Dogonili pociąg w Austrii

publikacja 31.08.2016 06:00

Młody Argentyńczyk po ŚDM zagapił się w Krakowie i spóźnił na pociąg do Wiednia. Na szczęście troje mieszkańców Mysłowic ruszyło w środku nocy z odsieczą pożyczonym autem.

Pielgrzymi z Argentyny w Mysłowicach przeżywali Festiwal Młodych. Christian Huck Pielgrzymi z Argentyny w Mysłowicach przeżywali Festiwal Młodych.

Żywiołowi młodzi Argentyńczycy opanowali w czasie Światowych Dni Młodzieży całe Mysłowice-Kosztowy. W okolicznych dzielnicach mieszkało aż sześciuset gości posługujących się językiem hiszpańskim. Do domu Edyty i Tomasza Wronów w Kosztowach trafili przewodnicy 15-osobowej grupy z Argentyny: Christian, który zawodowo organizuje wycieczki, oraz księża Javier i Leandro. Przy powitaniu Tomasz usprawiedliwiał się, że po hiszpańsku umie powiedzieć tylko: „mucho cerveza”, co oznacza: „dużo piwa”.

– Zaczęli się śmiać. To bardzo fajni ludzie. Z księdzem Javierem mówiłem potem po francusku, a moja córka Marta rozmawiała po angielsku z ks. Leandro. Christian mówił tylko po hiszpańsku, więc pisaliśmy do siebie w translatorach – mówi Tomasz Wrona.

Pieczeń w melinie

Christian pokazywał na ekranie komórki przetłumaczone pytania, np. jak daleko jest do Wadowic, do Matki Bożej Częstochowskiej, do Łagiewnik. Tomasz odpowiadał, a Christian organizował tam swoim podopiecznym wyjazdy. Raz zapytał, jak daleko jest do... Medjugorie. – Ponad tysiąc kilometrów, do Medjugorie nie jedźcie – poradzili im życzliwie Ślązacy.

Translatory tłumaczyły oczywiście tylko w przybliżeniu. Raz goście chcieli zapytać, czy inne osoby z ich grupy mogą przyjść na pożegnalne przyjęcie do państwa Wronów. Wśród tych osób była dziewczyna o imieniu Melina. Chcieli z tej okazji sami przyrządzić pieczeń po argentyńsku. Z tłumaczenia przez translator wyszło, że pytają o pozwolenie na zjedzenie upieczonego Wrony w melinie...

– W kontaktach z Argentyńczykami szybko zacząłem używać „hiperesperanto”... – śmieje się Tomasz Wrona. Mówił sporo po francusku, wychodząc z założenia, że to język do hiszpańskiego podobny. Wtrącał nawet słówka łacińskie. Łacinę trochę zna od czasu studiów – jest nauczycielem historii, uczy w mysłowickim Gimnazjum nr 1. W ciągu tych kilku dni nauczył się też nieco więcej hiszpańskich słów niż „mucho cerveza”. I z powodzeniem zaczął je stosować. Okazało się, że używanie mieszaniny języków i translatora z komórki to całkiem skuteczna metoda na porozumienie się.

Tomek, ratuj!

Razem z młodzieżą w szkole w Kosztowach mieszkał w czasie ŚDM 85-letni argentyński ksiądz Raul Perrupato, przyjaciel papieża Franciszka. Tomasz spotkał też kobietę z flagą Argentyny, na której umieszczone były herby Polski i Hiszpanii. Okazało się, że to Argentynka, która jest córką Polaka i Hiszpanki. – Powiedziała mi: „Patrzę na tę Polskę i dziwię się, że ojciec z tak pięknego, zielonego kraju wyjechał”.

Także Polacy byli pod wrażeniem zachowania Argentyńczyków, np. przeżywania przez nich Mszy Świętej. Widzieli, jak ks. Leandro w czasie Przeistoczenia ściszał głos o połowę, a przy słowach „Bierzcie i jedzcie” – wysuwał hostię ku ludziom. Kiedy po Podniesieniu opuszczał Ciało Chrystusa, robił to z ogromną delikatnością. Szczególnym przeżyciem dla Polaków i Latynosów była ich wspólna Msza Święta, w której śpiewali razem pieśni, m.in. z Taizé. Polacy wielbili Boga, śpiewając zwrotki po hiszpańsku, a Argentyńczycy po polsku – co ułatwiały wyświetlane teksty. W takich chwilach człowiek całym sobą czuje, że Kościół jest powszechny, a modlitwa to wspólny język, zrozumiały dla każdego, kto się na nią otworzy. Wręcz czuje się wtedy powiew Ducha Świętego.

W końcu nadszedł czas rozstania. Udało się zorganizować pożegnalne, wieczorne przyjęcie – co prawda bez pieczonej wrony, ale za to z pyszną pieczenią po argentyńsku. Christian przyniósł nawet argentyńskie wino. O poranku goście pożegnali się serdecznie i odjechali. Tomasz pomyślał, że teraz odpocznie po gonitwie ostatnich dni. Późnym wieczorem jednak znów odezwała się jego komórka. Dzwonił Christian. – Tomek, ratuj! – zaczął.

Jak trzeba, jedź

Jeśli w czasie tej rozmowy Tomasz Wrona czegoś dokładnie nie rozumiał, Christian zapisywał to i wysyłał, przepuszczone przez translator. Okazało się, że jeden z młodych Argentyńczyków zagapił się w Krakowie. Pociąg do Wiednia ruszył bez niego. Działo się to o 22.45. Reszta grupy widziała, jak chłopak wbiega na peron. Argentyńczycy chcieli zatrzymać pociąg, ale konduktorzy nie rozumieli po hiszpańsku... Na domiar złego chłopak został w Krakowie bez bagaży i bez paszportu, które pojechały z resztą grupy. Nie mógł nawet zadzwonić, bo jego komórka rozładowała się... Christian pytał więc, czy Tomasz mógłby znaleźć w Krakowie ich kolegę.

Pewną komplikacją było to, że w domu Wronów nie było samochodu – żona Tomasza akurat pojechała nim do pracy. Auto pożyczył więc szwagier. – Ale być może tym autem trzeba bydzie jechać do Wiednia, mosz coś przeciwko? – zapytał Tomasz. – Nie. Jak trzeba, to jedź – odpowiedział szwagier.

Tomasz zatelefonował też do kolegi, Karola Bergera, żeby mieć z kim zmieniać się za kierownicą. – W Wiedniu jeszcze nie byłem, chętnie pojadę – zareagował Karol. Dosiadła się do nich Marta, córka Wronów, licealistka. I już około północy grupa ratunkowa wyruszała z Mysłowic do Krakowa.

W następnych godzinach goście z Ameryki Południowej mieli okazję poznać szczególną cechę narodową Polaków: zdolność do improwizacji. I to skutecznej improwizacji.

Ratunek pod globusem

Już z autostrady mysłowiczanie zadzwonili na policję. Zastanawiali się, czy funkcjonariuszy w ogóle będzie interesowało takie zgłoszenie. Okazało się, że policjanci spisali się na medal: szybko chłopaka znaleźli. Zdobyli dla niego nawet ładowarkę do telefonu. Wkrótce Argentyńczyk włączył swoją komórkę.

– Gdy dojeżdżaliśmy do Krakowa, Christian już zadzwonił, że nawiązali łączność z chłopakiem i że on siedzi na dworcu pod jakimś globusem. Była pierwsza w nocy, kiedy go znaleźliśmy. Siedział pod tym globusem totalnie załamany – relacjonuje Tomasz. Christian pytał przez telefon, czy mysłowiczanie nie zawieźliby chłopaka do Monachium, skąd odlatywał ich samolot. Mówił, że pokryje koszty paliwa. – Wiesz co, do Monachium jest 1000 km, a do Wiednia 500 – odpowiedział Tomasz Wrona. – A zdążysz? – zdziwił się Argentyńczyk. Mysłowiczanie sprawdzili zaraz w internecie, że jeśli nie będzie korków, powinni być w stolicy Austrii o tej samej porze co pociąg – czyli około 7.00 rano. Bez zwłoki wsiedli więc do samochodu.

Mysłowicka grupa ratunkowa

Na dworzec w Wiedniu wraz z odnalezionym chłopakiem wkroczyli o 7.15. Zdążyli. Ich przyjaciele z Argentyny przywitali ich z wielkim entuzjazmem. Kiedy sobie policzyli, że Polacy przebyli z ich kolegą podobny dystans, jaki dzieli ich rodzinne Santa Fe od stołecznego Buenos Aires, łapali się za głowy. – Nawet żech od nich usłyszoł, żech jest święty... – wybucha śmiechem Tomasz. – Normalnie santo subito!

Wkrótce mysłowicka grupa ratunkowa pożegnała Argentyńczyków, wsiadających – tym razem już w komplecie – do pociągu w stronę Monachium. Przez następnych kilka godzin Ślązacy zwiedzali w trójkę Wiedeń – po czym wrócili do domu.

Rodzina Wronów nadal utrzymuje przez internet serdeczny kontakt z Argentyńczykami. – Kiedy jeden z nich zgubił się w Krakowie, dzięki internetowi zaraz dowiedziały się o tym ich rodziny. Pół Argentyny pewnie umierało z przerażenia... – mówi Tomasz Wrona. – Dostałem potem piękny list z podziękowaniami od matki tego chłopaka, którego zawieźliśmy. Napisała, że jak będę czegoś potrzebował, to mam do niej zadzwonić. Odpisałem jej, że jak się za mnie pomodli, to mi wystarczy.