire, powiedział mu kiedyś: „Father, ja też byłem katolikiem”. „Byłeś? To już nie jesteś?” – zapytał ks. Bogdan. „Właściwie to jestem” – odpowiedział Papuas. Okazało się, że Andrew przestał chodzić do kościoła jako nastolatek. Był silny, ale był też trochę zbójem... Brał marihuanę. Ks. Bogdan przekonał go, żeby z tym zerwał. Dzisiaj Andrew jest mistrzem, reprezentował Papuę w zawodach „Pacific Games”.

Niedawno ks. Bogdan dostał zaproszenie do Japonii na mistrzostwa świata „masters” – dla weteranów. Biskup chciał, żeby ks. Bogdan poleciał. W maju tego roku Ślązak wywalczył więc tam... wicemistrzostwo świata w kategorii 50–55 lat. Jego wychowankowie zgotowali mu huczne powitanie. Największą niespodziankę sprawił mu jednak Andrew, który odważnie powiedział do kilkuset zebranych chłopaków: „Father jest moim trenerem. On was może wytrenować też w stronę Pana Boga!”.

Trenować z nim przychodzą Papuasi z trudnych środowisk. Wstęp jest za darmo, ale tylko dla tych, którzy znają 10 przykazań. Potężni faceci nieraz tłumaczą księdzu, że nie są katolikami. – Ja na to: „Chopie, każdy chrześcijanin powinien 10 przykazań Bożych znać! Umiesz – wchodzisz. Nie – to wypad. Jak się nauczysz, to przyjdziesz”. Bo ja ich nie głaszczę – mówi.

Do Polski wraca na urlop co trzy lata. Wtedy też odwiedza kolegów sportowców. – Niektórych już na cmentarzu... – dodaje. Jeden z kumpli dopiero po piwie przestał się trząść i zaczął z księdzem rozmawiać. – Nawet zdrowo gadał. Pokazał mi medalik, który mu kiedyś dałem. Okazało się, że wstydzi się chodzić w niedzielę do kościoła, ale idzie w tygodniu i wtedy zawiesza sobie na szyi ten medalik. Fajny gość – mówi ks. Bogdan.

Zdaje się, że – choć minęło tyle lat – misjonarz z Nowej Gwinei nadal w jakiś sposób nosi swoich kumpli sportowców. – Msze za nich odprawiam. Bo kto się za nich może modlić? Kurczę, chyba po to jestem – mówi.

TAGI: