Dziesięć dni w rękach Opatrzności

Brat Robert Wieczorek ofmcap

publikacja 04.04.2016 10:03

Anonsowani „goście” nie dali długo na siebie czekać. Zdążyliśmy jedynie bez paniki rozesłać dzieci z naszych szkół, by wracały do domów. Koło jedenastej zbrojni wchodzą do wsi. Jest ich z dwudziestu.

Dziesięć dni w rękach Opatrzności Brat Robert Wieczorek ofmcap Cierpliwe wysiłki dogadania się z przybyłymi zbrojnymi do Ndim (widać ludzi w mundurach i w turbanach

W raportach ONZ, które z zasady nie są bynajmniej skore do gloryfikowania osiągnięć Kościoła katolickiego, interwencja papieża Franciszka na rzecz przywrócenia pokoju w Republice Środkowoafrykańskiej ma jednoznacznie najwyższe notowania. Z perspektywy ostatnich trzech miesięcy można już z pewnością powiedzieć, że była to przełomowa chwila dla historii tego umęczonego kraju. Słowa Franciszka pomogły masie ludzi radykalnie odmienić ich spojrzenie na to, że można żyć inaczej. Jak dotąd bowiem przez ostatnie trzy lata byli bombardowani propagandą, że konfrontacja zbrojna i „trwałe wyeliminowanie” tego „drugiego, innego, więc niebezpiecznego” to jedyna droga do prosperity. I wielu za tym, niestety, poszło. A tu tymczasem, wbrew oczekiwaniom, żadnej lepszej przyszłości! Przeciwnie – równia pochyła do otchłani… Papież przybywa jako „pielgrzym pokoju” i odgruzowuje zarzucone wartości: nadzieję, przebaczenie, miłosierdzie i tą, najtrudniejszą: modlitwę za zło nam czyniącym. Zatrybiło! Wybory prezydenckie i parlamentarne odbyły się w spokoju, a ich rezultat został przyjęty bez specjalnych kontestacji. I pomyśleć, że jeszcze na parę tygodni przed wizytą papieską w wielu punktach zapalnych Bangi wrzało, a na północnym wschodzie kraju mówiono o secesji i stworzeniu państwa dla muzułmanów!

Miłosierdzie i królik

U mnie w Ndim szykowaliśmy się na parafialną agapę (w specyfice tutejszego Kościoła lokalnego to taka forma rekolekcji: refleksji na Słowem Bożym połączonej z radością wspólnego przebywania). Data wyznaczona na połowę lutego. Pojawił się problem, bo wioska Ndoubori, która od roku była wytypowana jako miejsce wspólnego świętowania jest najbardziej na wschód wysuniętą miejscowością, a od tamtej właśnie strony dochodziły nas trudne do zweryfikowania wieści o jakiś zbrojnych bandach utrudniających życie prostym ludziom. Ostatecznie zdecydowaliśmy się, że spotkanie zrobimy. Nie wolno dać się zastraszyć każdej niepokojącej wieści – trzeba próbować normalnie żyć.

I agape udało się. Wprawdzie przyszło o połowę mniej uczestników, niż to było jak dotąd w zwyczaju, ale osiemset ludzi, to i tak zadowalające osiągnięcie. Trzy dni spędzone w sympatycznej aurze afrykańskiej wioski. Z jednej strony modlitwa, refleksja i post (zaczęliśmy od środy popielcowej), a z drugiej rytm tam-tamu i tańce – one to akompaniują życiu Afrykańczyka nie tylko w momentach radości, ale i w modlitwie, cierpieniu, czy śmierci. Tematem przewodnim było oczywiście Boże Miłosierdzie.

W pamięci utkwił mi frapujący epizod. Siedzimy w grupach dyskusyjnych w cieniu pod drzewami na skraju wsi. Cztery grupy są od siebie nieco oddalone, ale mają ze sobą kontakt wzrokowy. Brat Tomasz, który mi wtedy pomagał w spowiadaniu, opowiadał później, że gdy właśnie zabrał głos, by odpowiedzieć na postawione mu pytanie, pozostał nagle zbity z tropu. W mgnieniu oka powstał wielki rumor. Nagle dziesiątki młodych ze wszystkich grup rzuciło się z krzykiem w las – okazuje się, że w pogoń za dzikim królikiem. Widocznie, nieszczęśnik, miał tu swą norę i podirytowany niespodziewaną obecnością tłumu ludzi w pobliżu jego schronienia, nie wytrzymał presji strachu salwując się ucieczką. To był jego ostatni, życiowy błąd. Trzeba było widzieć sprawność fizyczną tych czarnych chłopaków – robiło wrażenie! Co za zwinność! Nie spodziewałem się, że można tak szybko biegać pośród drapiących chaszczy afrykańskiego buszu. Przerażone zwierzę w szalonych uskokach próbowało się wyrwać z obławy, ale przygodni myśliwi byli wszędzie. Krzyki, tumany kurzu – po minucie wracają triumfalnie pokazując w uniesionych rękach kawałki rozszarpanego żywcem królika. Ten dodatek do południowego menu przekazują kobietom. Rozradowane panie z krwawymi szczątkami w jednej ręce, a w drugiej dzierżąc obrazek z Jezusem Miłosiernym – pozują mi do zdjęcia. Chwilę potem coś się we mnie jeży… potem gęsia skórka… Czym jeszcze zaskoczą mnie moi czarni bracia? Królik nie miał szans – nawet na sesji o miłosierdziu…

Do domu wracamy w sobotę, by ludzie zdążyli na niedzielną, drugą turę wyborów (15.02.16). Koło kościoła w Ndim wołają mnie młodzi z Zole, uczestnicy agape, którzy zdążyli już jako pierwsi dotrzeć tu na rowerach i mówią, że o jakieś 5 km stąd zostali „obskubani” z co cenniejszych rzeczy przez uzbrojonych muzułmanów. Zdziwko… Nie biorę jednak tego na serio, bo chłopaki nie mają min zbyt przejętych zaistniałym incydentem. Opinię lekkiego potraktowana tej sprawy potwierdza mi  nazajutrz p. Martin Ziguele (jeden z ważniejszych kandydatów na prezydenta, który jednak odpadł w pierwszej turze). Akurat jeździł po naszej okolicy, gdzie zastępczo kandydował, by pozostać choć deputowanym. Zawitał też do nowicjatu, bo jak sam przyznał, jest krewnym naszego przełożonego, brata Jean Yves’a. „Ludzie się przebierają na muzułmańską modłę – mówił – i zamaskowani turbanami chcą bezkarnie przetrzepać kieszenie swym sąsiadom”. Usypiam z takim przekonaniem, by nazajutrz, jak wszyscy bracia, jechać do Bouar na kapitułę (forma sejmu zakonnego: sprawozdania, wybory nowych władz - pięć dni posiadówy...).

Sami na pastwie losu

W poniedziałek rano giną mi gdzieś klucze. Rozstąp się ziemio – nie ma ich nigdzie! Przebiegam miejsca z poprzedniego dnia, przy pomocy braci przekopuję pokój – nic z tego (później je znajdę). A tymczasem muszę jeszcze zorganizować materiał do roboty dla mechanika na czas mej nieobecności. Mam jechać starą toyotą z br. François, Francuzem – budowlańcem. Wyjazd się opóźnia. Zapalam ostatecznie, by ruszyć w drogę z godzinnym poślizgiem, gdy pojawia się Pani Mer. Katoliczka, ale w ciągu paru minionych lat mieliśmy kilkakrotnie różnice w poglądach na pewne sprawy, więc nasze relacje są raczej chłodne. Komunikujemy się, gdy już naprawdę jest tego potrzeba. „Proszę, nie wyjeżdżaj! Odział Seleka zbliża się do wsi. Zostań!  - naciska - Potrzebuję twej pomocy!”.

I wyjaśnia: Wczoraj wieczorem, nasz Podprefekt z Ngaoundaye w asyście Minusca (żołnierzy kameruńskich z pokojowej misji ONZ) zbierając urny po wyborach natknął się na nich w Mbaideng. Przyjechał po tym do Pani Mer, by ją uprzedzić, że ci zamierzają przyjść nazajutrz do Ndim i trzeba ich przyjąć.

Konsternacja. Biję się z myślami. Mam obowiązek uczestnictwa w kapitule, ale jak tu zostawić nowicjuszy samych (miał do nich dołączyć ks. Krzysiek na zastępstwo). Piszę list do kustosza br. Serge’a, że zdecydowałem się zostać i wysyłam z nim br. Franciszka.

Anonsowani „goście” nie dali długo na siebie czekać. Zdążyliśmy jedynie bez paniki rozesłać dzieci z naszych szkół, by wracały do domów. Koło jedenastej zbrojni wchodzą do wsi. Jest ich z dwudziestu. Wszyscy ubrani w mundury i uzbrojeni w AK-48. W większości to rosłe chłopy, rysy twarzy ewidentnie wskazujące na pochodzenie z dalekiej północy (Zakawa – pogranicze Czadu i Darfuru), co też potwierdza się niebawem, gdyż tylko dwaj władają sango. Pani Mer ze swymi radnymi oferuje im miejsca do siedzenia w cieniu zadaszenia na targowisku i wiadro wody do ugaszenia pragnienia. Miejsce spotkania otacza spory tłum ciekawskich.

Wyjaśniają, że przybyli tu za pozwoleniem Pana Podprefekta dla zapewnienia pokoju i wolności w przemieszczaniu się ludzi. Trzeba skończyć z wojną i waśniami plemienno-religijnymi. Posiedzą we wsi z dwa trzy dni, zobaczą jak ich ludzie przyjmą, ale nie trzeba się ich bać. Nie mają złych intencji. Jak by co, to pójdą sobie dalej…

„Przyjęcie gości to u nas tradycja – odpowiada Pani Mer – ale jesteśmy zaskoczeni waszą ofertą ochrony, bo przez cały okres wojny w RŚA nic złego się u nas w okolicy nie wydarzyło, ludzie żyją tu spokojnie, muzułmańscy pasterze Mbororo wrócili tu przed ponad pół roku. Lokalna samoobrona radzi sobie bez niczyjej pomocy z zewnątrz. Regularnie pojawia się tu żandarmeria z Ngaoundaye. Przeciwnie, to wasze uzbrojenie napawa ludzi obawą…”.

„Skoro mówicie, że tu jesteście oficjalnie – proponuję – to zróbmy sobie zdjęcie rodzinne, bym mógł je wysłać dalej, do władz, aby te były na bieżąco waszej tu wizyty”. „Nie ma sprawy – poślijcie też po Pana Podprefekta do Ngaoundaye, by nas tu odwiedził i potwierdził nasze dobre intencje”. Merostwo pcha umyślnych do podprefektury, by przywiozła tego, który miał niby zbrojnym wydać pozwolenie na ich pobyt w Ndim, a ja wracam do domu, by wysłać mailem komu trzeba zdjęcia z informacją o sytuacji na miejscu.

Pod bramą nowicjatu znajduję kobiety Mbororo z masą dzieci i tobołkami na głowach. Chciałoby się powiedzieć: „Czegoż się obawiacie? Przecież nowoprzybyli to wasi pobratymcy i współwyznawcy?” Mbororo jednak wolą spać pod osłoną ogrodzenia nowicjatu, a ich krowy na noc spędzać do lasku w naszej koncesji. Zaraz za nimi schodzą się też ludzie z najbliższej dzielnicy Ndim (nazywa się Watykan) – kobiety, dzieci i starcy, katolicy, ale i protestantów nie brakuje. W ciągu godziny zacisze nowicjackiego eremu zmienia się w gwarne obozowisko. Ogniska w różnych miejscach. Wszędobylska dzieciarnia. Taki klimat będzie panował przez najbliższe dni. Przydzielamy im do spania wszystkie wolne pomieszczenia – wielu i tak będzie spało na zewnątrz, ale o tej porze noce są już ciepłe. Myślę sobie po cichu: w razie problemów, cóż ja wam poradzę? Ale jeśli mogą się choćby po trosze lepiej poczuć pod naszą kuratelą, to przecież nie odmówię. Mężczyźni zostają we wsi, by z dystansu przyglądać się rozwojowi sytuacji, a i przy okazji doglądać ich domostw, bo żerujących na takich okazjach hien nigdy nie braknie.

Wieś do wieczora wyludnia się prawie całkowicie. Ruch zanika. To wiele mówiąca cisza. W obejściu u Pani Mer panuje nerwowa sytuacja. Delegacja z Ngaoundaye wróciła z kwitkiem, czyli bez Podprefekta. „Wrobił nas – wrze w komentarzach – odwrócił rebeliantów od Ngaoundaye (tam, gdzie się spotkali byli o jedyne 20 km od podprefektury) i skierował ich w naszą  stronę, a teraz się miga, że niby zmęczony”. Trzeba jednak iść na umówione spotkanie i powiedzieć im jasno co się dzieje: Podprefekt umywa ręce i nie chce przyjechać. Pani Mer chce jeszcze dorzucić: Daliśmy Wam jeść i pić – zbieracie się w drogę. Ale stopujemy ją. Jak? Na noc? Iść dalej, to znaczy do kolejnej wsi, a tam nadal jej gmina. Takie przerzucanie gorącego ziemniaka z ręki do ręki, to żadne rozwiązanie…

Asystuję Pani Mer i jej radnym na miejscu spotkania. Nasi intruzi rozsiedli się w cieniu wielkich mangowców w koncesji zrujnowanej od lat fabryki bawełny, praktycznie naprzeciw misji katolickiej i placu targowego, czyli faktycznie paraliżując swą obecnością całe życie wsi, bo to też skrzyżowanie prowadzące do naszej szkoły katolickiej i szpitala (chorzy i ich rodziny za ten czas już dawno się wynieśli).

Pani Mer drżącym nieco głosem wyznaje, że na nic ich poselstwo, bo „kota zo” (wielki człowiek), który miał być gwarantem ich tu przysłania, teraz nie chce przyjechać. No to mamy problem… Wymiana zdań toczy się za pośrednictwem jednego z tych dwóch znających sango, który potem tłumaczy na ich arabski. Nazwałem go sobie Lisem, ze względu na pociągłą fizjonomię i przymrużone oczka. Nasi rozmówcy mają spięte miny i pytają o powód wyludnienia się wsi. W odpowiedzi Pani Mer tłumaczy, że mimo ich zapewnień o pokojowych intencjach, wielokrotne doświadczenie nauczyło ludzi, że gdy przychodzą jacyś zbrojni, to jednak lepiej się pochować. To karabiny w ich rękach budzą zrozumiały niepokój - normalny instynkt samozachowawczy.

Ale nasi przybysze nie są przekonani do tej argumentacji. Oni wiedzą lepiej. Problem jest gdzie indziej. Otóż we wsi musi być ktoś, kto robi krecią robotę! Analizuję kogóż też sobie upatrzyli? Szefa samoobrony, czy też któregoś z radnych-bezradnych? Lisia Twarz wskazuje na mnie: „To ty, biały, mieszasz ludziom w głowach. Jeździsz rowerem po wsi – widać, że coś knujesz!”.

W jednym momencie czuję się jak Haman na uczcie u Estery („To jest ten niegodziwiec!” Est 7,6). Gdy próbuję podjąć dyskusję tamten podnosi głos i krzyczy, że to biali są winni całego nieszczęścia RŚA, bo od czasów kolonii wszędzie się mieszają. „Wiesz chociaż skąd pochodzę? Pomyliłeś się z adresem. Nie wkładaj mnie do jednego worka z Francuzami!” – ja nie z tych, żebym dał sobie pluć do kaszy. „Chcecie walczyć? – kontynuuje tamten – Pod tymi mangowcami wszyscy zginiemy, ale nie ustąpimy! A ty, Pere, nie ruszysz się stąd nigdzie. Będziesz tu spał razem z nami!”.

Siedząca na ławce koło mnie Pani Mer wystarczająco wyraźnie szturcha mnie kolanem, bym odczuł, że to czas na podkulenie ogona. Sygnał dociera do mnie. Wtedy kobieta pada na kolana i w typowo afrykańskim stylu odgrywa scenę mającą zaklinaniem i dramatycznymi gestami przekonać mych adwersarzy o mojej niewinności. Dołącza do niej Wice-Mer i tak wspólnie wygłaszają apologię mojego tu dla regionu oddania i pożyteczności. W innych warunkach, to może bym się poczuł jak pączek w oleju… Po ich wystąpieniu ja też padam na kolana i z rękami do góry modlę się w sango o pokój i pojednanie. Gniew naszych nabuzowanych rozmówców zdaje się wyraźnie topnieć. Nie wiem nawet kiedy przechodzę na arabski tłumacząc im, że gdybym nie był życzliwy muzułmanom, to nie traciłbym dwóch lat życia na naukę w Egipcie języka Koranu. Znajduję interlokutora w osobie jasnoskórego Sudańczyka, który przechodzi na arabski klasyczny i tak sobie rozmawiamy. Mówię im, że byłem w Bangi na modlitwie z papieżem Franciszkiem. Jako franciszkanin sam jestem przyjacielem wszystkich ludzi, również i ich itp. Moja nauczycielka od konwersacji, Nagwa, która nie była w stanie wydusić ze mnie więcej niż pojedyncze zdanie, byłaby teraz z pewnością ze mnie dumna. Gadałem bez przerwy parę dobrych minut! Skąd mi się to wzięło? Nieistotne - efekt najważniejszy. Twarze mundurowych wyraźnie się rozpogodziły, a ich dowódca skwitował, że ich tłumacz się zapędził w swym zapale, i że  - spoko - nie zatrzymają mnie jako zakładnika. Wymieniamy nawet parę gestów pojednania – ściskam nawet dłoń i Lisiej Gęby.

Noc nas zastała przy tych „pogaduszkach”. Wracam do domu z mokrymi plecami. To nie przelewki – trzeba brać się za pisanie, by ktoś tu zainterweniował. Bracia nowicjusze dzielnie sobie radzą w organizacji życia naszego obozu uchodźców. W międzyczasie siostry przyszły tu się schronić z grupką pozostałych na miejscu dziewczyn z internatu. Podzieliły się: dwie są tutaj, a dwie w domu na misji. Przez te dni będę tak stale kursował między centrum a nowicjatem. Odprawiam po dwie msze. Role się odwróciły: Kaplicy w nowicjacie jak nigdy pełna ludzi, a w centrum to tylko dla zasady, bo wieś wyludniona i kościół pod nosem rebeliantów – oprócz dwóch sióstr i katechisty nikt tu nie przyjdzie.

Nazajutrz po mszy przyprowadzam naszym wojakom pielęgniarza, bo kilku z nich jest chorych, jeden nawet poważnie. Dąsy dąsami, ale człowiekowi choremu trzeba pomóc. Zdrowego trybu życia to oni bynajmniej nie prowadzą. Palą nieustannie jakieś skręty, a przyuważyłem sobie jednego przy piciu wody – środek jego plastikowej butelki po koli zielony o glonów… Merostwo organizuje się z szefami dzielnic na jedzenie dla wojaków wedle zasady: gdy żołądek jest pełen, łatwiej się dogadać. W geście solidarności, siostry dają Pani Mer kozę i worek mąki kukurydzianej na zaspokojenie apetytów nieproszonych gości. Sami Seleka proponują usunąć się ze skraju drogi w głąb koncesji fabryki, by swą obecnością nie paraliżować ludzi. Ale mimo to dzień targowy w czwartek jest dniem martwym. Pasywny opór ze strony populacji oraz znak, że konserwa i goście po trzech dniach śmierdzą…

 Równocześnie taje się coraz bardziej ewidentne, że naszym przybyszom wcale nie śpieszno w dalszą drogę. Wraz z upływem czasu prawdziwym problemem staje się nie to, co zrobią seleka, ale to co ludzie im zrobią. Z godziny na godzinę narasta wściekłość w sercach tutejszych. Bo co to ma znaczyć, żeby dwudziestka uzbrojonych przybłędów szarogęsiła się u nas? Młodzi stawiają się i mają rację: Od czasu, gdy na początku 2014 roku Seleka opuścili Ndim oni sami zapewniali ochronę swej wsi. Gdy RJ ze wschodu chcieli założyć swą bazę na skrzyżowaniu, powiedziano im – nie. Anti balle AK z południa też nie zostali tu wpuszczeni. Mbororo wrócili w 2015, ale pod warunkiem, że bez broni. Co więcej, od dobrego roku obowiązuje rozporządzenie, że jeśli rozjemcze siły międzynarodowe Minusca znajdą kogoś uzbrojonego, to mają prawo doń strzelać bez uprzedzenia - nikt więc już od dawna broni nie nosi. A tu nagle grupa intruzów instaluje się z ich „kałachami” w samym środku wsi, i im wolno! Krew bije do mózgów.

Następne dni zejdą mi na zapobieganiu konfrontacji. Gdzie tylko mogę powtarzam do znudzenia: „Nie dajcie się sprowokować! Powstrzymajcie narwańców i nie pozwólcie nikomu zaatakować Seleka! To intruzi, ale jak dotąd nic wam złego nie zrobili. Jeśli pierwsi podniesiecie na nich rękę, cała wina spadnie na was i zła fama pójdzie w świat, że ludzie w Ndim są przeciw pokojowi. Co innego obrona własna, a co innego atak na potencjalnego złoczyńcę – nikt wam nie przyzna racji. Całe trzy lata, gdy inni się wzajemnie zabijali, Ndim stanowiło zieloną wyspę spokoju. Nie pozwólcie sobie odebrać tej zasługi. Czy teraz dacie się głupio wrobić?”

I włos coraz bardziej jeży mi się na głowie. Przecież jak to chłopstwo Pana się skrzyknie - a to krewcy i ambitni ludzie - samymi czapkami zaduszą tę garstkę chojraków, którzy nie zdają sobie sprawy w co wdepnęli! Tajemnicą poliszynela jest, że w ostatnich latach każdy szanujący się facet musiał sobie zorganizować jakiegoś domowej roboty samopała – ot, choćby tak na wszelki wypadek! Ale z tą garstką ryzykantów i gołymi rękami by sobie poradzili. Seleka wsadzili nos do gniazda os! Przypominam sobie tego królika z agape w Ndoubori i gorąco mi się robi na samą myśl, co też może się przydarzyć pod tymi mangowcami naprzeciw mego kościoła…

Uszczęśliwiani na siłę

Moje bicie na alarm via internet w końcu przynosi skutki. Na piątek zapowiada swój przyjazd misja mieszana Minusca i paru ONG. Mam dodatkowy argument na uspokajanie wzburzonych umysłów: Dajcie im szansę! – proszę mych ludzi. „E pika patara, e pika tere pepe” – w sango jest taka gra słów z tym „pikaniem” (Rozmawiajmy, a nie bijmy się). W noc poprzedzającą przyjazd misji ONZ do wsi przybywa jeszcze druga „misja” - kilka motorów z Seleka. Grupa intruzów powiększa się o kolejną dziesiątkę. W ludziach krew się gotuje.

Zapowiedziani negocjatorzy przyjeżdżają faktycznie wczesnym przedpołudniem – kilka białych toyot z ONZ pod ochroną niebieskich hełmów. Jadą prosto do mnie, do nowicjatu – faux pas, bo ja nie jestem tu władzą, ale skoro już tu są, to zdaję im relację z wydarzeń i podaję mój punkt widzenia. I trzeba jechać do Pani Mer. To co przekazuje im Rada Gminy jest spójne z moją wersją. Nasz wizja jest prosta: Ci ludzie pojawili się tu nieproszeni – niech wracają jak najszybciej tam skąd przyszli. Nikt ich tu nie potrzebuje. Gdyby to byli żołnierze FACA, żandarmeria czy Minusca, OK. Ale, ci to „niekonwencjonalne siły zbrojne”, jak ktoś to zgrabnie ujął, by nie powiedzieć tego, co faktycznie się  myśli: „banda najeźdźców”.

Jest czas, by się przyjrzeć delegacji. Na czele Minusca starszy Pan z Wybrzeża Kości Słoniowej o sfatygowanej posturze i na lekach. Towarzyszą mu dwaj młodzi cywilni funkcjonariusze od praw człowieka (jeden z nich jasny mulat ma muzułmańskie imię, ale twierdzi, że pochodzi z Jamajki). Obok nich wojskowi obserwatorzy, oficerowie z Tanzanii, Gwatemali i Rwandy. Wszystko co się mówi musi być przetłumaczone na francuski, ale i tak połowa z delegacji porozumiewa się tylko po angielsku… Dziwimy się po cichu tym oenzetowskim wyborom personelu. Jak tu sądzić, jeśli się nie rozumie co koło ciebie mówią? Inna smutna rzecz: Nie ma nikogo z lokalnych władz. Po Prefekcie, a tym bardziej po Podprefekcie ani śladu. Jedyni Środkowoafrykańczycy to dwóch z personelu WFP i OCHA. Obcokrajowcy zdają się być bardziej zainteresowani naszym problemem, niż sami władni z RŚA.

Idziemy na rozmowy do obozowiska pod mangowcami. Tam na czele grupy usadawia się nowoprzybyły tej nocy szef, który nadaje sobie stopień generała (znamienne dla afrykańskich rebeliantów – więcej w ich szeregach wysokich rangą oficerów, niż prostych żołnierzy). Będę go nazywał Szczęsny, bo to oddaje znaczenie jego arabskiego imienia. Urodzony w RŚA, mówi płynnie w sango. Okazuje się, że to nie będą negocjacje, ale jedynie sesja informacyjna dla zapoznania się z punktem widzenia obu stron.

Zbrojni mówią chętnie o sobie – dowiaduję się wielu nowych rzeczy on nich. Określają się jako MPC, czyli Środkowoafrykański Ruch Patriotyczny – frakcja wyrosła w 2015 z Seleka, która jednak odcięła się od opcji kontynuowania konfliktu. Oni dążą do pokoju i pojednania w kraju. Chwalą się, że od czasu ukonstytuowania się ich ruchu wyszli ze swą misją pacyfikacyjną od Kaga Bandoro (północne centrum RŚA – tam biskupem jest polski franciszkanin br. Tadeusz Kusy) i dotarli aż do Paoua. Wszędzie zaprowadzają bezpieczeństwo i wolność w przemieszczaniu się (Ludzie przybywający z tamtych ston mówią coś całkiem przeciwnego – łoją ich z pieniędzy na barierach i męczą swą upierdliwą obecnością). Później na internecie dokopuję się do manifestu fundacyjnego MPC – faktycznie piękne deklaracje na papierze.

Teraz właśnie podpisali porozumienie w Paoua z lokalną milicją RJ (Rewolucja dla Sprawiedliwości) będącą ramieniem zbrojnym wśród plemienia Kaba (a więc w większości nie-muzułmanów), faktycznie będącej na usługach kariery politycznej ich szefa, Armela Sayo. Ten przed dwoma laty wyszedł z lasu i dostał „na uspokojenie” tekę Ministra sportu i młodzieży w Rządzie Przejściowym. RJ dali się poznać jako chorągiewki zmieniające kierunek na wietrze – na początku sojusznicy Seleka, potem ich zażarci przeciwnicy, a teraz od nowa przyjaciele z MPC ex-seleka. Jedno jest pewne – Armel Sayo jest zajadłym wrogiem obalonego przez Seleka prezydenta Bozize, bo ten znowuż ma na sumieniu jego ojca i paru członków rodziny – prywata więc a nie pro publico bono. Teraz postanowili   fuzję, by utworzyć OPRJ (Organizację Patriotyczną dla Rewolucji Sprawiedliwości). A po co to wszystko? Bo wraz z wyborami i nową władzą będzie się decydowało o nowych obsadach stołków ministerialnych i o losie byłych bojowników. Pan Sayo chce więc pokazać, że jest ważnym aktorem sceny politycznej, bo kontroluje cały zachodni region graniczący z Czadem. Swoim ludziom chce przez to zapewnić statut kombatanta, a sobie nowy fotel w nowym rządzie. RJ dotarło aż do Ngaoundaye, a Ndim pozostało jedynym nie skonsumowanym jeszcze kąskiem po drodze - stąd ta inwazja. Ludzie przypominają sobie, że gdy Sayo jechał do Bangui na swój triumf obsady fotela ministerialnego, zatrzymał się w Ndim i robił mieszkańcom wymówki, że nie chcieli się do niego przyłączyć. Teraz przysłał „swe psy”, by położyć łapę na tym, co wydaje mu się do niego należeć…

Wyjaśnia się obecność wśród tych ewidentnie różniących się pod względem etnicznym nordystów jednego o „naszych” rysach i o chrześcijańskim imieniu. To komendant zony Pougol, z ramienia RJ. Siedzi sobie w prawdziwej ruskiej papaszce na głowie (35 stopni!) i większość czasu jest zajęty filmowaniem nas telefonem, przy czym kręci ręką niczym chłopiec bawiący się samolocikiem, co chwilę przybierając pozę na selfa… Budzi politowanie nawet u mych braci nowicjuszy, którzy później oglądając filmik rejestrujący rozmowy reagują zażenowani: „Kacper, daj spokój… wstydu oszczędź!”. Ja też, nieco na bezczelnego, robię dokumentację z rozmów tyle, że aparatem opartym dyskretnie na nodze.

Szef delegacji Minusca chce się upewnić, czy oni są z RŚA? Szczęsny odpowiada pytaniem na pytanie: „A czy obcokrajowcy mogliby domagać się swych praw w RŚA? Oczywiście, że nie. I tak jest też z nami w MPC. Wszyscy jesteśmy matrykulowani (zarejestrowani w armii)”.

„Łże jak pies!" - krzyczy mi w duszy –  bo tak na zdrowy rozsądek, czy może być w jakimś kraju żołnierzem ktoś, kto nie zna języka narodowego? A to właśnie przypadek większości spośród nich mówiących jedynie po arabsku. No chyba, że mamy do czynienia z zagranicznymi najemnikami – nikt nie ma odwagi nazwać rzeczy po imieniu. Negocjatorzy zdają się wszystko to co słyszą brać za dobrą nutę i przechodzą ponad ewidentnymi i sprawdzalnymi na miejscu faktami.

Nasz generał Szczęsny nie ma jednak szczęścia do swego serwisu wywiadowczego. Mieszają mu się przyczyny ze skutkami. Dziwi się w swym dyskursie: „Jadąc tutaj nigdzie nie spotkałem po drodze muzułmanów, a kiedyś tu byli. Gdyby panował w tej okolicy pokój, to czy hodowcy i ich stada krów mieszkali by „w kościele”? Jestem synem pasterzy z Mbres, ale w życiu nie widziałem, żeby Mbororo mieszkali na misji katolickiej…” I znowu szarpię się w sobie: „Rusz głową, chłopie! To z waszego powodu Mbororo zwiali do mnie. Przed waszymi karabinami muzułmanie chronią się za habitem katolickiego zakonnika! A po drugie, oprócz Ndim w całej okolicy muzułmanów nigdy wcześniej tu nie było, bo ci instalowali się w RŚA na południu, czyli tam gdzie był handel albo diamenty czy złoto”. Ale dyplomacja każe siedzieć cicho.

W końcu mediatorzy ośmielają się postawić delikatnie pytanie: Co też nasi rozmówcy zrobiliby, gdyby tubylcy ich prosili o odejście stąd? Wtedy w generale coś się gotuje: „Skoro ludzie z Ndim nas tu nie chcą, to znaczy, że są rasistami! Ale my mamy prawo tu być, bo tak jak oni jesteśmy Środkowoafrykańczykami!” I dodaje: „Choćby martwi, ale zostaniemy pod tymi mangowcami!”. „Nie jesteśmy rasistami, tylko pacyfistami – kłębi mi się pod czaszką. To nie wasza rasa, ani religia jest problemem, tylko broń w ręku!”.

Delegacja rozjemcza nie chce dopuścić do konfrontacji słownej. Uznają spotkanie za wystarczająco wyczerpujące. Chcą wrócić do Paoua, by podjąć ich akcję zza biurka. Dziadek ma w planach nazajutrz polecieć samolotem ONZ-owskim do Bangui, by spotkać się w naszej sprawie z odpowiednimi osobami. Obiecuje tu wrócić w poniedziałek, a od dziś wieczór przyśle tu patrol żołnierzy Minusca. Pozostawiają nas bez uregulowania czegokolwiek w obopólnych relacjach. Proszą jedynie o jedno: cierpliwość z obu stron. Z biedą udaje mi się ich przekonać, żeby spotkali się jeszcze z przedstawicielami młodych (czytaj: szefami zbrojnych milicji), bo sami o stworzenie takiej okoliczności prosili w ich mailu, a teraz ryzykują zostawić ich na lodzie, nas zaś z nowym problemem. Młodzi słuchają ich w milczeniu – ze strony negocjatorów należy im się tylko część prawdy – apel o cierpliwość – o reszcie nic.

Ludzie są zawiedzeni, zniesmaczeni wręcz… No to tak sobie wyjeżdżają? A z nami, co dalej? Czemu nie wzięli ze sobą tych nieproszonych gości? Ta delegacja, to w ogóle po czyjej jest stronie? W miarę postępu kontaktów z Minusca okaże się coraz bardziej jasne, że ich strategia przypomina rodziców, którzy wybrali bezstresowe wychowanie dla swego dziecka. Nie interweniują, nie korygują – jedynie obserwują. W czasie rozmów przecież wyszło na jaw, że oni znają się z MPC i RJ już od dawna. Asystowali im przy wielu spotkaniach, również i przy ostatnim zjednoczeniowym. Ndim to tylko kolejny etap ich „behawiorki”.

Powtarzam ludziom jednak: Nie mamy wyboru. Trzeba nam uzbroić się w cierpliwość i czekać na spełnienie obietnic. Tymczasem po obiecanym patrolu Minusca ani śladu… Do nowicjatu wracam już nocą. Nie miałem nawet czasu na odprawienie drogi krzyżowej w kościele (zresztą, kto by przyszedł?). Teraz człapię noga za nogą i jeszcze ciężej mi na sercu. Trudno mi zachować nadzieję, że w najbliższych godzinach nic złego się nie wydarzy. Pozostaje jedynie (i aż) modlitwa.

Jak z reguły nie pamiętam i nie przywiązuję wagi do snów, z tej nocy pozostaje mi jeden dziwny i niespotykanie wyraźny. Wsiadam do pociągu, ale pneumatyczne drzwi zatrzaskują mi się przed nosem i jestem zmuszony jechać na dachu. Do tego pociąg wpada do wielkiej rzeki, lecz nie tonie, lecz płynie, a ja ciągle przyczepiony do tego dachu… Następnie odnajduję się przyklejony do pionowej ściany na wielkiej górze. Próba powrotu na dół wydaje się być jeszcze bardziej karkołomna, niż kontynuowanie wspinaczki, więc decyduję się brnąć dalej w górę…

A tymczasem w liturgii czytamy w tych dniach Kazanie na Górze. Słyszeliście… a ja wam powiadam: nie zabijaj! Ktokolwiek gniewałby się na swego brata… Módlcie się za waszych nieprzyjaciół(!). Ten ideał ewangeliczny to istne szaleństwo, ale zarazem nie ma innej możliwości. Trzeba się przełamywać i brnąć w górę.

