Ewangelia zszywała Europę

publikacja 04.08.2016 06:00

O. Maciej Zięba OP mówi o odrzuceniu chrześcijaństwa jako przyczynie kryzysu Unii Europejskiej, o znaczeniu narodu oraz upadku religii postępu.

Chrześcijanie stworzyli Europę, ponieważ głosili Ewangelię, a nie program społeczno-polityczny. Jakub Szymczuk /foto gość Chrześcijanie stworzyli Europę, ponieważ głosili Ewangelię, a nie program społeczno-polityczny.

Bogumił Łoziński: Czy chrześcijaństwo może uratować Unię Europejską, która przeżywa obecnie głęboki kryzys?

O. Maciej Zięba: Chrześcijaństwo nie jest od ratowania żadnej instytucji, w tym Unii Europejskiej. To nie jest jego celem. Natomiast może mieć wpływ na odbudowywanie głębszej jedności naszego kontynentu. Wybitny historyk angielski Christopher Dawson podkreślał, że chrześcijanie stworzyli Europę, ponieważ głosili Ewangelię, a nie program społeczno-polityczny.

W jaki sposób chrześcijaństwo stworzyło Europę?

Przede wszystkim ucząc, że każdy człowiek jest moim bliźnim. To sprawiło, że mentalność plemienia, klanu czy kasty została przełamana. Ewangeliczna zasada miłości, sięgającej aż po nieprzyjaciół, powoli, z wysiłkiem, przemieniała mentalność. Europa otwierała się na innych, powstawała wspólna przestrzeń. Ewangelia zszywała Europę. Od XI wieku ograniczano wojny przez ideę pokoju Bożego. Nadal uznawano, że są nieuchronne, ale wprowadzano ograniczenia – nie wolno było walczyć w okresie Adwentu, Bożego Narodzenia, Wielkiego Postu, Wielkanocy czy od czwartkowego wieczoru, bo to wspomnienie ustanowienia Eucharystii, do końca niedzieli. Było to naiwne, ale i piękne. I w efekcie zostawało ok. 100 dni w roku, kiedy wolno było toczyć wojny. To dzięki Ewangelii stworzono też takie instytucje jak przytułki dla starców i sierot, szpitale, system powszechnej parafialnej edukacji czy uniwersytety. To one tworzyły christianitas – cywilizację chrześcijańską.

Przenieśmy się do współczesności. Idea wspólnoty europejskiej została stworzona po traumie wojen w XX wieku, przede wszystkim aby zapewnić pokój. Twórcy Unii Europejskiej – Konrad Adenauer, Robert Schuman i Alcide De Gasperi – budowali pokój, wychodząc od koncepcji chrześcijańskiej. Toczą się nawet procesy kanonizacyjne dwóch ostatnich. Jak wyglądało to w praktyce?

To byli wybitni ludzie, którzy posiadali wizję Europy inspirowaną przez ich wiarę. Jej filarami były pokojowa koegzystencja, znoszenie granic oraz prawa człowieka wywiedzione z antropologii chrześcijańskiej. Założyciele Europy wyszli od faktu, że przede wszystkim ma być ona przestrzenią duchową, że należy mądrze nawiązać do ideału christianitas. Oczywiście nie chodziło im o powrót do średniowiecza, ale o nawiązanie do wartości wypływających z naszej wiary. Jednak sama wizja to za mało. Geniusz założycieli Unii Europejskiej polegał na tym, że mieli pomysł, jak ją wcielić w życie. Wykorzystali też moment historyczny, bo społeczeństwa europejskie żyły w lęku. A ich wizja była odpowiedzią na cztery europejskie lęki: przed wojną – Europa właśnie doświadczyła dwóch straszliwych kataklizmów; przed biedą – wojny i Wielki Kryzys zrujnowały Europę, nędza, głód i bezrobocie były powszechne; przed Niemcami, które były zarzewiem obu wojen; i przed podbojem przez bolszewizm, który konsekwentnie ujarzmiał Europę.

Budowanie na lęku jest ryzykowne.

