Bycie uchodźcą to krok desperacji

Agnieszka Gieroba

publikacja 11.07.2016 04:30

Kiedy wspomina, jak było 10 lat temu, sama się sobie dziwi, że dała radę. Miała 41 lat, była wdową, miała czterech synów na utrzymaniu. Swoje i ich życie niosła na plecach. Każdy z uchodźców mieszkających w Lublinie ma swoją trudną historię.

Armine Ożga-Margaryan z córką Emilią. Agnieszka Gieroba Armine Ożga-Margaryan z córką Emilią.

Sama już nie wiem, co było gorsze, jak leciały bomby czy jak ostrzeliwali nas Rosjanie. Strach podchodził do gardła. Żebym tylko mogła bać się o własne życie, to może jeszcze jakoś bym to zniosła, ale bałam się przede wszystkim o moich czterech synów i męża. Najstarszy z chłopców miał 12 lat, najmłodszy 4. Znalazł się on w grupie dzieci uprowadzonych przez Rosjan. Trzymali ich w lesie w jakichś norach. Kiedy nasi odbili dzieci, mój syn nie był sobą. Zachowywał się jak zwierzątko, wszystkiego się bał. Myślę, że nigdy już nie będzie beztroski, choć od tamtej pory minęło ponad 10 lat – opowiada Lida Khamzatowa z Czeczenii.

Lida z dziećmi przez większość czasu, odkąd wybuchła wojna w Czeczenii, była sama. Mąż poszedł walczyć. Do domu zaglądał rzadko, nic nie mówił. Niespodziewanie po okolicy rozeszła się wieść o uprowadzeniu Polaków. – Wszyscy bardzo się przejęliśmy, bo Czeczeni lubią Polaków. Wiele razy przychodzili nam z pomocą humanitarną, wspierali nas na różne sposoby. Nie miałam pojęcia, że mój mąż uczestniczy w akcji odbijania Polaków. To wszystko było tajne. Do dziś nie mam wiedzy na ten temat. Wiem, że współpracował z polskimi i czeczeńskimi służbami, które odbijały uprowadzonych. Po tej akcji został zamordowany.

Kiedy dotarła do mnie wiadomość o jego śmierci, dowiedziałam się też, że za mną i moją rodziną został wydany list gończy. Sądzono, że współpracowaliśmy z oddziałami specjalnymi odbijającymi Polaków. A ja nie miałam nawet pojęcia, że mąż ma coś wspólnego z taką akcją – mówi Lida.

Trzeba uciekać

Decyzja była błyskawiczna. Szwagier, który pomagał mężowi Lidy i przeżył, powiedział, że mają możliwość ucieczki do Polski. – Spakowałam podstawowe rzeczy, zabrałam dzieci i ruszyliśmy w nieznane. Do dziś pamiętam, jak przekroczyliśmy granicę z Polską. Dopiero wtedy poczułam się bezpieczniejsza, ale nie spokojniejsza.

Pamiętam pierwszą noc w Polsce. Zasypiałam z pewnością, że nie zerwę się z powodu alarmu bombowego. Z jednej strony oddychałam z ulgą, z drugiej myślałam, jak to będzie. Nie znam języka, nie mam grosza w kieszeni, nie mówiąc już o pracy. Bycie uchodźcą jest straszne. Na szczęście spotkałam w Polsce wspaniałych ludzi. Opieką otoczyło nas Centrum Wolontariatu w Lublinie. Pan Wojtek Wciseł z żoną Kingą przyjęli nas jak swoich. To dzięki ich staraniom, wielkiej cierpliwości i życzliwości zarówno mój najmłodszy syn, jak i starsze dzieci zaczęli wracać do siebie.

Nowe życie

Zaczęli uczyć się języka polskiego. Najstarszy z synów Lidy został skierowany do polskiej zerówki. – To było dla niego bardzo trudne. Miał przecież 12 lat, a musiał chodzić do szkoły z maluchami. Gdyby nie wsparcie ludzi z Centrum Wolontariatu, nie dałby rady. Czuł się podwójnie napiętnowany. Po pierwsze – nie znał polskiego, po drugie – wśród maluchów nie mógł się odnaleźć. Dziś kończy zaoczne technikum. Młodsze dzieci też sobie poradziły – mówi Lida.

Ona sama już spokojniej patrzy w przyszłość, ale początki w Polsce były trudne. – Uchodźca w ośrodku, gdzie ma zapewniony wikt i opierunek, może przebywać rok. Potem musi stanąć na własnych nogach. Przerażało mnie to, jak sama utrzymam siebie i dzieci. Centrum Wolontariatu pomogło mi znaleźć mieszkanie i pracę. Początkowo pracowałam w polu, zbierając różne warzywa. Pieniędzy starczało na podstawowe opłaty i chleb z solą. Myślałam wtedy, że już do końca życia będziemy mało jeść, a dzieci wymieniać się będą jedną odświętną koszulą, jaką mieliśmy, ale los się odwrócił – opowiada.

Została zaproszona na rekolekcje dla uchodźców prowadzone przez ks. Mietka Puzewicza. Pomagała wtedy księdzu w organizacji kobieta, która okazała się stomatologiem. Poznawszy Lidę, zaproponowała jej pracę – sprzątanie gabinetu. Z czasem umożliwiła zdobycie wykształcenia. Dziś Lida jest pomocą dentystyczną, dalej pracuje ze swoją panią stomatolog i ze spokojem spogląda w przyszłość.

