Brat naszego Boga

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 28.07.2016 06:00

– Brat Albert Chmielowski kochał sztukę i Chrystusa – mówi brat Kamil, od 17 lat u albertynów na Kazimierzu w Krakowie. – Rzucił pędzel, aby zajmować się większą sztuką – służeniem bezdomnym.

Sanktuarium „Ecce Homo”. HENRYK PRZONDZIONO /foto gość Sanktuarium „Ecce Homo”.

W albertyńskim sanktuarium przy Woronicza w Krakowie wisi obraz „Ecce Homo”, uznawany za najważniejsze dzieło świętego malarza, bardzo ważnego dla Karola Wojtyły. Późniejszy papież poświęcił mu dramat „Brat naszego Boga”. Zastanawiał się w nim nad wyborem „większej wolności”, na którą zdecydował się Adam Chmielowski, zamieszkując z wykluczonymi społecznie. Nieraz wracał do postawionego przez niego pytania, fundamentalnego dla każdego artysty: „Czy sztuce służąc, Bogu służyć można? Chrystus mówi, że dwóm panom służyć nie można”. Brat Albert Chmielowski wybrał jednego Pana – Jezusa Chrystusa.

Założył zakon braci i sióstr, którzy są stale na linii frontu przebiegającego między dwoma światami – sytym i głodnym; tym, gdzie żyją ludzie, którym się powiodło, i tym, w gdzie kryją się odrzuceni. Albertyni w tych lekceważonych i wyśmiewanych adorują twarz Zbawiciela jak ich twórca na obrazie „Ecce Homo”. „Jan Paweł II pisał, że modlitwa polega na tym, żeby skupić się na twarzy Jezusa. Gdy człowiek kontempluje twarz Jezusa, to jego twarz się zmienia” – przypomina bp Grzegorz Ryś w książce „Ecce Homo”.

Kiedy odwiedza się izby pamięci brata Alberta u sióstr albertynek przy Woronicza i u braci albertynów przy Skawińskiej w Krakowie, w drogę wchodzą bezdomni, przychodzący tu szukać chleba i pomocy. Okazuje się, że nie umarli, ale wciąż zmartwychwstają na ulicach tego miasta, przypominając, że brat Albert wciąż jest potrzebny.

Wymagający

Obraz „Ecce Homo” to zapis drogi duchowej Adama Chmielowskiego. Zaczął go malować w 1879 r. we Lwowie, w atelier dzielonym z Leonem Wyczółkowskim. Początkowo była to tylko głowa Chrystusa skazanego na śmierć i ledwie zarysowany szkic tułowia. Jezus nosi koronę cierniową, a w ręku trzyma trzcinę. Artysta miał ze sobą nieukończone dzieło nawet wtedy, kiedy wstąpił do jezuitów w Starej Wsi, gdy przez dwa lata milczał, przeżywając depresję, i kiedy brat Stanisław zabrał go do siebie na wieś, na Podole, gdzie po spowiedzi odzyskał zdrowie. Ukończył go kilkanaście lat później w Krakowie, ponaglany przez abp. Szeptyckiego. Siostry albertynki odzyskały płótno dopiero w 1978 r. z muzealnych magazynów we Lwowie, gdzie ukryli je bolszewicy. Oddały za nie „Cyprysy” ukraińskiego malarza Iwana Trusza. Teraz wisi nad ołtarzem w sanktuarium „Ecce Homo”, gdzie brat Albert nie mógł przebywać, bo wybudowano je dopiero w 1983 r., po jego beatyfikacji na krakowskich Błoniach.

Siostra Lidia, od 34 lat w zgromadzeniu, podobnie jak brat Albert rzuciła pędzel. Na początek jej lat zakonnych przypadł czas beatyfikacji, a potem kanonizacji założyciela, więc malowała dziesiątki kopii jego wizerunków i „Ecce Homo”. Jedną z nich – wielkości zeszytu – ustawił na swoim biurku Jan Paweł II. Siostra Lidia jest też autorką obrazu kanonizacyjnego. – „Ecce Homo” to obraz wymagający – mówi. – Trzeba oddać charakter twarzy człowieka zniszczonego, sponiewieranego, w którym pomimo wszystko obecna jest godność. Chrystus nie ma typowej aureoli, ale za jego głową widać światło.

Na jedną kartę

– Bez Boga nie byłabym w stanie pomóc człowiekowi, który miał tylko pół twarzy, bo drugą zjadł mu rak. Kiedy podałam mu posiłek, wszystko wychodziło na zewnątrz, bo brakowało mu policzka. A jednak to spotkanie było dla mnie przeżyciem mistycznym, jednym z ważniejszych w życiu. Największa prawda tego człowieka była ukryta w jego cierpieniu, które domagało się uwagi. Zobaczyłam w nim to, co niewidzialne – mówi siostra Lidia. Niedawno spotkała na ulicy mężczyznę po trzydziestce, po amputacji nogi, który uciekł na wózku ze szpitala. Bił od niego taki odór rozkładającego się ciała, że ludzie go omijali. Siostry zabrały go do siebie i opatrzyły. Gdy zaczęły go myć, z jego ran wychodziły białe robaki. – Na potrzebujących nie można patrzeć z obrzydzeniem – mówi. – Powinno się ich traktować tak jak matka dziecko. Kiedy matka zmienia niemowlęciu pieluchę, nie narzeka, że jego kupa śmierdzi.

Nigdy nie żałowała wyboru swojej drogi: – Kiedy ma się jedno życie, warto postawić wszystko na jedną kartę, jak brat Albert. Święty zaproponował współbraciom niesienie krzyża, czyli coś, co określa najgłębsze relacje człowieka z Bogiem. Jeśli ktoś nie chce nieść krzyża, nie jest godny Chrystusa – mówi. Siostra Michaela, od 36 lat w zakonie, zna szczegółowo życiorys brata Alberta i bł. Bernardyny Jabłońskiej – jego uczennicy i kontynuatorki dzieła, pierwszej przełożonej generalnej albertynek – zwanej siostrą starszą. Jest przekonana, że ludzie, którym pomagają, pokazują światu, jak wielką sprawą jest dźwiganie cierpienia. – Twarz Chrystusa z „Ecce Homo” jest mało podobna do oblicza ludzkiego, a przecież to właśnie prawdziwa twarz człowieka – mówi.

Siostra Assumpta, od 62 lat albertynka: – Bóg powiedział: „Uczyńmy człowieka na obraz i podobieństwo swoje”, dlatego nie można dzielić ludzi na nadzwyczajnych i tych, którzy nic nie znaczą. Kiedyś miałam dyżur na furcie i przyszedł jakiś podpity mężczyzna. Żalił się, że mieszka w piwnicy, nie ma co jeść, i poprosił mnie o jedzenie, świeczki i kilka rzeczy, które mu przyniosłam. Po jakimś czasie wyszłam na ulicę. On siedział na schodach i płakał. Kiedy zapytałam, co się stało, wykrzyczał, okładając się pięściami po głowie: „Bo ja jestem taki łajdak, a siostra mi tyle dała!”.

Bukiet rumianków

W jadłodajni przy klasztorze albertynek chleby leżą w workach przy wejściu. – Chleba nigdy nie może zabraknąć – mówi s. Samuela, od 14 lat w zakonie, od września zeszłego roku prowadzi jadłodajnię. – Każdy może wziąć, ile chce, nawet kilka bochenków – dodaje. „Trzeba być dobrym jak chleb” – to chyba najbardziej znane słowa brata Alberta. – Najważniejsza jest dla mnie Eucharystia, Ciało Chrystusa, Jego Chleb – twierdzi s. Assumpta. 82-letnia zakonnica nie zajmuje się kuchnią, ale jestem pewna, że uwijający się przy rozdawaniu posiłków bez wahania powtórzyliby jej słowa.

– Dzisiaj nam ludzie skapują po troszku, bo upał, mniej się jeść chce – mówi pan Darek, wolontariusz. – O, Stasia nam zmartwychwstała, nie było cię tydzień – wszyscy cieszą się na widok wchodzącej podopiecznej. Codziennie wydają zupę i kompot dla około 150 osób. Każdy po wejściu dostaje talerz, garnuszek i sztućce, tak jak to było w pierwszych jadłodajniach brata Alberta. Część stołujących się tutaj mieszka w noclegowniach, wielu latem śpi pod gołym niebem. – „Po pierwsze: człowiek” – mówił brat Albert. Jestem szczęśliwa, bo widzę Jezusa w twarzach przychodzących tu ludzi. Ważne, żeby nie postrzegać bezdomności wyłącznie jako braku dachu nad głową. To przede wszystkim brak relacji, samotność. Naszym celem nie jest jedynie podanie przychodzącym talerza zupy, ale rozmowa, zainteresowanie się ich sprawami. Tylko w ten sposób mogą odzyskać poczucie własnej godności. Kiedy jest się z nimi na co dzień, to podsuwane przez nas propozycje na lepsze życie zaczynają brać za swoje i je realizować – opowiada s. Samuela. Naszą rozmowę przerywa podopieczny – pan Zbigniew, który bukietem rumianków obdarowuje pracujące w kuchni zakonnice.

Pan Darek jest pewien, że kiedy codziennie o godz. 11 razem z bezdomnymi odmawia Różaniec, to nie on im coś daje, ale oni jemu. –  Ci ludzie, którzy się tyle wycierpieli, są zdolni więcej wyprosić u Boga niż ja sam – mówi. Brat Albert zaimponował mu, kiedy do swojej pracowni przy Basztowej przygarniał młodocianych przestępców: – Jeden z nich go okradł, zniszczył mu nawet zagraniczną protezę nogi, żeby go nie mógł dogonić. A artysta nie tylko nie zawiadomił policji, ale następnego dnia przyjął kolejnych wykolejeńców. To dla mnie wielka lekcja, że można w imię Jezusa przyjmować innych ponad ich arogancją, pychą, złem.

Pod prąd

Na billboardach na krakowskim Kazimierzu wypielęgnowane kobiety i mężczyźni reklamują różne towary. W prowadzonym przez braci albertynów przytulisku przy Skawińskiej widzę zmiażdżone przez życie twarze 90 mężczyzn, którzy o tych produktach nawet nie marzą. Tutaj znaleźli dach nad głową i dostają trzy posiłki dziennie. W tym miejscu w otrzymanych od miasta budynkach brat Albert stworzył przytulisko dla bezdomnych, warsztaty do nauki zawodu i pomieszczenia klasztorne.

– Można sobie wyobrazić, jaki w tamtych ogrzewalniach był brud, smród, jak wszy chodziły po ciele mieszkańców, a brat Albert tam szedł, żeby szukać człowieka, na którym mu zależało – s. Lidia wprowadza nas w atmosferę początków działalności świętego.

Mężczyźni, którzy nie wyszli dziś do pracy, siedzą chmurni i zamyśleni w uporządkowanych przez siebie pokojach, bo każdy ma przydzielone obowiązki. Przypominają podopiecznych brata Alberta ze zdjęcia z pierwszej ogrzewalni przy Piekarskiej. Na widok brata Kamila uśmiechają się i zaczynają rozmowę. Wielu z nich choruje, często psychicznie, starsi czekają na przyjęcie do domów opieki społecznej. Limit pobytu w przytulisku wynosi pół roku, ale często zostają dłużej.

W jadłodajni, z której korzystają mieszkańcy, ale też przychodzący z ulicy, ciemno od natłoku ludzi. Codziennie bracia wydają 200 litrów zupy. W dusznej kuchni nad wielkim kotłem stoi z chochlą młody mężczyzna. Zwierza się, że kilka dni temu przyjechał z Nowego Sącza, bo chce zostać albertynem. – Nie jesteśmy kapłanami i nigdy nas nie było dużo, aktualnie wszystkich braci jest ponad 40, a w tym domu 13 – mówi brat Kamil. Śmieje się, że siostry albertynki mają nad nimi przewagę. W domu przy Woronicza jest ich ponad 60, a w nowicjacie – 8. – Całe życie trzeba iść pod prąd – mówi. – Nie jesteśmy MOPS-em, ale zgromadzeniem zakonnym. Naszym pierwszym celem jest modlitwa i to z niej wypływa służba ubogim. To ciężka praca, w której często nie widać owoców. Jeśli nie mielibyśmy motywacji nadprzyrodzonej, trudno byłoby wytrwać – dodaje.

Towarzyszą im świeccy wolontariusze. Doktor Maria, która przyjmuje tutejszych podopiecznych i bezdomnych z ulicy, w tym roku obchodziła 25-lecie wolontariatu w przytulisku.

Brat Kamil pokazuje niezmienioną od tamtych czasów belkę pod sufitem, pewny, że brat Albert, modląc się w ich kaplicy, musiał czasem na nią spoglądać. Mieszkał w celi na piętrze, którą teraz zajmuje brat starszy. Przed śmiercią 24 grudnia 1916 r. zniesiono go na parter, żeby mogły pożegnać go też siostry.

W muzeum braci albertynów zachowała się paleta z zaschniętymi po 150 latach farbami. Używał tanich, tzw. asfaltowych, dlatego kolory na wielu jego obrazach ściemniały. – Najważniejsze to modląc się, napełniać się Bogiem i być promieniem dobroci dla innych – mówi s. Lidia, uprzedzając moje pytanie, co się stało ze światłem na jego płótnach.