Oni wykorzystali ten strach w sposób twórczy. Symbolem wojny były węgiel i stal. Kto miał przemysł ciężki, produkował czołgi, armaty, okręty itd. Ich pomysł polegał na umiędzynarodowieniu produkcji węgla i stali, dzięki czemu można było te dziedziny kontrolować, a jednocześnie realizować wizje zjednoczenia. Proste i genialne. Zamiast odgórnej centralizacji, budowali od dołu. Stworzyli coś małego, ale sensownego, co promieniowało i rosło. Nie zadeklarowali odgórnie pojednania niemiecko-francuskiego, tylko je budowali oddolnie. To jest też myślenie chrześcijańskie – otwarcie na przyszłość oraz cierpliwość, bo „miłość cierpliwa jest”. Dzisiejsza krótkowzroczna, egoistyczna polityka i ekonomia żądają natychmiastowych rezultatów. Egoizm jest niecierpliwy.

Jednak Unia Europejska od ich ideałów odeszła. Co się stało?

Dla założycieli Unii oparcie się na chrześcijańskim dziedzictwie Europy było oczywistością. Na przykład sprawa wagi rodziny, małżeństwa była bezdyskusyjna. Punktem zwrotnym stała się rewolucja 1968 roku. Francuski myśliciel Alan Besançon twierdzi, że jej znaczenie było równie ważne jak rewolucji francuskiej i amerykańskiej z XVIII wieku. W  68 roku dochodzi do głosu pokolenie, które było zamożne, nie zaznało już wojny, nie doświadczyło żadnego z tych czterech lęków. Co prawda istnieje Związek Radziecki, ale mami ich swoimi iluzjami – są oni lewakami, w różnych odmianach stalinistami, trockistami, goszystami czy maoistami. Krytyka różnych skostniałych instytucji miała swoje uzasadnienie, ale ich bunt ma charakter totalny, a jednym z jego wyrazów jest całkowite odrzucenie kultury chrześcijańskiej. Rodzina, religia czy naród są dla nich opresyjne ze swej natury. Wolność ma być niczym nie skrępowana, czego wyrazem było słynne hasło: „Zabrania się zabraniać”. Ich manifestem stała się słynna piosenka Johna Lennona „Imagine” – opiewająca świat bez granic, bez przemocy, bez wojny, bez religii. To jest wizja naiwna, fałszywa i niebezpieczna.

Jednak ta wizja w dzisiejszej Europie dominuje, chrześcijaństwo przegrywa. Dlaczego?

Dzięki solidnym fundamentom położonym przez założycieli Unii Europejskiej nasz kontynent uniknął wojen i stale się bogacił. To było źródłem optymizmu tej generacji i jej bezkrytycznej wiary w postęp. Z czasem generacja ta zaczęła przejmować instytucje – banki, media, parlamenty, uniwersytety i wychowała pokolenie całkowicie postchrześcijańskie. Większość dorosłych Austriaków, Holendrów, Francuzów nigdy w życiu nie była w kościele, nigdy nie czytała Ewangelii. Wprost przeciwnie, zostali ukształtowani wrogo wobec wiary. Od oświecenia religia jest przedstawiana jako symbol nietolerancji, ciasnoty, nienaukowości, zarzewie wojny. Dlatego – z pełnym przekonaniem – uważają oni, że dzięki usunięciu religii świat będzie lepszy. Ten stereotyp mają wkodowany w swoje umysły, tak są uczeni w szkole. Nie mają pojęcia, że jest to ideologiczny fałsz. Bronisław Geremek nazywał to „historyczną ignorancją i represywną amnezją” dzisiejszej Europy. Gdy w konwencji antyprzemocowej piszą, że religia jest źródłem przemocy, to w większości w to wierzą, bo tak mówią media, tego uczą na uniwersytetach. W XXI wieku znany politolog Frank Pfetsch napisał podręcznik historii myśli politycznej – 800 bogato ilustrowanych stron. Pierwszy rozdział omawia poglądy starożytnej Grecji i Rzymu, a następny dotyczy renesansu. A pomiędzy tymi blisko dwoma tysiącami lat jest próżnia. To jest obraz europejskiego mózgu – mózgu, na którym od oświecenia dokonywano lobotomii, wycinano jego fragmenty.

