Barbara, ty Kościół budujesz!

Maciej Kalbarczyk

publikacja 30.07.2016 06:00

Za świątynię posłużyło mieszkanie, za ołtarz – zwykły stół. Gdy na Kosowo spadały bomby, u niej odbywał się chrzest dziewięciorga dzieci.

Barbara Dodos pokazuje zdjęcie z domowej Mszy Świętej w Gostiwarze. Odprawiali ją ks. Mato oraz ks. Krzysztof Ośka. Roman Koszowski /Foto Gość Barbara Dodos pokazuje zdjęcie z domowej Mszy Świętej w Gostiwarze. Odprawiali ją ks. Mato oraz ks. Krzysztof Ośka.

Góry, miejscowość w województwie łódzkim, nieopodal Uniejowa. Drogę do domu Barbary Dodos wskazuje nam niewielka kapliczka. Umieszczono w niej figurkę Matki Boskiej Panny Ubogich. Barbara przywiozła ją z Belgii. To wotum dziękczynne za udaną operację usunięcia nowotworu.

W małym domku otoczonym zielenią Barbara spędza początek wakacji. Trochę narzeka na brak męża, który umarł dwa lata temu. – Kostek zbudował ten dom samodzielnie, był prawdziwą złotą rączką. Mamy tak dużo pracy, a on zwinął żagle i odpłynął – mówi. Opowiada nam, jak uwielbiał tutaj przyjeżdżać: siadał przy kominku i malował pejzaże. Mógł to robić godzinami.

W trakcie naszej rozmowy jej prawnuczek daje o sobie znać. Barbara poświęca mu ostatnio bardzo dużo czasu. Na krótki spacer zabiera go mama Marysia. W lesie robi się zupełnie cicho, a nasza rozmówczyni snuje opowieść o swoim życiu rozpiętym pomiędzy dwoma państwami. Za parę dni znowu pojedzie do Macedonii, w której spędziła razem z mężem 30 lat swojego życia. Prawosławny z katoliczką w miejscu, w którym muzułmanie stanowili 80 proc.

Kierunek Jugosławia

– Poznaliśmy się dosyć romantycznie – wspomina Barbara. Wszystko zaczęło się w 1967 r. – Jechałam do Legnicy razem z koleżanką na występ cygańskiej pieśniarki Randii. Po koncercie wracałyśmy pociągiem do Lubina, gdzie mieszkałam. Jak Kostek wsiadł do naszego przedziału, to już tak zostało: 46 lat razem przeżyliśmy. (śmiech)

W jaki sposób Kostia Dodos znalazł się w Polsce? Musiał uciekać z kraju niszczonego wojną domową. Był 1948 r. Grecka Armia Narodowa walczyła z komunistami, zginął jego ojciec. – Wszystkie państwa socjalistyczne otworzyły granice, żeby ratować cywilów. Razem z bratem najpierw znaleźli azyl na Węgrzech, a później wyprowadzili się do Polski – opowiada Barbara. W 1968 r. wzięli ślub, a rok później urodziła im się córka.

Wkrótce Jugosławia zaproponowała macedońskim rodzinom powrót do ojczyzny. Gwarantowano mieszkanie i pracę. Dlaczego nie mieliby spróbować? Młode małżeństwo trafiło do Gostiwaru, niewielkiej miejscowości położonej między górami. – Wysiedliśmy z pociągu. Zobaczyliśmy kurz, brud i ogromną liczbę Albańczyków. Zawiązane chusty, zakryte twarze. Mówię do Kostka: „Gdzie my przyjechaliśmy?! Wracamy!”. Stwierdziliśmy jednak, że zobaczymy, jak będzie – wspomina Barbara.

Szybko okazało się, że państwo nie do końca spełniło obietnicę. Co prawda dostali mieszkanie, a Kostek pracę, ale jego żona przez trzy lata była bezrobotna. – Przez ten czas wychowywałam dzieci. Często wracałam do Polski, nie mogłam się tam zaaklimatyzować. Czegoś mi brakowało – przyznaje.

Rakija w kancelarii

Z okien ich mieszkania w Gostiwarze rozpościerał się widok na położone w górach prawosławne i muzułmańskie świątynie. Czuli się nieswojo. – Mój syn mówił: „Popatrz, mamo, tam jest tyle meczetów, prawosławna cerkiew, a my nie mamy swojego kościoła” – opowiada Barbara. W ich otoczeniu pojawiło się kilka katolickich rodzin. Chciały praktykować swoją wiarę, ale o Mszach Świętych w obrządku łacińskim w prawosławnej świątyni nie mogło być mowy. Prosili, ale pop był nieugięty. Zaczęli organizować wspólne wyjazdy na Msze do oddalonego o 65 km Skopje. – Obowiązkowo jeździliśmy w ważniejsze święta, ale nie było nas stać na to, żeby być tam co niedzielę – mówi Barbara.

Proboszczem parafii w stolicy Macedonii był Albańczyk, ks. Gaszpar. Nasza rozmówczyni wspomina go jako świętego człowieka, który w małym drewnianym kościółku starał się stworzyć prawdziwą wspólnotę. – Zawsze po Mszy Świętej mówił mi: „Słuchaj, tu jest Polak, tam jest Polka, poznajcie się” – opowiada. Zapraszał ich do kancelarii parafialnej, częstował rakiją, ciastkami i kawą. – Robił wszystko, żebyśmy się połączyli. Jesteśmy mu za to bardzo wdzięczni.

