Misje w cieniu wojen

Marta Deka, ks. Zbigniew Niemirski

publikacja 29.06.2016 06:00

Gdy s. Teresa Mroczek w 1978 r. jechała do Rwandy, nie miała pojęcia, że przeżyje tam trzy zbrojne konflikty.

Misjonarka opowiada o warunkach życia i pracy w Rwandzie i Kongu. ks. Zbigniew Niemirski /Foto Gość Misjonarka opowiada o warunkach życia i pracy w Rwandzie i Kongu.

Zgromadzenie Sióstr Służek NMP Niepokalanej, chcąc podziękować Panu Bogu za zbliżające się 100 lat istnienia, postanowiło wysłać pierwsze misjonarki do Rwandy.

– Siostry wyjechały w 1977 roku, a ja dojechałam do nich za rok, dokładnie w 100-lecie naszego zgromadzenia. Wyjechałyśmy na naukę języka francuskiego do Szwajcarii, a potem do Rwandy. Nie miałyśmy domu ani doświadczenia. Nie zapomnę naszych początków. Uprawiałyśmy poletko, żeby posadzić jakieś jarzyny. Następnego dnia spadł ulewny deszcz i ziemia wraz z nim spłynęła. Wtedy zaczęłyśmy się uczyć od starszych misjonarzy, jak tutaj uprawia się ziemię – wspomina. Siostra Teresa pracowała w przychodni jako pielęgniarka. Po roku została wysłana do Belgii, gdzie w Antwerpii skończyła medycynę tropikalną. – To mi bardzo pomogło w mojej pracy, w podejściu do ludzi i poczuciu pewności. Nie bałam się, że ktoś mi zarzuci, iż czegoś nie wiem czy nie umiem – mówi.

Siostry służki przez minione 38 lat założyły 4 placówki misyjne – 3 w Rwandzie i 1 w Kongu. Cieszą się też rodzimymi powołaniami.

Te dwa afrykańskie kraje, od lat nękane wojnami i konfliktami, są bardzo biedne. Stąd też warunki materialne tubylców w dużej mierze określają zadania misjonarek. – Spieszymy z pomocą osobom chorym, a zwłaszcza dzieciom umierającym z głodu. Prowadzimy przychodnie zdrowia, w skład których wchodzą ambulatorium, część szpitalna, położnictwo oraz ośrodek dożywiania. Umożliwiamy także naukę dziewczętom, gdyż są tam ogromne dysproporcje w edukacji chłopców i dziewcząt. Uczą się u nas czytać, pisać, gotować, szyć, uprawiać ziemię. Misje muszą same utrzymać szkołę, nie mamy dotacji państwowych – wylicza s. Teresa.

Maczety i puszki

Kiedy siostry służki stawiały pierwsze kroki w Rwandzie, nic nie zapowiadało tych strasznych rzeczy, które miały się wydarzyć. – Tubylcy odnosili się do nas bardzo życzliwie. A i między nimi nie było widać specjalnych napięć. Członkowie plemion Tutsi i Hutu żyli obok siebie. Były też rodziny mieszane. Umieli żyć razem – opowiada misjonarka. Jednakże Tutsi i Hutu od stuleci ze sobą rywalizują, a ich wzajemna historia pełna jest brutalnych konfliktów. Trudno też wskazywać na jednoznacznego winowajcę. Jest faktem, że gdy w 1993 roku podpisano porozumienie kończące rwandyjską trzyletnią wojnę domową, zamiast upragnionego pokoju, rozpoczęły się dwie straszliwe rzezie. Najpierw Hutu bezlitośnie mordowali Tutsich, a potem przyszedł rewanż. Ofiary tych strasznych czynów przekraczają milion osób.

W tym właśnie czasie s. Teresa nie przypuszczała, do czego będą potrzebne jej medyczne umiejętności. – Trzy dni i trzy noce byłam w Rwandzie pośród ognia. Paliły się domy. Przynosili mi ludzi pociętych maczetami, a ja ich zszywałam. W życiu czegoś podobnego nie robiłam. Pamiętam mężczyznę z pociętą maczetą tylną częścią głowy i pleców. Zszywałam mu to wszystko, a on pytał: „Siostro, czy nie wychodzi mi mózg?”. Dałam mu leki, a następnego dnia chodził, podpierając się laskami. Wtedy byłyśmy same, bo miejscowy personel bał się przyjść do pracy. Ukrywałyśmy też rodzinę Tutsich, a później również człowieka z Hutu, za co groziła kara śmierci – wspomina.

Te straszne wydarzenia i konieczność ratowania współsióstr Rwandyjek sprawiły, że siostry przeniosły się do sąsiedniej Republiki Konga. Nie był to jednak prosty wyjazd, bo wiązał się z nielegalnym przewiezieniem wspomnianych zakonnic. Siostry jechały dwoma samochodami. W jednym były jakieś rzeczy, a w drugim – ukryte siostry.

– To była wielka Boża Opatrzność, bo gdy celnik zapytał mnie, co mam w samochodzie, powiedziałam: kartofle, benzynę, puszki, kapustę. Kazał sobie dać puszek. Dałam mu paczkę zup i czekolady. Poszedł sobie. Potem przyszli drudzy i kazali otworzyć samochód. Na szczęście nie ten, w którym byli przewożeni ludzie – opowiada misjonarka.

Karabiny i duchy

Ucieczka do Republiki Konga (wtedy jeszcze Zairu) stała się zaczątkiem nowej placówki mariowskich służek w Karhali. Ale i tam w 1996 r. rozpoczął się konflikt zbrojny, nazwany później I wojną domową w Kongu. W jej wyniku przy wsparciu sił rebelianckich z Ugandy i Rwandy obalony został prezydent Mobutu Sese Seko, a kraj zmienił nazwę z Zairu na Demokratyczną Republikę Konga. Ta wojna trwała 2 lata, a rok później rozpoczęła się 5-letnia II wojna domowa. I znów polskie misjonarki znalazły się w środku tego tygla przemocy i nienawiści. Rodzi się pytanie, czy w tamtym momencie nie pojawiła się myśl o zamknięciu misji i powrocie do Polski.

– Trzeba pamiętać, że to były czasy, gdy jeszcze nie było telefonów komórkowych czy portali społecznościowych i kontakty z domem generalnym w Mariówce nie były takie szybkie. Przeczytałam w prasie, że w kościele na Krzeptówkach w Zakopanem były napad i próba gwałtu. I pomyślałam, że skoro w Polsce dzieją się takie rzeczy, i to w domu Bożym, to czy w Afryce jest mniej bezpiecznie? Matka generalna zostawiła nam pełną wolność. Postanowiłyśmy zostać – wyjaśnia s. Teresa.

Siostry służki były jedynym zgromadzeniem, które nie opuściło placówek misyjnych w Kongu. – Nasza misja podczas bratobójczych walk była celem napadów. Pewnej nocy, było może około godz. 1, pukanie. Otworzyłam, bo myślałam, że może coś się stało i ksiądz przyszedł z jakimiś wieściami. Tymczasem to byli napastnicy. Gdy zobaczyli białą kobietę, od razu zaczęli żądać pieniędzy. Przystawili mi wielki nóż do szyi. Zabrali okulary, zegarek. Związali mnie bardzo mocno. Krzyczałam tak głośno, że wszyscy się pobudzili.

Gdy ksiądz zapalił światło, poszli do niego. Słyszałam, jak krzyczał. A u mnie kartkują książki, szukają pieniędzy. Sama nie wiem, jak znalazłam się na podłodze. Kopią mnie. Przystawiają mi karabin do szyi. Domagają się pieniędzy. Zabrali mi wszystko, co miałam, jakieś 120 dolarów. Gdy miałam ten karabin przy szyi, byłam przekonana, że to koniec mojego życia. Oddałam wszystko Panu Bogu. Po tym, jak napastnicy odeszli, byłam szczęśliwa. Czułam się jak nowo narodzona. Łaską Bożą było to, że nie miałam żalu do nich. Przebaczyłam im, byłam wdzięczna Bogu, że mi ocalił życie. Siniaki na rękach miałam jeszcze dwa miesiące – wspomina misjonarka.

Po tym napadzie siostry postanowiły przygotować sobie kryjówkę. Szykowały ją nocami, by nikt o tym nie wiedział. Przydała się już tydzień po zbudowaniu. Był kolejny napad. Siostry schowały się do kryjówki, jedna została. Mierząc do niej z karabinu, napastnicy straszyli, że jeśli nie dostaną pieniędzy, to ją zastrzelą. Doświadczona misjonarka wiedziała, jak mocno w ich mentalności tkwi animizm. „Jeśli mnie zastrzelisz, to mój duch przyjdzie do ciebie i już cię nie opuści” – powiedziała. Zlękli się i uciekli.

Powrót z „Promienia”

Cztery lata temu s. Teresa złamała kość pięty i rok później przyleciała do Polski na operację. Po niej wróciła do Afryki, ale tam okazało się, że pięta się nie zrosła. Misjonarka przebywa obecnie w Mariówce w prowadzonym przez jej zgromadzenie ośrodku „Promień”.  – Kość się zrosła. Została tylko jakaś szpara, ale zabiegi tu naprawdę mi pomagają – wyjaśnia. A zapytana o to, czy wraca na misje, śmieje się radośnie i mówi: – Mam już bilet na 27 sierpnia.

Wcześniej do Mariówki zawitają młodzi z Konga. Goście z Afryki będą uczestniczyć w Światowych Dniach Młodzieży, rozpoczynając od pobytu w naszej diecezji. – W Afryce jest zupełnie inna praca i inni ludzie. Ja umiem tam pracować. Wojny były i przeszły. Właśnie dlatego Kościół ma tam ogromne zadanie. Dokłada wszelkich starań, aby doszło do pojednania między plemionami Hutu i Tutsi. Jest to jednak bardzo trudne. My, misjonarze i misjonarki, staramy się służyć wszystkim. Jedna z naszych sióstr, zwłaszcza w okresie po tych wojnach, była zaangażowana w organizowanie i prowadzenie rekolekcji uzdrawiających, adresowanych do osób poranionych wydarzeniami wojennymi. Pomagała w podjęciu decyzji przebaczenia osobom, które były sprawcami tych bardzo trudnych doświadczeń.

Rwanda to mały afrykański kraj. Jego terytorium jest 12-krotnie mniejsze od Polski. Sąsiednia Demokratyczna Republika Konga jest państwem o powierzchni 8-krotnie większej niż nasz kraj. W obu istnieje ogromne etniczne napięcie. Gdy w Rwandzie działy się straszliwe etniczne czystki, papież Jan Paweł II prosił świat o reakcję. „Błagam wszystkich mieszkańców Rwandy, a także rządzących państwami, które mogą przyjść im z pomocą, niech uczynią niezwłocznie wszystko, co tylko możliwe, by w tym kraju, tak boleśnie doświadczonym, otworzyły się drogi pojednania i odbudowy” – wzywał Ojciec Święty. Za to zaangażowanie magazyn „Time” przyznał mu w 1994 r. tytuł Człowieka Roku.

Jan Paweł II odwiedził Rwandę w 1990 r., jeszcze przed straszliwą wojną domową i późniejszymi rzeziami. To kraj nazywany „regionem tysiąca wzgórz”. Wówczas papież sparafrazował to powiedzenie. – Nazwał Rwandę krajem tysiąca problemów i tysiąca rozwiązań. Nasza misyjna posługa w tym kraju, ale też w sąsiednim Kongu, to jedna z tych prób rozwiązań, bazująca na Ewangelii – kończy misjonarka.