Pszczyński biskup Papuasów

ks. Rafał Skitek

publikacja 10.07.2016 04:30

Często przez 10–12 dni maszeruje przez porośnięte buszem, dzikie góry od jednej wioski Papuasów do drugiej. Teraz ks. Dariusz Kałuża rodem spod Pszczyny został biskupem diecezji Goroka w Papui-Nowej Gwinei.

Bp Dariusz Kałuża z flagą Papui-Nowej Gwinei przed domem w Mizerowie pod Pszczyną Przemysław Kucharczak /Foto Gość Bp Dariusz Kałuża z flagą Papui-Nowej Gwinei przed domem w Mizerowie pod Pszczyną

Nowy biskup urodził się w 1967 r. w Pszczynie. Pierwsze 15 lat życia spędził w niedalekiej Studzionce. Był tam ministrantem. W roku 1974 lub 1975 Studzionkę odwiedził ks. Kazimierz Niezgoda, misjonarz werbista. Wpadł w sandałach, w białej sutannie, z rozwianymi włosami. Jego spontaniczny sposób życia zaszokował ministrantów, przyzwyczajonych do statecznego proboszcza, który wszystko miał w życiu ułożone „w ancik” i u którego w zakrystii panował śląski „ordnung”. Misjonarz pokazał ministrantom slajdy z Nowej Gwinei. Wtedy mały Darek zachwycił się pracą misjonarza po raz pierwszy.

Następnym razem księdza Kazika Niezgodę Darek spotkał już w Papui, w... sklepie. – I w tym sklepie się dogadaliśmy, że znamy się ze Studzionki... On ma już 83 lata i nadal pracuje – mówi biskup Dariusz.

Przez most ze sznurków

Kiedy Darek miał 15 lat, Kałużowie przeprowadzili się ze Studzionki do Żor, a później jeszcze do Mizerowa w gminie Suszec, w parafii Brzeźce. Po szkole średniej wstąpił do Zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny. Trafił do Papui-Nowej Gwinei, w bajecznie kolorowy świat, upalny i wilgotny. Jako Ślązak został przez rodziców nauczony porządku. Tutaj ze zdziwieniem zauważył, że do mycia podłogi wcale nie musi przynosić wody w wiadrze. – Wystarczyło, że wytarłem swój własny pot z podłogi, i już błyszczała – śmieje się. Przemieszcza się tam łodzią lub samochodem terenowym z napędem na cztery koła. W górach często trzeba jednak zostawić wóz i iść dalej pieszo, i to nawet przez 10–12 dni – od wioski do wioski. Przed rokiem został proboszczem nowej parafii w Saidor w diecezji Madang. Leży ona nad morzem.

– Kiedy ruszasz na taki dłuższy „patrol”, ktoś cię podrzuca łódką na brzeg. Bierzesz azymut na góry i idziesz... Wiesz, że w tych górach jest 12 wspólnot i 12 kościołów. Umawiasz się z właścicielem łódki: „Za 2 tygodnie przyjedź po mnie”. No i trzeba mieć wiarę, że gościu nie zapomni – mówi wesoło nowy biskup. Zdarzyło się jednak, że „gościu” zapomniał. Ks. Darek nawet tym się nie przejął: udało mu się przywołać innych Papuasów, którzy płynęli morzem w zasięgu wzroku. W porośniętych buszem górach ks. Dariusz często przeprawia się przez rzeki w bród, albo po czymś podobnym do mostów. To na przykład dwa pnie, przerzucone wysoko nad wzburzoną wodą. Nieraz idzie po mostach ze sznurków i gałązek, huśtających się niemiłosiernie przy każdym kroku i powiewie wiatru. – Ale to jest cała radość tak iść przez ten busz do nich! Idziesz do ludzi, którzy na ciebie czekają! – mówi.

W każdej wiosce ludzie sami spotykają się na nabożeństwach. Brakuje im jednak sakramentów świętych. Po dotarciu na miejsce misjonarz – często tak jak stoi, w krótkich spodenkach i T-shircie – zakłada stułę i odwiedza chorych oraz spowiada. Zjada to, co podadzą mu parafianie. Myje się w „łazience” pod wodospadem.

Po naszymu w Papui

Biskup Darek mówi o Nowej Gwinei z entuzjazmem. Pytamy, co w takim razie może tam Europejczykowi przeszkadzać. – Może brak prywatności... Dzieci chodzą za tobą wszędzie. Wśród misjonarzy jest taki ksiądz Stasiu spod Konina, który przyjechał z Polski z pasją do joggingu. Na Papui otworzył drzwi domu, wybiegł i... cała wioska za nim poleciała. Uznali, że skoro biały gdzieś biegnie, to coś musi za tym stać... – śmieje się.

Na Nowej Gwinei pracuje ok. 70 polskich misjonarzy – księży, sióstr, świeckich. Co roku spotykają się w mieście Madang na polskiej wigilii. Sporo jest wśród nich Ślązaków. Są werbiści z Katowic, jest brat Szymon Porwoł z Rybnika-Niewiadomia. – Z mojego zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny są nawet Ślązacy z mojej okolicy: Bogdan Cofalik z Palowic, Piotrek Michalski z Orzesza, Adam Samsel z Knurowa. Mogymy w Papui pogodać po naszymu – mówi. Diecezja Goroka, której ks. Dariusz został biskupem, jest specyficzna, bo choć mieszka tu pół miliona ludzi, katolików jest zaledwie 15 tysięcy. To prowincja, do której misjonarze katoliccy dotarli najpóźniej. Przed nimi byli tam anglikanie i luteranie. Katolickich księży jest tam tylko siedmiu – a jednak mają do „obsłużenia” ogromny obszar.

Gwoździe we włosach

Przeglądamy razem zdjęcia Papuasów z wymalowanymi na jaskrawe kolory twarzami. Stroją się w tak tradycyjny sposób na uroczystości kościelne. Czasem widać wśród nich kogoś w spódniczce z trawy i komórką przy uchu – jeśli to okolica, w której jest zasięg. – Widzisz ich gęste włosy? Oni nie potrzebują kieszeni. Jak trzeba coś podpisać, to zaczynają macać się po głowie i wyciągają z nich... długopis. Zatrudnialiśmy kiedyś stolarza, który wyciągał ze swoich włosów nawet gwoździe – mówi biskup. Na kolejnym zdjęciu widać zwieszające się z gałęzi owoce kakaowca. – Tu masz dowód, że czekolada jest bardzo zdrowa. Przecież to sałatka, to jest z rośliny – zapewnia.

Dodaje, że od czasu otrzymania nominacji biskupiej zjada spore ilości kołocza z przyjaciółmi, którzy przychodzą mu złożyć życzenia. – Jo byda wyglądoł tak, że Papuasi mie nie poznajom. Powiedzą: „Synek, my mieli innego proboszcza” – śmieje się.

Wiadomość o nominacji biskupiej zastała go w śląskim Mizerowie. Spędzał tu, u mamy, urlop po trzech latach pracy wśród Papuasów. Teraz urlop trzeba będzie skrócić. Wróci na Nową Gwineę prawdopodobnie z ośmiorgiem studentów Katolickiego Uniwersytetu w Madang, którzy przylecą do Polski na Światowe Dni Młodzieży. Po zakończeniu ŚDM biskup ma im pokazać Polskę; młodzi Papuasi będą nocować w Pszczynie.

Jak pszczyński PKS

Czy Ślązakowi nie przeszkadza, że tubylcy mają na wszystko czas i nie zawsze dotrzymują terminów? – Nie, to mi nawet pasuje. Kiedy umawiasz się z kimś na Papui, to ustalasz taki ogólny plan. Na przykład, że spotkacie się w czwartek, ale nie na konkretną godzinę, bo przecież nie wiesz, czy droga nie będzie zalana, albo czy się na nią ziemia nie obsunie. Jak przyjadę gdzieś wcześniej, to na parafian czekam. Jak ja się spóźniam, oni czekają na mnie – tłumaczy. I dodaje, że to raczej w Polsce jest mu już trudniej się dostosować. – Umówiłem się na przykład u znajomych na piątą, dotarłem na siódmą. Albo w ogóle nie przyjechałem. W Papui to jest normalne, że jak nie dotarłem dzisiaj, to przyjadę jutro... Tam nawet komunikacja lotnicza działa tak, jak pszczyński PKS w mojej młodości: masz bilet, ale nie wiesz, czy polecisz. Jeśli ktoś do tego podchodzi zbyt poważnie, to do pracy na misjach szybko się zniechęci – mówi.

Wspomina znajomego księdza z USA, który zdobył za granicą pieniądze na „projekt” i kupił instrumenty dla papuaskiej młodzieży. – Okazało się, że to nie zaskoczyło. A w innym miejscu papuaska młodzież garnie się do Kościoła, choć misjonarz nie ma pieniędzy na żadne projekty... Często mamy tam takie sytuacje, że kiedy liczymy na swoje zdolności i umiejętności, to wszystko idzie psu na budę i diabłu na kapelusz – uważa. Mówi o odczytywaniu woli Boga. O tym, że może ona różnić się od naszych planów, które dla Pana Boga chcemy sami realizować...

Mówi o Jego działaniu, o znakach, które Bóg daje codziennie każdemu człowiekowi. Opowiada o swoim przyjacielu ze zgromadzenia Misjonarzy Świętej Rodziny, księdzu Damianie. Jechał kiedyś do jednej ze stacji misyjnych na motocyklu, bo dla samochodu droga jest tam za ciasna. Silnik jednak mu zgasł, łańcuch spadł, a ks. Damian się przewrócił. Próbował uruchomić maszynę, ale nie ma wielkich zdolności do mechaniki, więc nic z tego nie wychodziło. W końcu, całkiem bezradny, powiedział: „Panie Boże, ludzie tam na mnie czekają. Jak Ty chcesz, żebym do nich dojechał, to coś zrób”. Spróbował jeszcze raz i tym razem silnik niespodziewanie odpalił, a łańcuch sam wskoczył na zębatkę. – I jeszcze coś. Kiedy widzę, jak żyją Papuasi, jak pomagają innym i jak się modlą, mam z tego większy pożytek, niż ten, który ja im mogę dać – mówi nowy biskup. Zauważa, że dla Papuasów świat duchowy jest bardziej realny, niż otaczający nas świat materialny. – To oni pomagają mi wejść na właściwe drogi – przyznaje.