– Kiedy wspominam, jak to było 10 lat temu, sama się sobie dziwię, że dałam radę. Miałam 41 lat, byłam wdową, miałam czterech synów na utrzymaniu i całe swoje i ich życie niosłam na plecach. Dziś jest już łatwiej, dzieci dorastają, pomagają mi w wielu sprawach. Mogę powiedzieć, że w końcu czuję się i bezpieczna, i spokojna – opowiada pani Lida.

Desperacja

Armine Ożga-Margaryan przyjechała do Polski jako 11-letnia dziewczynka. Dla całej jej rodziny decyzja o opuszczeniu Armenii była jedną z najtrudniejszych w życiu. W Armenii żyło się ciężko. Kraj targany wojnami, biedą, brakiem perspektyw przerażał młodych ludzi. Rodzice Armine pracowali, więc jej rodzina nie była w najgorszej sytuacji. Mama była krawcową w teatrze, a ojciec kierownikiem scenografii w operze w stolicy kraju, Erywaniu. W czasach komunizmu było źle, ale ludzie jakoś do biedy przywykli i nauczyli się z nią żyć.

– Moi rodzice czekali na pracownicze mieszkanie przez wiele lat. To było ich wielkie marzenie, by nasza rodzina miała własny kąt. Kiedy w latach 80. XX wieku mama była pierwsza na liście oczekujących, Armenię dotknęło trzęsienie ziemi. Było wiele zniszczeń. Wszystkie budowane mieszkania, które ocalały, poszły dla tych, którzy stracili dach nad głową. My nie straciliśmy. Potem upadł komunizm i mieszkanie można było zwyczajnie kupić. Rodzice zbierali pieniądze, znaleźli mieszkanie, wpłacili zaliczkę. Wtedy przyszła denominacja pieniądza i utrata jego wartości. Ludzie, którzy sprzedawali mieszkanie, wycofali się. Oddali rodzicom zaliczkę, ale ona była już bez wartości. Tak było ze wszystkim. Nagle za pieniądze, które się zarabiało, nie można było nic kupić. Zaczęła się jeszcze gorsza bieda. To zmusiło rodziców do szukania jakiegoś rozwiązania. Za namową ciotki, która jeździła na handel do Polski, postanowili wspólnie wyjechać – opowiada Armine.

Wyjechała z rodzicami, w Armenii został 5-letni brat. – Rodzice bali się go zabierać, bo nie wiedzieli, co tu zastaną. Znaleźliśmy się w bcym kraju, bez znajomości języka i środków do życia. Polacy mówili na nas „Ruskie”, nie rozróżniając Rosjan od Ormian. Było bardzo trudno, ale dzięki życzliwości wielu Polaków i Bożej opatrzności udało się nam w Polsce stworzyć drugi dom – opowiada Armine.

Trudne początki

Rodzice zaczęli rozglądać się w nowej rzeczywistości. Żeby z czegoś żyć, stanęli na targu i handlowali. Dla nich, po pracy w teatrze i operze, była to degradacja, ale w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, nie liczyły się ambicje, tylko walka o przeżycie – opowiada Armine. Ona także chodziła z rodzicami na targ.

– Wolałam stać cały dzień na targu niż zostać sama w domu. Polskiego nie rozumiałam, więc oglądanie TV było nudne, internetu wtedy nie było – wspomina. Na targu rodzinę obserwowała pewna Polka, która z czasem zaczęła namawiać rodziców Armine, by posłali ją do szkoły. – Rodzice się obawiali, bo byliśmy w Polsce nielegalnie, a ja nie znałam polskiego. Jednak gdy pani Zuzanna zaproponowała, że porozmawia z dyrektorką szkoły i przygotuje mnie do podjęcia nauki, zgodzili się. Tak po kilku miesiącach przygotowań trafiłam do piątej klasy, choć zgodnie z wiekiem powinnam być w szóstej – wspomina Armine.

Przez 10 lat mieszkali w Puławach nielegalnie. Mimo to Armine skończyła polską szkołę i znalazła przyjaciół. Pobyt udało się zalegalizować, kiedy Armine zdała na studia.  – Wtedy dopiero odetchnęliśmy. Rodzice do dziś mieszkają w Puławach. Ja wyszłam za mąż za Polaka, urodziłam dwie córki, stworzyliśmy rodzinę. I choć tęsknię czasami za Armenią, Polska stała się moim domem – opowiada.

Spotkanie z uchodźcami mieszkającymi w Lublinie zorganizowało Centrum Wolontariatu, które na co dzień pomaga uchodźcom trafiającym na Lubelszczyznę. – Chcieliśmy pokazać, że nasze myślenie o uchodźcach jest często bardzo stereotypowe. Większość z nich to ludzie o bardzo bolesnej i trudnej przeszłości, która zmusiła ich do opuszczenia domów. Oczywiście wśród 100 uchodźców może znaleźć się kilku takich, którzy w ten sposób chcą ubić jakiś interes, ale to zdecydowanie margines. Większość tych, którzy decydują się opuścić swój kraj i udać się w nieznane, jest po prostu do tego zmuszona przez rozwój wypadków w ich krajach – mówi Wojciech Wciseł z KUL, pracujący z uchodźcami.

– Nie traktujcie nas jak wrogów. Jeśli mamy paszporty, poddajemy się odpowiedniej kontroli i mówimy o przyczynach, jakie zmusiły nas do opuszczenia własnego kraju, potraktujcie nas jak ludzi w potrzebie – apelował Jahiar Azim Irani z Iranu. Od naszej otwartości zależy, jak uchodźcy odnajdą się w nowej rzeczywistości.

TAGI: