Ręki w bok nie włożyłem

publikacja 20.04.2016 06:00

O Bogu, który nie daje limitów i daje znać o swoim istnieniu, z Jaśkiem Melą, prezesem Fundacji „Poza Horyzonty”, który w 2002 r. stracił prawą rękę i lewą nogę, a w 2004 r. zdobył oba bieguny, rozmawia Monika Łącka.

 – Wierzę, że wszystko, co się zdarzyło, było tak wyważone, iż mną wstrząsnęło, ale mogłem to unieść – przekonuje Jasiek Monika Łącka /Foto Gość – Wierzę, że wszystko, co się zdarzyło, było tak wyważone, iż mną wstrząsnęło, ale mogłem to unieść – przekonuje Jasiek

Monika Łącka: Patrząc codziennie w lustro, myślisz, że jesteś chodzącym cudem?

Jasiek Mela: Absolutnie nie!

A jednak zarówno Ty, jak i Twoja mama mówicie, że to, iż przeżyłeś porażenie prądem, jest ewidentnym cudem.

Bo to prawda! Ale codziennie sobie tego nie powtarzam, bo zazwyczaj budzę się w ostatnim momencie, żeby zdążyć na tramwaj, pociąg. (śmiech) Na różnych spotkaniach – czy to biznesowych, czy podczas mówienia świadectwa w kościele – staram się dokładnie opowiadać moją historię, bo to chyba najpotężniejsze narzędzie, jakie mam do pracy, także ewangelizacyjnej. Staram się być praktykiem motywacyjnym, dlatego mówię, jak przez wszystkie lata zmieniała się moja optyka i jak wydarzenia nabierały dla mnie nowego znaczenia, gdy miałem do nich coraz większy dystans. Nawet te najtrudniejsze stawały się fragmentami cudów.

Pan Bóg, wyciągając Cię z opresji i dając Ci nowe życie, pokazał więc, że jesteś Jego ukochanym dzieckiem?

Kilka tygodni temu, podczas wywiadu dla jednej ze stacji radiowych, zastanawiałem się nad tym, kim jest w moim życiu Chrystus. Pomyślałem, że Jezus jest osobą, która kocha nas bezkrytycznie, i że to właśnie jest najbardziej niesamowite. Gdy wydaje nam się, że ciągle coś zawalamy, a świat tylko to potwierdza, Jezus mówi: „Owszem, zawaliłeś, nawet 40 razy, ale ja dalej widzę w tobie potencjał”. Człowiek tak nie potrafi – nawet ten pełen miłości i wyrozumiałości w pewnym momencie powie: „Zawaliłeś 10 razy, mam cię dość”. Jezus takich limitów nie stawia i to jest moja nadzieja. Czasem myślę, czym są wszystkie moje wyprawy i osiągnięcia, skoro tak często nie udaje mi się być po prostu dobrym człowiekiem i ciągle robię coś nie tak. Motywuję innych, radzę, jak mają żyć, a sam zawodzę najbliższych. Wtedy przypominają mi się słowa piosenki Lux- torpedy i wiem, że choć „siedem razy na dzień upadam”, to powstaję, bo „przegrywam walkę, kiedy się poddaję”. Skoro Jezus mnie kocha, to nie mogę się poddać.

Był jednak taki czas, gdy „miliard razy zaprzeczałeś o istnieniu Pana Boga”, a On okazał Ci jednak swoje miłosierdzie. Dziś o Nim opowiadasz i jesteś Jego ambasadorem.

Tak już mam, że muszę coś zrozumieć, żeby móc to wyznawać, choć wiem, że trochę kłóci się to z wiarą, która opiera się na zaufaniu. Wiem też, że mam trochę ułatwione zadanie, bo choć fizycznie ręki w bok Chrystusa nie włożyłem, to jednak przez wiele życiowych doświadczeń Pan Bóg dał mi namacalnie znać o swoim istnieniu. Ludzie często mówią, że chcą dostrzec działanie Boga, ale w swoim życiu go nie zauważają. Czasem jest to kwestia sposobu patrzenia na rzeczywistość, zbytniej jej racjonalizacji i nazywania przypadkiem tego, co ja nazywam cudem. Bo nawet jeżeli coś da się matematycznie udowodnić, to fakt, że zdarzyło się to w takim, a nie innym momencie, jest cudem. Dlatego każde spotkanie z drugim człowiekiem czy tramwaj, który się spóźnił, a ty możesz zrobić dzięki temu coś dobrego, to właśnie takie małe cuda. Warto mieć więc uszy i oczy szeroko otwarte i nie być jak apostołowie, którzy, idąc do Emaus, nie poznali Jezusa.

Mówisz, że Pan Bóg dał Ci znać o sobie. Ktoś jednak może zapytać, czy nie mógł tego zrobić łagodniej, delikatnie pukając do drzwi. Bo przecież dopuścił do sporej liczby nieszczęść: spalił się Wasz dom, Twój brat się utopił, straciłeś rękę, nogę...

Gdyby Pan Bóg zapukał, mówiąc: „Ogarnij się!”, tobym odpowiedział: „Daj mi spokój”. Myślę, że te wszystkie rzeczy, do których Bóg dopuszcza, były dużo dokładniej wymierzone, niż nam się wydaje. Prawdopodobnie tak trudne doświadczenia były mi potrzebne, żebym sobie przemyślał i przetrawił wiele spraw, zadał sobie różne pytania. Na przykład: czy warto żyć i jak chcę, żeby to życie wyglądało? Niejedna niepełnosprawna osoba mówiła mi, iż aktywne życie zaczęła dopiero po wypadku, bo wtedy odkryła, jak ono jest kruche i krótkie. Dlatego wierzę, że wszystko, co się zdarzyło, było tak wyważone, iż mną wstrząsnęło, ale mogłem to unieść. Krzyż jest o włos. Upadasz, ale jeszcze masz siłę, żeby wstać.

Tak czy inaczej, to brutalny sposób na uczenie mądrości życiowej.

Fajnie byłoby, gdyby mogło być inaczej, jednak nasza ludzka natura bywa paskudna. Popełniamy błędy i grzeszymy, ile chcemy – zupełnie świadomie i tylko dlatego, że możemy. Spróbuj powiedzieć komuś, żeby nie robił danej rzeczy, bo inni się już na niej sparzyli i cierpieli – zapewne i tak ją zrobi. Wypadki przewróciły całe nasze domowe życie do góry nogami i uświadomiły, co tak naprawdę jest ważne. Osobiście zrozumiałem na przykład, czym jest rodzina i jak bardzo jest mi ona potrzebna.

I dlatego nie miałeś pretensji do „góry”, że Cię to wszystko spotkało?

Po śmierci mojego brata Piotrusia myślałem, czemu cały świat nie pochyla się nad moją tragedią, tylko śmieje się i żyje głupotami. Ja przecież cierpię, bo mój brat umarł! Dziś, jeżdżąc po szpitalach, wiem, że nie mogę powiedzieć komuś, kto np. jest po amputacji: „Nie ma się co mazać, bo potem będzie dobrze, staniesz na nogi”. Nawet jeżeli tak będzie, trzeba zrozumieć czyjeś uczucia, które są tu i teraz. Trzeba przejść przez żałobę, przepracować traumę, żeby wrócić do normalności. Inaczej albo przyklejamy plaster na ranę bez oczyszczenia jej, albo siedzimy na tronie smutku i użalamy się nad sobą. Z kolei po moim wypadku, gdy leżałem w szpitalu, początkowo pytałem, dlaczego Bóg zostawił mnie na wpół żywego i dlaczego zabrał mi rękę i nogę. Myślałem, że to za karę. W końcu jednak zrozumiałem, że to nie kara, i że wyjąc z bólu oraz marząc o śmierci i samobójstwie, jestem wielkim egoistą. Musiałem żyć – dla mamy, dla której taki cios mógłby już być nie do udźwignięcia.

Często powtarzasz, że czas, jaki spędziłeś w szpitalu, był dla Was terapią.

Kiedy nie było wiadomo, czy przeżyję – a rokowania były kiepskie, lekarze mówili, że po dwóch tygodniach umrę – mama stwierdziła, że nie pozostało nic innego, jak rozmawiać. O wszystkim – życiu, miłości, smutku, Bogu. I rzeczywiście, wszystko wtedy mamie opowiedziałem: o imprezach, alkoholu (a miałem wtedy 13 lat!), różnych innych doświadczeniach. Przyznałem się na przykład, iż w wakacje w każdą niedzielę mówiłem, że idę do kościoła, a potem z kolegami nad jezioro, a tak naprawdę chodziłem od razu nad jezioro. Mówiąc to, zrozumiałem, że nie chcę umierać w kłamstwie – lepiej powiedzieć prawdę i usłyszeć „kocham”, bo wtedy mam pewność, że rodzice kochają naprawdę. To mi dawało poczucie spokoju. Zapytałem też mamę, czy umrę. Odpowiedziała, że nie wie, ale że jest to możliwe. I że możemy się tylko modlić, bo wszystko jest w rękach Boga. Nie tego oczekiwałem. Zszokowało mnie to, ale zrozumiałem, że odpowiedź jest szczera i że mając widmo straty, trzeba zacząć walczyć.

Niedawno na spotkaniu z uczniami dwóch krakowskich gimnazjów przekonywałeś, że być może bez tych wszystkich dramatycznych doświadczeń, które oduczyły Cię egoizmu, nie wiedziałbyś, czym jest dzielenie się sobą i pomaganie innym. Tę wiedzę dostałeś jako taki gratis do wypadków?

Trudne doświadczenia wzmagają empatię, bo nagle odkrywamy świat, który wcześniej nas nie interesował. Gdy spalił się nam dom i straciliśmy wszystko, okazało się, że dobrzy ludzie wszystko nam dali – od dachu nad głową do rzeczy, których potrzebowaliśmy. Następnego dnia przyszła wręcz pielgrzymka osób gotowych do pomocy. To nie wszystko – dopóki nie straciłem ręki i nogi, wśród bliskich nie miałem nikogo ciężko chorego ani niepełnosprawnego i zupełnie się nad tym nie zastanawiałem. A potem zobaczyłem, że najwięcej pomocy można dostać nie od ludzi, którzy teoretycznie nie mieliby kłopotu z dzieleniem się, ale od tych, którzy wiedzą, co to znaczy potrzebować, bo rozumieją poczucie bezradności. W ostatnich latach podróżowałem też po różnych krajach autostopem i najwięcej pomocy otrzymałem od prostych ludzi, którzy wiedzą, czym jest dobro, i dawanie go innym jest dla nich sprawą naturalną. To jest prawdziwe miłosierdzie – podzielić się z kimś jedzeniem czy dać komuś kawałek podłogi, żeby miał się gdzie przespać.

Gimnazjaliści usłyszeli wtedy definicję prawdziwego miłosierdzia według Jaśka Meli: to czynienie dobra, które do nas powraca.

Tak właśnie uważam i dlatego opowiadam o tym podczas różnych imprez – także tych związanych z ŚDM, które mają nas pobudzić i pokazać, ile jest w nas dobra. Czasem ludzie pytają mnie też o radę, jak mają działać – np. młoda dziewczyna mówi, że jej przyjaciółka ma ciężką depresję i nie wie, jak jej pomóc. Motywacyjne teorie można wtedy wyrzucić do kosza. Staram się natomiast pokazać miłosierdzie w konkretnym działaniu. Zauważam również, że w Krakowie, mieście intelektualistów, mamy tendencję do analizowania świata: siedzimy i mówimy, co byśmy zmienili na lepsze, i na tym koniec. A ja pytam: „Co ty konkretnie robisz, żeby było lepiej?”. Bo „like” i komentarz na Facebooku to za mało.

Dlatego, działając w swojej fundacji, zmieniasz życie ludzi niepełnosprawnych na lepsze, udowadniając, że mogą zdobywać szczyty?

Nie lubię wielkich słów, żeby nie popaść w pychę, co nie zmienia faktu, że warto wiedzieć, iż każdy z nas ma jakąś moc sprawczą. Każdy z nas jest przecież dzieckiem Boga i może używać rąk do czynienia dobra. W gronie ludzi, z którymi pracuję, staram się więc przekuwać teorię na działanie i wciągać ich w życiową aktywność. Daje mi to ogromną satysfakcję, ale nie dążę do tego, żeby mówić: „Jestem świetny, naprawiam świat”. A jednocześnie wiem, że udaje się zrobić coś ważnego w życiu pojedynczych osób. Na przykład trafia do nas człowiek załamany po amputacji kończyny i przekonany o własnej bezużyteczności, a my pokazujemy mu, że może żyć aktywnie społecznie i sportowo oraz pociągać do tego innych.

Już za 4 miesiące „godzina zero”. Czym dla Ciebie będą Światowe Dni Młodzieży?

Na pewno czasem pięknych spotkań z pielgrzymami z całego świata (a bardzo lubię poznawać nowych ludzi), podczas których okaże się, że choć pozornie wiele nas dzieli, to tak naprawdę wszyscy mamy mnóstwo wspólnego. ŚDM to otwartość i zaufanie do obcego człowieka, dlatego uśmiech i drobne gesty będą na wagę złota. A idąc głębiej, ku spotkaniu z Bogiem, myślę, że poczujemy się, jakbyśmy byli w chmurze Boskości. Klimat tych dni będzie niezwykły!

TAGI: