Nie z tego świata

Marcin Jakimowicz

publikacja 16.06.2016 09:00

Co nas szczególnie pociąga? Bezinteresowne uwielbienie. Jesteśmy po to, by uwielbiać Boga. Za darmo. I na nic więcej się nie oglądać – słyszę w gigantycznym klasztorze w Staniątkach. Od sióstr, które są stałe w uczuciach. I w wyborze domu.

Utrzymanie i remont tego kolosa są nie lada wyzwaniem. ROMAN KOSZOWSKI Utrzymanie i remont tego kolosa są nie lada wyzwaniem.

My jesteśmy jak osiołek, na którym Pan Jezus jechał do Jerozolimy. Najważniejsze rzeczy dzieją się ponad naszymi głowami. Jesteśmy takimi osiołkami Pana Boga. Czasami czujemy na naszych plecach ciężar, ale wiemy też, Komu śpiewa się „Hosanna” usłyszałem w jednym z klasztorów kontemplacyjnych. U benedyktynek w Staniątkach przypomniałem sobie to zdanie. A raczej to on mi przypomniał.

Łaził za nami krok w krok. Spałaszował jabłko, które dał mu Romek, i odtąd nie odstępował nas na moment. Był uparty, jak to osioł. Był z nami, gdy matka Stefania Polkowska (ksieni klasztoru) oprowadzała nas po ogrodzie, zaszedł nawet na cmentarz i spacerował między grobami benedyktynek. Przysłuchiwał się opowieści s. Małgorzaty o istocie powołania monastycznego, a w tym samym czasie leniwym okiem łypał na s. Faustynę, która rowerem wodnym sunęła po pełnym ryb stawie.

Michałek ma sporo czasu. Jest na emeryturze. Kiedyś pracował jako klasztorny traktor, ale odkąd dostałyśmy prawdziwą maszynę, spija śmietankę – śmieją się mniszki.

Gotyk na dotyk

Przekraczam bramę klasztoru i znów ktoś puszcza film w zwolnionym tempie. Wreszcie mogę odsapnąć, przestać się spieszyć. Mogę tracić czas. Odetchnąć. Zachwycić się rytmem niezrozumiałym dla świata za oknem. 

Wiosna wybuchła. Przechodzę pod kwitnącym kasztanem, a nad głową słyszę brzęczenie setek pszczół. Siostry mają swoją pasiekę. W sklepiku przyklasztornym sprzedają miód.

Ogród jest ogromny, ale to i tak jedynie maleńki fragmencik tego, co przed laty należało do klasztoru opowiada matka Stefania. Reszta potężnego majątku klasztornego.

Siostry miały aż 700 hektarów. Komuniści zagrabili tę ziemię, a mniszki mogły odzyskać jedynie 50 hektarów. Ponieważ gigantyczny klasztor był w opłakanym stanie (ogród zarastał, w mury wkradała się wilgoć, pojawiały się zacieki, pleśń i grzyb szpeciły polichromie, a dach wymagał natychmiastowego remontu), siostry sukcesywnie sprzedawały ziemię, by naprawiać to, co wymagało interwencji.

Czy można uwielbiać Boga zamiataniem podłogi czy pieczeniem sernika? Jasne! usłyszałem przed laty u benedyktynek w Przemyślu. Nad Sanem siostry od 387 lat, dzień po dniu, szturmują niebo. Ściągają błogosławieństwo. Od pobudki o 5.25 aż po kompletę. W Staniątkach ten szturm trwa od 800 lat!

To najstarszy klasztor benedyktynek w Polsce. Gotyk na dotyk. Mury z 1216 roku, feeria barw na polichromiach, cudowny obraz Matki Bożej Staniąteckiej. Zabytek na skalę europejską – cmokają z zachwytu historycy sztuki. Utrzymanie tego kolosa to nie lada wyzwanie. Siostry nie próżnują. Prowadzą pasiekę, pieką ciasteczka (w sklepiku sprzedają miód, przetwory, pierniki), ale przecież te pieniądze to kropla w morzu! W latach 30. XVII wieku w Staniątkach mieszkało 65 mniszek. Jeszcze przed stu laty modliło się ich tu około 60. Pozostało 14. Jak kilkanaście w większości sędziwych sióstr ma opłacić remont takiego kolosa? Wielokrotnie benedyktynki przekonały się o hojności ludzi, a matka ksieni od lat wydeptuje ścieżki w instytucjach i urzędach, by zdobyć pieniądze na remont.

Zdrów jak ryba

Nad taflę wody wyskakuje ryba. Łuski skrzą się w majowym słońcu. Zarybienie stawów to pomysł matki Stefanii. Stawy były zarośnięte. Wyrosły samosiejki opowiada. Teren był nieużyteczny. Nie można było wejść, bo woda stała po kolana; ani to staw, ani łąka. Za zgodą wojewódzkiego konserwatora wycięłyśmy drzewa i pomyślałyśmy: „Każdy grosz się liczy. Może zarybimy te stawy? I w ten sposób zarobimy?” – śmieje się benedyktynka. Jak pomyślały, tak zrobiły. Zarybiły i zarobiły. To są ryby bez żadnych sztuczności, naturalnie chowane, karmione kukurydzą i pszenicą, a ich jakość potwierdzają klienci – wyjaśniają siostry.

Przed pierwszymi przymrozkami karpie wyławiają benedyktyni z Tyńca. Bracia często pomagają siostrzanemu zgromadzeniu. Teraz nowicjusze z podkrakowskiego opactwa od godziny walczą z górą węgla. Wraz z o. Konradem Małysem ładują go do piwnicy. Z nieba leje się żar, co naprawdę nie ułatwia tej czarnej roboty.

– Boże, jaki to gigant! – zadzieram głowę do góry, spoglądając na klasztor. Mniszki, które nazywają swój dom „drugim Wawelem”, nie przesadzają. Jak długo musiały uczyć się labiryntu korytarzy zastanawiam się, maszerując po coraz to nowych schodach.

Z kandydatami do klasztorów statystycznie jest mniej więcej tak: na pięć osób, które zgłoszą się telefonicznie lub pocztowo, jedna przyjdzie się pokazać. Na pięć takich, które przyjdą się pokazać, może jedna wstąpi. Na pięć takich, które wstąpią, może ze dwie zostaną. Takie są mniej więcej proporcje wylicza s. Małgorzata Borkowska (ceniony historyk, pisarka, doktor honoris causa KUL). Jestem mniszką żarnowiecką czasowo wypożyczoną do Staniątek. Jestem tu 6. rok i ostatni. Potem wracam na Pomorze uśmiecha się siostra. Co zachwyca mnie w życiu monastycznym? Dobrowolność. Ludzie się nad nami tak użalają, jakby ktoś nas do czegoś zmuszał. A nikt nas nie zmusza. Myśmy tu same przyszły. To nasza życiowa szansa na spełnienie najgłębszych pragnień i marzeń. Istotą naszego powołania jest coś, co szczególnie mnie pociąga: bezinteresowne uwielbienie. Nie jesteśmy po to, by coś od Pana Boga wyprosić. To jest szczytne powołanie, ale nie nasze. Nie jesteśmy po to, by coś dla Pana Boga zdziałać. To szczytne powołanie, ale nie nasze. Jesteśmy po prostu po to, by Go uwielbiać. Za darmo. I na nic więcej się nie oglądać. Nie będzie nam nikt wmawiał, że jesteśmy społecznie nieużyteczne uśmiecha się s. Małgorzata. Uwielbienie jest postawą – nie emocją. A postawa to rzecz życiowa, a nie przeżyciowa. To intencja, w jakiej się działa. Więc jeśli my regularnie i z poczuciem sensu tego, co robimy dzień po dniu i rok po roku, idziemy „tracić czas” w chórze, to to jest postawa uwielbienia. Przeżycie, emocja to rzecz niezwykle ulotna i tak naprawdę niepotrzebna. Ludzie, którzy gonią za emocją, gonią tak naprawdę za przyjemnością. Tyle że przyjemnością duchową, a nie, dajmy na to, smakową.