W niedzielę na mszy nawet połowa mego małego kościoła nie jest zajęta. By tu przyjść trzeba chcieć zaryzykować i wystawić się na widok stacjonującym opodal rebeliantom. Pojawiają się tylko ci najwierniejsi – Pani Mer też jest. Czytam im na nowo Kazanie na Górze – cóż więcej filozofować? Młotkuję dalej jedno i to samo: Nie dajcie się sprowokować.

Sytuacja jest coraz bardziej napięta. MPC ironizują sobie z patrolu Minusca, który dotąd się nie pojawił i pytają retorycznie odwiedzających ich przedstawicieli wsi: Co wy wiecie o naszych układach z nimi?

A tymczasem w chaszczach na krańcach wsi toczą się całkiem inne rozmowy. Z pobliskich wsi zeszli się uzbrojeni ludzie i chcą się „po swojemu” załatwić się z problemem. Z daleka też, z Bocaranga, Ngutere i Bozoum dochodzą głosy, że tamtejsi anti balle AK organizują się, by zrobić porządek z intruzami w Ndim. „Jesteście jak tchórzliwe baby!” – mężczyźni z Ndim inkasują obelgi pod swym adresem. Członkowie rady gminnej, komitetu mediacyjnego i katolickiej  komisji Sprawiedliwość i Pokój próbują bowiem wspólnie powstrzymać ich interwencję. I to jest autentyczna walka psychologiczna. Jak im przetłumaczyć, że można inaczej? Że nie chcemy rozlewu krwi i zniszczeń we wsi? Nabuzowani Tramolem (lek przeciwbólowy, w skumulowanej dawce ekscytujący) bojownicy nie są łatwym partnerem do dialogu. „Bóg nie chce walki bratobójczej – jesteśmy chrześcijanami!” to jest ostateczny argument utrzymujący jeszcze gorące głowy w ryzach, ale na jak długo?

Ja w tym samym czasie zaczynam tracić cierpliwość do moich korespondentów z Minusca. Jacyś kryjący się za mailowymi adresami oficerowie zapewniają mnie o patrolach i kontroli Ndim przez ich ludzi. No to w istnienie fantomów mam zacząć wierzyć, czy co? – piszę w końcu do nich bez ogródek. Podsyłam przy tym zdjęcie odręcznej notki od Pani Mer, która pisze, że jak dotąd nikt z Minusca się nie pojawił. Może jej chociaż uwierzycie? Jedyna szansa, to gdy o sprawie dowie się jak najwięcej ludzi mających coś do powiedzenia. Sięgam wtedy do najwyższej półki, do kandydatów na prezydenta, Doroguele i Ziguele, obydwu z naszego regionu – otrzymuję potem wiadomość zwrotną, że podjęli stosowne kroki.

Moi Mbororo dzielą się ze mną innym strachem, jaki zagościł w ich sercu. Nowe niebezpieczeństwo zawisło nad nimi i ich stadami. Koncentracja anti balla AK szykujących się do „pacyfikacji” MPC może mieć w rzeczywistości inny cel – rabunek ich bydła. Inni informatorzy potwierdzają mi, że ta groźba jest realna: są tacy, którzy zamyślają pod pozorem ataku na MPC w rzeczywistości przy okazji rozgardiaszu położyć łapę na krowach i uprowadzić je do Czadu.

Ciuciubabka

W poniedziałek rano pojawia się nasza misja mediacyjna, w odmiennym już nieco składzie. Dla równowagi, do obozu MPC dołączają też w nocy nowi zbrojni przybyli na trzech motorach. Daję odczuć mediatorom, że zgotowali nam zawód nie dotrzymaniem obietnic. I opowiadam im na pół zmyśloną anegdotę o mym psie, którego wytresowałem tak, że potrafił nie tknąć jedzenia, gdy mu zakazano, choćby to był nawet kawał mięsa, ale dyscyplina trwała tylko do czasu obecności pana. Wystarczyło tylko wyjść na moment – po powrocie kąsek już zniknął. Zrozumieli dobrze aluzję do sytuacji w jakiej nas pozostawili – ile czasu można trzymać śliniącego się psa na uwięzi?

Pytają się znowu o Pana Podprefekta. W międzyczasie posłałem mu przez siostrę Basię z Ngaoundaye lakoniczną notkę: „Panie Podprefekcie, w imieniu tutejszej populacji przypominam Panu, że jego miejsce teraz jest w Ndim” – ale żadnej jak dotąd reakcji.

Kolejna tura rozmów okazuje się być w rzeczywistości dalszym tuptaniem w miejscu. Nasi pośrednicy mediacyjni nie mają nic specjalnego do zaoferowania. Lokalne władze stale jednym głosem domagają się natychmiastowego opuszczenia regionu przez intruzów. Powołują się przy tym na podstawowe prawo do samostanowienia. Domagają się szacunku dla autonomicznej decyzji lokalnej populacji: „Nie chcemy ich tutaj!”. Jestem dumny z ich bezceremonialnego tonu. „W czym problem? – pyta się rada szefa Minusca – Przyjedźcie dwoma ciężarówkami. Na jedną załadować przybyszów, na drugą obstawę i weźcie ich tam, gdzie się realizuje DDR (projekt rozbrajania grup zbrojnych)”. Bez echa. Pani Mer odmawia więc pójścia do MPC – ma już dość tego gadania. Przewodniczący delegacji prosi więc mnie i paru innych lokalnych notabli o towarzyszenie.

Po drugiej stronie nastroje mają się całkiem nieźle. Powiedziałby, czują się pewni siebie. Przyjechał kolejny jeszcze generał, nazwę go stosownie do jego arabskiego imienia – Ludzki. Poważnie siwy już pan, przynajmniej w moim wieku. Okazuje się, że komunikowaliśmy się parę dni temu przez telefon, bo MPC podali mi jego numer, jako kogoś kto może mi wyjaśnić strategiczne cele ich przybycia do Ndim. Z rwącej się rozmowy niewiele wynikło - facet w ogóle nie wiedział gdzie jest Ndim i tym bardziej, odżegnywał się od ludzi, którzy się na jego imię powołali. Owszem jednak, zdeklarował chęć pomocy w negocjacjach, bo jak twierdzi, ma dużo do powiedzenia w kręgach ex-seleka. I oto on, we własnej osobie, trafił tu do Ndim. Przyjechał aż z Kaga Bandoro, jak mówi.

Kwestia ich wyjazdu w ogóle nie wchodzi w rachubę. To oni zdają się nadawać ton. Zadają kłam przedstawianej przez władze sytuacji. Nie jest aż tak dramatycznie. Ludzie częściowo popowracali do wsi. Strach przed nimi podniecany jest sztucznie (ktoś zdradził im, że władze zapowiedziały na poniedziałkową wizytę Minusca pasywny opór w formie „wymarłego miasta”). Pretendują do posiadających widzenie więcej i dalej. Np. według nich, to mieszkańcy wsi przegonili żandarmów z bariery na rogatkach(?), więc oni teraz planują się tam osadzić i przejąć funkcję stróżów porządku. Kolejne odwracanie kota ogonem - żandarmeria zwiała sama na wieść o ich przybyciu.

Wtedy generał Ludzki mówi koło mnie: „Ksiądz ma swego korespondenta w osobie imama z meczetu. Kościołowi i armii nigdy nie było po drodze. Co on więc tu robi? Mam jego sms-y, które mnie poważnie zaniepokoiły…”. Wtedy już domagam się głosu dla mnie – co za dużo to nie zdrowo. Przewodniczący z obawą, ale udziela mi pozwolenia na mówienie. „Proszę przytoczyć te podobno kompromitujące mnie treści, bo ja nie mam w nich nic sobie do zarzucenia. Na moje nieszczęście posiadam w domu dostęp do internetu i stąd zgodziłem się na pośrednictwo logistyczne w tej sytuacji kryzysowej. To nie ja do was przyszedłem, ale wy tutaj. Znam moje miejsce, jako proboszcza i wiem, że jestem obcokrajowcem, ale w RŚA mieszkam od dwudziestu lat. Mam mą kartę pobytową, a przysłali mnie tutaj moi przełożeni kościelni. I proszę mi wierzyć, nie mam żadnej przyjemności, asystowania tym rozmowom. Ja się tu nie prosiłem!” –  wstaję.

Na to wszyscy z obu stron zrywają się: „Nie, proszę zostać! Nie trzeba się gniewać…” Dobrze. Od razu Ludzki i Szczęsny zaczęli się na mnie patrzeć inaczej. „Kto się stawia ten ma z tego mimo wszystko jakich zysk, a kto słucha i ulega ten najpierwszy bierze w pysk” – śpiewał kiedyś Młynarski w „Balladzie o dwóch koniach”. Koło południa podjeżdża do nas ciężarówka z oddziałem Minusca. Szef misji rzuca mi wymowne spojrzenie: „A jednak coś robimy?”. Chcą wracać, bo droga daleka. I od nowa pozostawiają nas z niczym. Teraz już przysłuchujący się rozmowom ludzie z Ndim szemrają otwarcie: „Oni chcą nas uszczęśliwić na siłę tym zatrutym prezentem. Oni są w zmowie”.

Generałowie zapraszają, by po wyjeździe delegacji Minusca zwołać młodych, bo chcą do nich przemówić. Schodzi się około dwustu mężczyzn, wielu z nich rozpoznaję, jako przybyszów z sąsiednich wiosek – przyszli zbadać jak się sprawy mają. Szczęsny i Ludzki proszą mnie, bym poczekał i posłuchał ich deklaracji. Stara śpiewka o pokoju, zmęczeniu wojną i gwarancjach bezpieczeństwa oraz wolnego poruszania się, jaką daje ludziom ich tu obecność. Rzucają też apel; „Weszliśmy w alians z RJ. I wiemy, że wielu w okolicy do RJ kiedyś się przyłączyło. Zapraszamy was więc, ujawnijcie się, przyjdźcie do nas z tym, co macie (chodzi o broń). Razem zrobimy tu porządek.” Jeden z lokalnych liderów samoobrony próbuje odpowiedzieć coś ugodowym tonem, ale zarazem nie obiecać nic wiążącego. Generał Ludzki stara się bierne raczej audytorium przekonać do ich zasług i mówi: „ Tam gdzie jesteśmy obecni panuje spokój i porządek. Mam tu w telefonie zdjęcia bandytów niegdyś grasujących po drogach, których unieszkodliwiliśmy”. Słuchając tego siedzę sobie akurat na ławeczce o dwa metry za nim. I rzeczywiście w założonych do tyłu rękach trzyma całkiem zgrabnego IPhone’a – rzadki widok w tej szerokości geograficznej. A na ekranie wyeksponowana tapeta w wydatnym dupskiem pani w stringach… Na widok tego „archiwum” muszę chwilę powalczyć, by nie parsknąć śmiechem. Strzeliłem sobie nawet zdjęcie na udokumentowanie tej scenki. 

Apel ciągnie się dalej. Zachęcają, by pielęgniarze wrócili do pracy w ośrodku zdrowia, a nauczyciele do szkół, bo nie ma się czego bać. Tu czuję się wywołany do tablicy, gdyż szpital i dwie szkoły są prowadzone przez misję katolicką. „Przekażę siostrom dyrektorkom – mówię – waszą sugestię. Jeśli chorzy odważą się przyjść z prośbą o leczenie, to pomoc nie zostanie im odmówiona. Co do szkół, to wraz z waszym najściem uczniowie porozchodzili się do rodzinnych wsi i trzeba na to czasu, by ich zwołać. Zresztą, choćby nauczyciel stał przed klasą, ale rodzice nie uznają za roztropne posłać dzieci do szkoły, to nikt ich do tego nie zmusi”. Niech wiedzą, że to nie takie hopaj siup! Proszą mnie o modlitwę na zakończenie – wezwania Bożej pomocy nigdy nie za wiele. O, Panie, zachowaj nas w pokoju!

Za ten czas w domu zmieniło się na dawne. Ludzie stwierdzili, że nic z siedzenia za ogrodzeniem i stopniowo porozchodzili się – głównie na pola, gdzie też mają ich chatki. Mało kto jeszcze zdecydował się na powrót do wsi na stałe. No i bracia wrócili z kapituły, więc raźniej, jak się nie ma wszystkiego samemu na głowie. Tomka jednak odesłaliśmy do Bocaranga z toyotą, bo po co licho kusić. Niech też zbrojnym coś odbije i przyjdzie im ochota na przejażdżkę naszym samochodem? Zresztą wszystkie wehikuły krążące onegdaj po Ndim na ten czas gdzieś poznikały z pola widzenia.

Wczesnym popołudniem nadleciał helikopter. Zrobił nisko nad ziemią parę efektownych rund nad okolicą. Czyli jak chcą, to siły ONZ mają dostępne środki! Dobiega mnie wkrótce wieść, że MPC rzucili hasło: „Od jutra instalujemy się na barierze”. Pewnie chcą wyczuć jaka będzie reakcja. Sami ludzie wzruszają ramionami: „Od początku było wiadome, że o to im chodzi. Zawsze tak było. Najpierw „wyswobodziciele”  przychodzą z pięknymi hasłami, a potem robią to, co wszyscy zbrojni – łoją nas z pieniędzy”.

Mam też czas spotkać się z przybyłymi na okazję negocjacji gapiami. Wiem, że samoobrona z wielu okolicznych wsi zgłosiła kiedyś swój akces do RJ. Teraz drażnię się z nimi. „MPC podpisało unifikację z RJ, czyli ci co tu przyszli, to teraz wasi bracia. Podoba wam się, że tutaj są?”. Zaskoczeni, moi rozmówcy robią wielkie oczy… „Nie…” – na tyle ich stać w odpowiedzi. Drążę dalej: „To wasi sprzymierzeńcy. Jak ich zaprosiliście, to i weźcie ich do siebie…” – niech dotrze do nich w co się zamieszali i jak się nimi manipuluje. W najbliższych dniach będą różni przedstawiciele posyłali do mnie deklaracje lojalności, że owszem zwąchali się kiedyś z RJ, ale z tymi tutaj przybłędami to oni nie mają nic wspólnego.

Od wtorku rano we wsi huczy jak w roju. Zaczęło się. Gdy ktoś popełnił nieroztropność wybrać się w drogę na północ wpada na barierę, a tam taksa do zapłacenia: 5.000 fcfa za motor, 2.000 za rower, a 500 od piechura. Mbororo mają przygotować po 150.000 (~250 euro) za stado. Ale też długo to nie potrwa.

Koło 10h00 wzywają mnie do Pani Mer. Czeka tam przybyły z Bocaranga kapitan Kameruńczyk na czele swego kilkunastoosobowego zwiadu i upewnia się jaki jest rozwój sytuacji. Skoro tak się mają rzeczy, to idą odwiedzić tych typów na barierze. Ledwo wróciłem do biura przy kościele, a Zenek i Pani Mer prowadzą mi innych jeszcze Minusca – to neutralni obserwatorzy, oficerowie z Kamerunu, Beninu, Nigru i Egiptu. Przyjechali tu całkiem niezależnie - przy okazji takiej misji są bez broni. Już rozmawiali z MPC. Siadamy w biurze w oczekiwaniu, aż wróci kapitan ze swym oddziałem. Znowu muszę powtórzyć im moją wersję wydarzeń.

Tamci wracają z bariery, ale to jeszcze potrwa, bo na drodze przed kościołem wdali się w długą dyskusję z przełożonymi tych, którzy dali się złapać na barierze na gorącym uczynku. Niby rozmowa, ale każdy za plecami trzyma w pogotowiu swych uzbrojonych ludzi. Młody oficer z Egiptu, mimo że obserwator, wyraźnie nie ma ochoty na wystawianie głowy i śledzenie postępu pertraktacji w asyście karabinów, więc siedzi w biurze – okazja do kolejnej konwersacji po arabsku. Dowiaduję się, że jest spod Aleksandrii.

W końcu dziarski kapitan wchodzi do biura i zdaje relację ze swych poczynań. Faktycznie, przyłapał tamtych na pobieraniu haraczu od motocyklisty. Na widok Minusca jeden z nich nawet wsiadł na motor i próbował udawać pasażera. „Figlarze” dali się grzecznie odprowadzić do ich bazy i tam kapitan dał im wyraźnie do zrozumienia, że dopóki nie zostaną rozpoznani przez władzę jako żandarmeria, dopóty nie mają prawa stawiać barier ani kontrolować ludzi. Nam tego już nie powiedział, ale ludzie potem gadali, że miał im podobno postawić ultimatum dwóch dni na wyniesienie się ze wsi. No, w końcu ktoś im przytarł nosa!

Minusca znowu wyjeżdżają – wszyscy - i zostawiają nas z pytaniem: co dalej będzie się działo?

Kamień z serca

O północy budzi mnie stróż: „Kobiety Mbororo pod bramą! Targowisko płonie!”. Wstaję, by przyjąć od nowa uciekinierów i nasłuchuję, ale od strony wsi nie nadchodzą żadne niepokojące odgłosy. Biję się z myślami, czy iść do wsi, do sióstr, ale rozsądek każe mi zostać w domu. Dość mam tu mojego do doglądania, a po co się włóczyć po nocy i wystawiać na odstrzał – by dostać się do sióstr trzeba przejść koło placu targowego, a ten jest teraz przecież „oświetlony”.

„Czuwam, jak ptak na dachu” – idąc za psalmistą. O piątej wsiadam na rower i pedałuję do centrum. Cicho, ni żywego ducha. Jednak na skrzyżowaniu wychodzi przyczajony w kącie katechista – mszy w kościele oczywiście nie będzie. Posyłam go, by ostrożnie rozeznał się w sytuacji, a ja przemykam do sióstr. Cała targowica zmieniona w tlące się jeszcze popioły… Siostry akurat debatowały u wyjścia, czy iść do kościoła, ale modlimy się u nich w kaplicy. Noc spędziły… na siedząco. Gdy stróż im doniósł o pożarze w sąsiedztwie, schowały się – mają taki zgrabny magazynek z depozytem leków, w samym środku domu, zewsząd otoczony murami – nawet jakby latały kule, tam ich nie dosięgną…

Po modlitwie jest już dzień. Biegnę więc, by rozeznać się w sytuacji. To nasi MPC koło północy podłożyli ogień pod słomiane zadaszenia i wrócili do swej bazy w ruinach fabryki, by koło czwartej opuścić wieś idąc w kierunku wschodnim. Wychodzi na to, że czekali jeszcze na reakcję ze strony ludzi. Ale nikt się nie dał sprowokować!

Bandyci dali poznać prawdę o sobie. W podziękowaniu za dziesięć dni pobytu, puścili targowisko z dymem. Wiatr poprzerzucał ogień dalej. Spłonęło też pięć domów rodzinnych. Idę z aparatem, by zrobić dokumentację zdjęciową. Ludzi wtenczas we wsi prawie nie było, więc nie było komu ratować od ognia domostw. Jak najszybciej chcę posłać dalej wiadomość o przebiegu wypadków i sprawozdanie ze strat.

Coraz więcej ludzi schodzi się na miejsce. Krążą po popiołach na placu targowym i komentują wypadki. Dociera do nich: Okupanci opuścili wieś bez jednego wystrzału. Nikt nie został zabity ani ranny. Żadnych ofiar w ludziach!

Idę do Pani Mer, by ją pozdrowić. Spora grupa ludzi już się tam zgromadziła. Chcę jej poradzić, by się mieli na baczności, bo może to tylko blef – odeszli na chwilę, by potem uderzyć z zaskoczenia.? Opowiadam jej klasyczną historię o koniu trojańskim… Wtedy odgrywa się przed mymi oczyma scenka, która stanie się jeszcze niejednokrotnie moim udziałem. Otóż starsza kobieta z uniesionymi do góry rękami, przemawia przed dłuższą chwilę w pana, po czym w teatralnym geście pada u mych nóg i obejmuje mi stopy. Zaskoczony próbuję ją podnieść, ale Pani Mer mówi: „Dozwól jej, by ci podziękowała…”. Z szacunku, jakoś przetrwałem tą żenującą chwilę. Ludzie zaczynają na głos dziękować Bogu i chwalić go za uwolnienie przez ręce Pani Mer i moje.

Jeszcze nigdy w życiu tylu ludzi mnie nie pozdrawiało i nie dziękowało, jak owej środy 24.02.16. Nawet ci całkiem obcy, których twarzy dotąd nie kojarzyłem na mój widok podbiegało i ściskało mi dłoń oburącz. Zwłaszcza młodzi mnie zaskoczyli swą spontanicznością. Bywało z nami różnie. Jak się brali za burdy czy rabunek, nie szczędziłem im reprymendy. Bywali więc naburmuszeni. Teraz z szerokim uśmiechem na twarzy podbiegają, by podziękować i pochwalić nasz tandem stworzony z Panią Mer. Więcej, coraz częściej słyszę deklaracje: „ To ty jesteś naszym Podprefektem!”. Zaczynam zdawać sobie sprawę, że taka interpretacja faktów nadająca mi prym w odniesionym sukcesie zatacza coraz szersze kręgi. Komu więc tylko mogę odpowiadam: „To ja wam gratuluję, bo to wy odnieśliście sukces. Nie daliście się sprowokować. Nie ulegliście pokusie konfrontacji i przelewu krwi. Wyprosiliście intruzów z domu i zarazem ręce macie czyste. Cóż pozostałoby z naszego gadania z Panią Mer, gdybyście nas nie posłuchali?”. W ciągu następnych dni otrzymuję pisemne lub ustne podziękowania napływające w imieniu mieszkańców okolicznych wiosek. Jakiś kogut znalazł się też w naszym kurniku… Ludzie umieją okazać wdzięczność!

Niewiele brakuje, a zacznę się czuć jak champion amerykańskiego kick-boxingu spijający aplauz z ust wielbicieli… Mój status brata mniejszego pomaga mi jednak zachować zdrowy dystans do tego, co powyżej nieskromnie opisałem. Za te pięćdziesiąt lat przeżytych „na tym łez padole” ludzie, a czasem i bracia, nieraz zdrowo przeczołgali mnie po ziemi. „Raz pod wozem, raz na woz-em” przerabiam to porzekadło na własny użytek i mam ku temu solidne racje, które się niebawem potwierdzą.

Tymczasem zajeżdża kolejny patrol Minusca. Mają rozkazy, by zorganizować ich instalację w Ndim – wielce pocieszająca wiadomość. Przybywają też delegacje różnych ONG ciekawe ubiegłych wydarzeń i obecnej sytuacji humanitarnej. Nie szczędzą dobrych słów i winszują. To dobrze, że się nami interesują. Pięć rodzin straciło dach nad głową. Niech rozmawiają więc z merostwem, w jaki sposób można pomóc pogorzelcom i jak odbudować spalone targowisko. Następnego dnia targ odbył się w innym miejscu, przy drodze – kłębowisko ludzkie nie do przejścia – nie da się tak dalej kontynuować. Nasz Caritas parafialny nie traci czasu. Przy wsparciu Sekretariatu Misyjnego z Krakowa kupujemy maty, koce i prześcieradła, by dać ludziom, którym pożar strawił dobytek.

Sugeruję Pani Mer, żeby kuła żelazo póki gorące. Teraz trzeba wykorzystać moment dla promocji regionu i zrobienia czegoś pożytecznego, skoro się nami interesują. Kobieta wyznaje, że bliska była zwątpienia, a owej ostatniej dramatycznej nocy po prostu uciekła do buszu. Ja zapowiadam, że należą jej się spodnie, bo wykazała się iście męską odwagą. Żarty żartami, ale za parę dni gdy emocje mijają zaczyna spoglądać na nas spod popiołów inna rzeczywistość.

Łaska pańska na pstrym koniu jeździ

Najpierw wracające w poniedziałek do szkoły dzieci przynoszą od strony wschodu wiadomość, że niedawno wybyli od nas okupanci odgrażają się, że wrócą by zabić mnie i jeszcze szefa tutejszej samoobrony. Mało prawdopodobne, ale nieprzyjemne. I w dodatku, komu zależy, by w tak podłej propagandzie posługiwać się dziećmi? Dociera też do mnie, że choć w ostatnim doświadczeniu losu ludzie wykazali się wielką solidarnością, to teraz w łonie samej rady gminy ujawniają się głębokie podziały, a Pani Mer jest kontestowana przez sporą część zarządu. Wyraźnie widać, że są tacy, którym jest nie w smak pokojowy obrót wydarzeń. Wychodzi powoli na jaw, iż parę co ambitniejszych osób aspirowało przy tej kryzysowej sytuacji do wyeksponowania swych osób i zasług, by zdyskredytować osobę Pani Mer - „ignorantki”, bo przecież mówiącej tylko w sango i legitymującej się jedynie paroma klasami szkoły.

W obstawie patrolu Minusca przybyłych z Ngaoundaye pojawia się nazajutrz i Pan Podprefekt we własnej osobie. Ja, choć poinformowany o jego przybyciu do wsi, nie ruszam się z nowicjatu, bo mamy akurat wizytę br. Jurka z Sekretariatu Misyjnego i tym się cieszę. Gdy jedziemy pod wieczór pozdrowić siostry znajdujemy żołnierzy Minusca pod drzewami naprzeciw kościoła. Ja idę do biura, a gdy wracam znajduję Zenka żywo dyskutującego z samym Podprefektem. Jest wyraźnie wkurzony, bo nikt go tu nie przyjął, a Zenek pozwolił sobie na okazanie większej dozy zrozumienia dla postawy ludzi, niż empatii dla niego, który „nie mógł przecież przyjechać tutaj sam, bez obstawy”. A  my, to? Mogliśmy całe dziesięć dni spędzić pod lufami zbirów? „Kota zo” przesiedział tak parę godzin na skraju drogi, jak pod pręgierzem. Czy mu chociaż wody do picia przyniesiono? Szczerze współczuję, ale sam sobie tego piwa nawarzył.