Pewnej niedzieli ks. Gaszpar wyszedł z zaskakującą propozycją. – Powiedział mi tak: „Daleko macie na tę Mszę, ale słuchaj, zrobimy u was kolędę!” – opowiada Barbara.

Zgodziła się bez wahania. Umówili się na konkretny dzień. Kolęda trwała do późnego wieczora. Kapłan był bardzo szczęśliwy, wreszcie coś drgnęło. Odtąd księża zaczęli regularnie odwiedzać Gostiwar. W 1991 r. kapłan pochodzący ze Słowenii zaproponował Barbarze coś, co przeszło jej najśmielsze oczekiwania. – Powiedział: „5 marca Twój syn kończy 18 lat. Zróbmy Mszę Świętą w jego intencji, u ciebie w domu”.

Mąż się nie sprzeciwiał. Pomimo tego, że był prawosławny i nigdy nie zmienił wyznania, chętnie uczestniczył w katolickich nabożeństwach. – On nie chodził do cerkwi, wolał ze mną jeździć do kościoła – śmieje się Barbara.

Wzruszenie było ogromne. Nie wiedziała, od czego zacząć. Martwiła się, że nie przygotuje wszystkiego jak trzeba. – Ksiądz powiedział, żebym tylko ustawiła stół i niczym więcej się nie martwiła. Moim zadaniem było powiadomienie ludzi, żeby jak najwięcej przyszło – opowiada. Udało jej się zaprosić wiele osób.

Zakonnice przywiozły maszynę, na której przepisała najważniejsze fragmenty mszału. Kopie rozdano wszystkim przybyłym, aby mogli aktywnie uczestniczyć w Eucharystii, niektórzy po naprawdę długiej przerwie. Było bardzo uroczyście. Wszyscy zdali sobie sprawę, że w tym mieście po raz pierwszy odprawiono katolicką Mszę. Zaplanowano kolejne w innych mieszkaniach.

Chrzty i pogrzeby

– Ksiądz mówił: „Pani Basiu, pani słyszy te samoloty? Jaka u nas atmosfera, tutaj Duch Święty działa!” – opowiada Barbara. Spośród wielu chrztów, które odbyły się w jej mieszkaniu, najbardziej zapamiętała ten, który miał miejsce podczas bombardowania Kosowa. Ks. Mato oraz ks. Krzysztof Ośka z Towarzystwa Chrystusowego ochrzcili wtedy dziewięcioro dzieci. – Księża mówili: „Daj ten duży dzbanek, wodę trzeba lać!”. Wszyscy się śmiali – wspomina. Nie zawsze było jednak tak wesoło. Jedno życie się zaczynało, drugie kończyło. Barbara opowiada o odejściu swojej znajomej, Jadwigi. – Zadzwoniłam do ks. Mato jeszcze przed jej śmiercią. Bardzo chciała przyjąć sakrament pokuty. Przyjechał, wyspowiadał ją, udzielił Komunii – mówi. Umarła dwa dni później. Niewielu chciało zająć się przygotowaniami do pogrzebu, Barbara została z tym sama. – Ja w życiu nikogo zmarłego nie ubierałam, ale Pan Bóg daje ogromną siłę – wspomina. Na pogrzeb przyjechało trzech księży i sześć sióstr zakonnych. – Była chowana jak królewna – uśmiecha się Barbara. Kościół i miejscowa społeczność zaopiekowali się dziećmi.

Po pogrzebie szła po schodach do mieszkania. Na korytarz wyszły sąsiadki: „Nikt w Gostiwarze nie miał takiego pogrzebu. Barbara, ty tutaj Kościół budujesz!”. „Nie buduję żadnego kościoła” – odpowiadała. Dopiero później dotarło do niej, że kobietom nie chodziło o budynek z cegły, tylko o wspólnotę. Wszyscy ją czuli.

Ostatnią wolą zmarłej było ochrzczenie dzieci. – Miałam wewnętrzne przeświadczenie, że powinnam to zrobić, dużo się modliłam – przyznaje. Zadzwoniła do kilku osób i udało się: dzieci zostały ochrzczone.

Miejscowym katolikom pomagała na wiele sposobów. Wspomina m.in. dwoje dzieci, które przygotowywała do Pierwszej Komunii Świętej. – Nie byłam katechetką, nie miałam żadnego przygotowania teologicznego. Wiedziałam jednak, że Duch Święty mi w tym pomaga – opowiada.

Z dala od granic

Dzieci wyjechały na studia do Polski, a w głowach Barbary i Kostka już dawno pojawił się pomysł na powrót. Doszło do niego w 2000 r. – Nie wiedzieliśmy, gdzie się osiedlić. Czy pojechać na Górny Śląsk, gdzie mieszkaliśmy kilkadziesiąt lat wcześniej, czy gdzie indziej. Ostatecznie padło na Łódź. Z doświadczenia wiedzieliśmy, że miejscowości przygraniczne nigdy nie są bezpieczne. Centrum wydawało nam się najlepszym wyborem – przyznaje Barbara.

Czasami brakuje jej Macedonii, ale nie chciałaby tam mieszkać. Przyjeżdża raz w roku na dwa miesiące, to wystarczy. Nie ma sensu wracać do kraju, z którego po rozpadzie Jugosławii wielu zaczęło uciekać. Ze znajomych nie został prawie nikt.

Po przyjeździe do Łodzi zaczęło jej brakować wspólnoty. Żeby odnaleźć równowagę, weszła do Odnowy w Duchu Świętym, a później do neokatechumenatu. – Zawsze miałam to w sercu, po prostu potrzebowałam Kościoła na co dzień – podsumowuje.