Czy obowiązujący obecnie traktat lizboński jest właśnie wyrazem tego sposobu myślenia?

Oczywiście. W preambule w ogóle nie wspomina się o chrześcijaństwie, negując dziedzictwo, na którym Europa została zbudowana. W tłumaczeniu niemieckim i polskim jest jeszcze mowa o ogólnym „dziedzictwie duchowo-religijnym”, ale w innych, np. angielskim czy francuskim, jest już tylko „dziedzictwo duchowe”. Samo słowo „religia” jest dla nich nie do zniesienia. Dlatego Unia Europejska jest w jakiś sposób budowana na kłamstwie. Dopóki współczesna Europa nie stanie twarzą w twarz ze swoją historią, nie odbuduje swojej tożsamości. Niestety, jej obecni przywódcy tego nie rozumieją. Ich jedyna propozycja to „więcej Europy”, większa centralizacja, a postęp znów będzie sam następował. Tymczasem ostatnie 8 lat ukazuje fałsz takich poglądów, a teraz Brexit walnął w nie jeszcze mocniej. Religia postępu na naszych oczach upada.

W reakcji na Brexit przywódcy instytucji unijnych twierdzą, że tylko supermocarstwo może uratować Wspólnotę od rozpadu, zapewnić pokój, bezpieczeństwo, a państwa narodowe są dla pokoju zagrożeniem. Czy takie traktowanie narodu jest zgodne z katolicką nauką społeczną?

To jest myślenie ideologiczne. Wydawało się im, że są liderami postępu, a dziś stali się epigonami. Propozycja supermocarstwa, która padła ze strony ministrów spraw zagranicznych Francji i Niemiec, to dla mnie popiskiwania bez żadnego znaczenia. Oni muszą tę mantrę powtarzać, ale wiedzą, że obecnie coraz silniejsze są całkiem odwrotne tendencje. Mój przyjaciel Joseph Weiler, wierzący Żyd, który bronił krzyża przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka w Strasburgu, napisał krótki tekst o przyczynach kryzysu na naszym kontynencie. Odpowiadając na pytanie papieża Franciszka, co się stało z tą Europą, postawił tezę, że jednym z powodów kryzysu jest niechęć do patriotyzmu. W Europie po II wojnie światowej obawiano się używania tego słowa, skojarzono je z nacjonalizmem. W powojennej atmosferze można taką postawę zrozumieć, ale było to wylanie dziecka z kąpielą.

Święty Jan Paweł II był wielkim orędownikiem zjednoczenia naszego kontynentu, ale jako Europy ojczyzn, której siła miała się brać z różnorodności w jedności. Unijny przywódcy kroczą w odwrotnym kierunku.

Zakorzenienie w ojczyźnie, tożsamość narodowa są fundamentalnie ważne. Na szczęście Polakom nie trzeba tego tłumaczyć. W nauce Kościoła jest zasada „ordo caritatis” (porządku miłości). Najpierw jest moja rodzina, lokalna wspólnota, naród, ojczyzna, wobec których realizuję przykazanie miłości w praktyce. To wszystko buduje moją tożsamość i otwiera mnie na innych. Dlatego potem poszerzamy ten porządek o inne narody, o wymiar globalny.

Pojęcie narodu było ważnym wątkiem nauczania św. Jana Pawła II i prymasa Wyszyńskiego. Jak państwo narodowe może przyczynić się do przełamania obecnego kryzysu Europy?

Naród to bardzo ważne pojęcie, głęboko tkwiące w antropologii, w kulturze. To nie jest wymysł nacjonalistów. Słowo „my” łatwo przenosi się na naród, tworzy wspólnotę o określonej tożsamości. Takie są ludzkie serca. Mieliśmy niedawno Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej. Gdy widzimy biało-czerwoną flagę i słyszymy dziesiątki tysięcy ludzi śpiewających „Mazurka Dąbrowskiego”, to każdy Polak czuje poruszenie w sercu. Podobnie gdy usłyszymy słowa Wielkiej Improwizacji czy pieśni z powstania warszawskiego. Jednocześnie powinniśmy uszanować, jak Francuzi śpiewają „Marsyliankę”, a Anglicy „Boże, chroń Królową”. „My”, naród, gromadzimy się wokół pewnych symboli, tradycji i wartości. Z tego płynie coś ważnego, np. poczucie dobra wspólnego – zaczyna nas interesować los sprzątaczki w Pułtusku, górnika w Siemianowicach, budowa autostrady na Pomorzu. Z tego „my” wyrasta też solidarność, czyli gotowość do ponoszenia pewnych ciężarów, np. płacenia podatków.

Ale jak to się przekłada na Europę?

Miłości bliźniego, solidarności, troski o dobro wspólne najpierw muszę się uczyć w swojej rodzinie i ojczyźnie. Potem będę takie postawy przejawiał wobec Europejczyków. Wojnę na Ukrainie zacznę odbierać jako mój ból, a nie obojętnie, jako przejaw filozofii „niech na całym świecie wojna, byle polska wieś spokojna”. Jeśli nauczymy się solidarności, to z założenia będziemy nią obejmować coraz szersze kręgi. Oczywiście to są procesy wymagające czasu, poznawania ludzi, edukacji, a współczesna Europa jest niecierpliwa, chce wymuszać przemiany społeczne. Na siłę chce się stworzyć „naród europejski” i „europejski patriotyzm”. Dziś jest to fikcja, ale może za jakieś 300 lat taka Europa powstanie? Trzeba spokojnie budować coraz szersze „my”, nie przez dekrety, ale realne życie, przez wymianę studentów, wymianę handlową i kulturową, turystykę i edukację. Jeśli idea Unii Europejskiej jest dobrą inicjatywą, a więc jeśli jest z Boga, to się ostoi.

Na koniec wróćmy do pierwszego pytania, tylko nieco inaczej sformułowanego. Co my jako katolicy możemy zrobić, aby Unia Europejska wróciła do swoich chrześcijańskich korzeni, oparła się na wartościach wynikających z Ewangelii?

Sądzę, że największą troskę o nasz kontynent wykażemy, gdy mocno zaczniemy myśleć, debatować, modlić się i działać na rzecz przebudowy Rzeczypospolitej na fundamencie nauczania Jana Pawła II. Jego myśli o narodzie, Europie i świecie z książki „Pamięć i tożsamość” oraz wskazania zawarte w encyklikach społecznych, nauczanie o wolności i solidarności pozwalają myśleć o stworzeniu pewnego prądu kulturowego i budowaniu na nim porządku polityczno-społecznego. Uważam, że to jest zadanie tej generacji, która doświadczyła obecności Jana Pawła, która zawdzięcza mu wiele wspaniałych momentów w swoim życiu, ale która przeżyła też proces odsuwania się od jego wskazań. Jesteśmy pokoleniem schodzącym ze sceny. Jeśli tego nie zrobimy, następne generacje Polaków będą znały jedynie fotografie i pomniki Ojca Świętego. Gdyby udało się nam zbudować na fundamencie kultury chrześcijańskiej zdrowy, mądry, dobry byt polityczno-ekonomiczny, to pokazalibyśmy Europie, że droga automatycznego postępu, wymyślona w okresie oświecenia, jest fałszywym anachronizmem, który prowadzi donikąd. Zachęcilibyśmy innych do budowania przyszłości na Ewangelii.

O. Maciej Zięba jest teologiem, filozofem i publicystą. Był prowincjałem polskiej prowincji dominikanów. W okresie PRL działał w demokratycznej opozycji, był ekspertem regionu Dolny Śląsk NSZZ „Solidarność”. W 1978 r. ukończył fizykę, trzy lata później wstąpił do dominikanów, w 1987 r. przyjął święcenia kapłańskie. Doktorat uzyskał na Wydziale Filozofii PAT. Był dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.