Nie włócz się!

Siostra Sabina (94 lata) krząta się po kaplicy. Cisza jak makiem zasiał. Za kwadrans mniszki zaczną śpiewać psalmy. Benedyktynki obowiązuje stałość miejsca. Nie przenoszą się z klasztoru do klasztoru. – Już Benedykt pisał, że nie jest dobrze, by mnich się włóczył, bo to nie służy jego życiu duchowemu – uśmiechają się siostry.

Reguła Benedykta powstała w chwili, gdy wokół było mnóstwo mnichów łazęgów i z tym św. Benedykt musiał się zmierzyć. On nie tolerował takich „mnichów na dwa dni”. Pomodlą się i potem sobie pójdą opowiada s. Borkowska.

W czasie kolejnej odsłony świętowania jubileuszu 800-lecia Staniątek kazanie wygłosił bp Grzegorz Ryś. O stabilitatis – stałości. Widać, że doskonale rozumie istotę życia monastycznego – cieszyły się mniszki.

Czego siostra musiała nauczyć się w klasztorze? – zagaduję matkę Stefanię (zanim została benedyktynką, studiowała cybernetykę w Gdańsku). Na przykład jeżdżenia traktorem – wybucha śmiechem ksieni. – Czego jeszcze? Łaciny. Śpiewania psalmów w tym języku. Liturgia, psalmy to absolutna podstawa życia monastycznego. Oddech. Sedno.

„Świat ich znienawidził za to, że nie są ze świata, jak i Ja nie jestem ze świata” czytamy dziś w liturgii. Ma siostra poczucie, że jest nie z tego świata? – pytam na odchodne. Nie dążymy do tego, co ten świat oferuje i reklamuje na każdym kroku – odpowiada mniszka. – Dążymy do zjednoczenia z Bogiem. Stąd nasze śluby stałości. Tak naprawdę chodzi przecież o stałość w dążeniu do Pana Boga.

„Tak przy powitaniu, jak i przy pożegnaniu gości należy ich pozdrawiać z wielką pokorą, schylając głowę lub padając przed nimi na ziemię” – pisał w Regule Benedykt. Na furcie rozmawiamy z s. Benedyktą. Jest uśmiechnięta od ucha do ucha. Dopiero po kwadransie rozmowy odkrywamy, jak porażającą tajemnicę skrywa. Jako dziecko spędziła wiele lat na Syberii. Ojciec walczył z bolszewikami u boku Piłsudskiego opowiada, a jej oczy zachodzą mgłą.

– Nocą w październiku 1939 r. do drzwi naszego domu w Zastawie załomotało NKWD. Dali nam 23 minuty na spakowanie się. Wylądowaliśmy na Syberii. Na peronie mój brat naliczył 50 bydlęcych wagonów. Po moim ojcu zaginął ślad. Przepadł jak kamień w wodę. Choć mama zalewała się łzami i chodziła od drzwi do drzwi, niczego się nie dowiedziała. Dwaj bracia zmarli na Wschodzie. Jeden z nich (szesnasto­latek, pisał piękne wiersze) wrócił do domu zlodowaciały. Rozległe odmrożenia. Nie udało się go uratować.

Zosia (takie imię nosiła „w świecie”) wychowała się we Wrocławiu. Została główną księgową w Instytucie Komputerowych Systemów Automatyki i Pomiarów. Jakież było zdumienie jej szefów, gdy 37 lat temu oznajmiła: „odchodzę”. Nie powiedziała dokąd. Bóg uwiódł ją, a ona pozwoliła się uwieść. Wylądowała w Staniątkach. Przestąpiła próg klasztoru i wiedziała: to będzie mój dom. Do końca życia.