Dwa tygodnie po „wyzwoleniu” wracają przedstawiciele wyższej władzy (Pan Podprefekt z Ngaoundaye w towarzystwie Prefekta z Bozoum) i u Minusca robią spotkanie dla osób mających coś do powiedzenia w gminie. Wielu jednak jest nie zaproszonych. Moja osoba też cieszy się statutem non grata. Jest to dzień targowy, więc siedzę w biurze. Jakby ktoś mnie szukał, to jestem pod ręką. Ci drudzy, co to popadli w niełaskę, donoszą mi, że „mówi się tam źle o nas”. – „No i co? Macie problem? Zrobiliście co złego? Nie, to zachowajcie pokój ducha. Należą się wam wszystkim gratulacje, a nie krytyka!”. Obecni na tamtym spotkaniu Nikodemowie relacjonują mi później przy osłonie mroku, że według interwentów miałem ponoć złamać prawo, bo pisałem me maile „byle gdzie i do byle kogo”, a na nich, biednych, spadły gromy z ministerstwa.

Wzruszam  ramionami – trzeba było tu być na miejscu, to bym się nie mieszał do waszych kompetencji. A jak złamałem prawo, to od tego jest prokurator – czekam. A tak po prostu, to ta sama śpiewka od trzech tysięcy lat: „Pobił Saul tysiące, a Dawid dziesiątki tysięcy” (1Sm 18,7). Gdy ludzie się oburzają na wyrządzoną nam niesprawiedliwość tłumaczę: „Bardzo dobrze, że władze z prefektury przyjechały. Wprawdzie to nieco musztarda po obiedzie, ale niech chociaż teraz ci wielcy nieobecni pomyślą, jak to naprawić i co dobrego moją zrobić dla was. Zawsze jest czas na naprawę błędów”.

Całe te przejścia kosztowały mnie sporo. Dobrze się więc złożyło, że złapała mnie w tym czasie „zasłużona” malaria, a przez to miałem pretekst na zamknięcie się przez parę dni w domu i wyłączenia z obiegu. Radźcie sobie beze mnie. Nie mam czasu ani ochoty paprać się w waszych małych zazdrościach.

Bóg jest miłosierny

Teraz jestem po uszy zajęty duszpasterstwem, bo koniec Wielkiego Postu to czas egzaminów przed chrztem i, dodatkowo w tym roku, objazdy wiosek z przesłaniem Bożego Miłosierdzia. Sprawdził nam się świetnie pomysł podsunięty przez liturgię celebracji podczas wizyty papieskiej w Bangi. Bananowiec posłużył tam za element w oficjalnym logo i wymowna ozdoba pod ołtarzem. Roślina ta została wybrana jako znak odrodzenia i nadziei. Taką ma bowiem naturę, że po wydaniu kwiatu i wielkiej kiści owoców – obumiera. Ale zanim uschnie pozostawia po sobie kilka odrośli na przedłużenie egzystencji.

W każdej wiosce odprawiamy mszę z drugą modlitwą eucharystyczną o pojednaniu, czytamy ewangelię o przebaczeniu, a wcześniej, kto tylko może, ten się spowiada. Mszę poprzedza koronka do Bożego Miłosierdzia, którą tutejsi katolicy znają już od dobrych paru lat. Po homilii idziemy sadzić koło kaplicy drzewko bananowca – własnymi rękami.  Przy tym kapłan wyjaśnia znaczenie symbolu, a katechista poprawia po nim jeszcze w lokalnym narzeczu, by przesłanie dotarło faktycznie ludziom do serc. „RŚA po trzech latach wojny domowej jest jak uschły bananowiec. Ale Bóg uśmiechnął się do nas przez wizytę papieża Franciszka i przez wybory, które się powiodły. Jest światełko na lepszą przyszłość. Jest nadzieja, jak ta nowa odrośl bananowca. Wodą, która służy do podlewania tej rośliny jest przebaczenie. Kto nie chce przebaczyć urazy bratu niech sobie stąd idzie. Z pewnością pojawią się jutro w twoim życiu nowe problemy i kłótnie. Takie jest ludzkie życie. Zamiast wtedy wylewać twój gniew na brata, który ci zawinił, weź sobie jakieś naczynie, idź po wodę i wylej ją tu pod tego bananowca. Za ten czas, jeśli pomodlisz się szczerze za twego brata winowajcę, z pewnością gniew twój ostygnie” I dalej: „ Wiecie, że będziemy tu przyjeżdżać na mszę co pewien czas. Jeśli bananowiec uschnie, to znaczyć będzie, że nie ma przebaczenia we wsi. Ale jeśli będzie rósł, to znak, iż miłość zwycięża waszych sercach”. Załapało! Ludziom naprawdę bardzo się ten haczyk na nich spodobał!

To tyle reportaż z trudnych początków Wielkiego Postu’16 w parafii Ndim. Chcę na koniec dać świadectwo Bogu i moim ludziom.

Polskie Siostry Bożej Opatrzności z Kamerunu, które przez cały ten czas czuwały nad nami w przyjaźni i solidarności na modlitwie, napisały mi: „To był palec Bożej Opatrzności, że zostałeś na miejscu”. Są specjalistkami w tej materii, więc wiedzą co mówią. Przyjmuję, z wdzięcznością w sercu, że Najwyższy zechciał się mną posłużyć, by okazać opiekę swemu ludowi. Niech we wszystkim będzie uwielbione imię Boga, który zbawia!

Jestem dumny z mych ludzi! Chwalę ich gdzie tylko mogę. Ileż to złego powiedziano o Kraju Serca Afryki donosząc o wojnie, śmierci i zniszczeniu. I to często była prawda, niestety. Nawet teraz, choć już po wyborach. gdy nadzieja na lepszą przyszłość zdaje się być w zasięgu ręki, w takim Bambari, mieście na południowym wschodzie RŚA, ludzie od nowa wzięli się za łby i polała się krew. Trzeba więc tym głośniej powiedzieć: Nie wszędzie tak jest. W regionie Ndim, na północnym zachodzie RCA, ludzie cały ten czas narodowego szaleństwa wytrwali przy użyciu zdrowego rozsądku i nie dali się ponieść złu. Szczególnie w tym ostatnim czasie próby wykazali się wielką dojrzałością. Stanowią przykład na istnienie kultury non-violence nawet w kraju pogrążonym w pożodze wojennej.

Daleko jeszcze do trwałego rozwiązania problemów. Nasi okupanci wycofali się wprawdzie, ale są niedaleko, w Pougol, wiosce o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od nas i tam ludzie jęczą pod ich jarzmem. Tam widocznie nie ma żenującej obecności jakiegoś pyskatego białego, który by pomieszał im szyki…

Dżihadyści paraliżują nie tylko Bliski Wschód, ale i wielkie centra w Europie. Boko Haram sroży się nieopodal w  państwach przylegających do Jeziora Czad, a muzułmańscy najemnicy dolewają oliwy do ognia w konfliktach od wschodu do zachodu strefy Sahelu, również w RŚA. To wszystko prawda nie do zbagatelizowania.

Ale jest też i inna, pozytywna strona tego samego medalu. Dotąd, gdy przejeżdżałem obok sadyby Mbororo ich dzieci wołały za mną „nasaraa!” i uciekały. Teraz, po tygodniu spędzonym przez nich w nowicjacie wołają za mną „Robertoo!” i z uśmiechem machają rączkami. Obok mężczyzn Mbororo nie mogę przejść obojętnie. Manifestują mi wielką życzliwość i radość ze spotkania. Pytają o radę w ich problemach.

Inny obrazek. Gdy Mbororo schronili się u nas, a było ich grubo ponad pięćdziesiąt osób, dałem im największą salę, jaką tu dysponujemy tzw. stary refektarz – na górce, w pobliżu naszej kaplicy postawionej w skałach. I w tamtym kącie organizowali sobie życie. Gdy my szliśmy na modlitwy, oni w tym samym czasie, też odprawiali swoje na placyku przed naszą kaplicą. Uświadomiłem sobie, że orientacja naszego prezbiterium odpowiada qibli, czyli kierunkowi modlitwy wyznawców islamu. My recytujemy nieszpory, a muzułmanie za naszymi plecami oddają swe ukłony w kierunku Mekki oddalonej o parę tysięcy kilometrów, pochylając się przy tym przed Najświętszym Sakramentem w tabernakulum o parę metrów przed nimi. Myślę, że Jezus miał nieźle się uśmiał na taki widok!

Nie wierzę w to, że nie da się żyć razem. Nawet jeśli poważnie się różnimy, możemy się wzajemnie szanować.

Dziękuję ogromnie tym wszystkim, którzy w tym ciężkim okresie wspierali nas przez modlitwę. Niech Miłosierny Pan wynagrodzi Was darem swego pokoju i przebaczenia.