Pukanie Miłosiernego

publikacja 13.04.2016 06:00

Choć trzeba nazwać go po imieniu i wyznać przed księdzem, to w spowiedzi nie grzech jest istotą. Co zrobić, żeby dobrze się wyspowiadać? Z ks. dr. Jarosławem Kodzią, wykładowcą prawa kanonicznego i spowiednictwa w koszalińskim seminarium, rozmawia ks. Wojciech Parfianowicz.

Jak mówią doświadczeni kierownicy duchowi, dobrą praktyką, która pomaga w owocnym przeżywaniu sakramentu pokuty i pojednania, jest posiadanie stałego spowiednika ks. Wojciech Parfianowicz /Foto Gość Jak mówią doświadczeni kierownicy duchowi, dobrą praktyką, która pomaga w owocnym przeżywaniu sakramentu pokuty i pojednania, jest posiadanie stałego spowiednika

Ks. Wojciech Parfianowicz: Pusty kościół, zapalona lampka w konfesjonale, kolejka penitentów i co jakiś czas charakterystyczne: „puk, puk”. Co to za pukanie?

Ks. Jarosław Kodzia: Miłosiernego Ojca do ludzkiego serca.

To dlaczego trzeba się spowiadać przed księdzem? Nie można by tak bezpośrednio do Niego, gdzieś na uboczu, bez tej kolejki? Musi być to „puk, puk” ludzkiej ręki o drewno?

Najprostsza odpowiedź jest w Ewangelii: „Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane” (J 20,23). Jezus jest Bogiem i ustanowił ten sakrament, dając taką władzę apostołom. Widocznie jest to najlepszy sposób. Wyznanie kapłanowi ma też sens zwyczajnie ludzki. Nikt z nas nie jest dobrym sędzią w swojej sprawie. Poza tym słowa kapłana: „I ja odpuszczam tobie grzechy” dają nam pewność, a nie tylko subiektywne przekonanie, że otrzymujemy przebaczenie. Warto też przypomnieć słowa Pana Jezusa do św. Faustyny: „Ja sam w konfesjonale czekam na ciebie, zasłaniam się tylko kapłanem, lecz sam działam w duszy” („Dzienniczek”, nr 1602).

Rozpoczynając spowiedź, wypowiadamy słowa: „Obraziłem Pana Boga następującymi grzechami”. Pan Bóg się na nas obraża?

To skrót myślowy. My obrażamy Boga, ale to nie znaczy, że Bóg obraża się na nas w takim sensie, jak to rozumiemy w relacjach międzyludzkich. Bóg ma dla nas plan rozwoju, jedyny, który prowadzi do prawdziwego szczęścia. Sięgając po grzech, zaprzeczamy temu planowi, raniąc w ten sposób Boga, który chce naszego dobra. Syn z przypowieści ewangelicznej obraził ojca, czyli sprawił mu ból. Ojciec nie był obrażony, tylko cierpiał i ciągle czekał na swego marnotrawnego syna.

Kiedy robimy rachunek sumienia, myślimy najczęściej o przykazaniach. Zgrzeszyłem, jeśli złamałem to czy tamto przykazanie. To słowo kojarzy się trochę z prawem karnym. Nie przestrzegasz? Sankcja.

To, jak my traktujemy Dekalog, jak słyszymy przykazania, zależy od tego, jaki mamy w sercu obraz Boga. Można je słyszeć jako rozkazy typu wojskowego, które wydaje dowódca z zagniewanymi oczami i z wyciągniętym palcem, czy też polecenia pana, który nakazuje coś swojemu służącemu. Ale można je też słyszeć zupełnie inaczej – jako wskazówki, by trafić do celu, drogowskazy dane przez Osobę, która mnie kocha, która chce, żebym do niej wrócił.

Jednak Pismo mówi: „Zapłatą za grzech jest śmierć” (Rz 6,23). Faktycznie, są przecież tzw. grzechy śmiertelne.

Jak pisał Jan Paweł II w adhortacji o spowiedzi, zaprzeczenie Bogu jest stanięciem po stronie Przeciwnika, a więc wyborem śmierci. Jest albo życie, albo śmierć. Albo szczęście, albo nieszczęście. Pomiędzy życiem i śmiercią nie ma drogi pośredniej. Albo żyję, albo nie żyję. Tertium non datur. Nasz problem polega na tym, że nam się to rozmyło.

Ale jednak nie każdy grzech jest śmiertelny.

Tak, żeby do niego doszło, nasz wybór zła musi być świadomy, dobrowolny i w ciężkiej materii, którą uściśla właśnie Dekalog.

Bo są też tzw. grzechy lekkie.

One nie zrywają więzi z Bogiem, tylko ją osłabiają. Ale uwaga – „lekki” nie znaczy „banalny”. Nie ma grzechów banalnych. Mogą być jedynie grzechy banalnie przeżywane. Każdy grzech tzw. lekki, jeśli jest lekceważony, tworzy grunt pod grzech śmiertelny.

Wielu ludzi ma problem ze spowiedzią, ponieważ nie czuje, że grzeszy. Ktoś powie: „Owszem, może rzadko jestem na Eucharystii, ale jestem dobrym człowiekiem, pomagam ludziom, uczciwie pracuję, więc o co chodzi?”.

Starożytni Rzymianie na długo przed Chrystusem mówili: Praecepta iuris sunt haec: honeste vivere, alterum non laedere, suum cuique tribuere, czyli: „Zasady prawa są te: żyć uczciwie, drugiemu nie szkodzić, oddać każdemu, co mu się należy”. Do tego, żeby żyć szlachetnie, niepotrzebna jest Ewangelia. Wystarczy wysokiej klasy humanizm. Zanim więc zacznie się mówić o moralności chrześcijańskiej, trzeba powiedzieć o więzi z Bogiem, bo tu leży istota grzechu. Jeśli nasza więź z Bogiem jest słaba, wówczas grzech staje się czymś czysto zewnętrznym. „Odczuwamy” go, jeśli komuś szkodzi, jeśli to widać. Niepójście do kościoła nie wydaje się wówczas czymś istotnym, bo przecież nikomu tym krzywdy nie robimy. Nie odnosimy tego do Boga, do Jego planu wobec nas.

Nawrócenie staje się wtedy ewentualnie próbą bycia „grzecznym”, czyli życia zgodnie z ogólnie przyjętymi zasadami współżycia społecznego.

Nawrócić się oznacza wrócić do Boga, przyjąć Jego zamysł wobec nas, nie chcieć grzechu, bo On go nie chce. Odrzucać grzech, bo ten uderza w Jego serce. Iść drogą, którą On wyznacza, bo to jest droga do Niego.

Co zrobić, żeby dobrze się wyspowiadać?

Skupić się nie na sobie, grzechach i księdzu, ale na tym, że jest to sakrament powrotu do Ojca. Skoncentrować się na miłosierdziu Bożym, wychwalać je, dziękować za nie Bogu. To Boża miłość jest tutaj istotą. To Ona nas woła do spowiedzi. Wiele też zależy od przygotowania, na które trzeba poświęcić trochę czasu.

Chodzi o rachunek sumienia?

Na przykład. Warto podkreślić, że nie służy on tylko do tego, żeby sobie przypomnieć grzechy i po prostu je wymienić, ale żeby dojść do ich korzenia. Sam grzech jest już tylko owocem. Przed nim powstaje kwiat. Ten wyrasta z jakiejś gałęzi, która połączona jest z pniem, który z kolei czerpie soki z korzeni, które coś podlewa…

Czyli nawet szczere powiedzenie: „ukradłem” to jeszcze niekoniecznie stanięcie w pełnym świetle prawdy.

Tak. Warto zapytać, dlaczego do tego doszło, co jest korzeniem tego owocu, zbadać okoliczności, żeby faktycznie móc się nawrócić.

A do tego potrzeba czasu…

No właśnie. Nie da się tego dobrze zrobić w biegu. Nie będzie spotkania. Będzie ważny sakrament, ale nic poza tym.

Spowiedź ważna, ale niepoważna?

Niestety, tak może się zdarzyć.

Jest Rok Miłosierdzia. Niektórzy rozumieją miłosierdzie jako swego rodzaju amnestię, bezwarunkowe zwolnienie. Jednak są tacy, którzy nawet w Roku Miłosierdzia rozgrzeszenia otrzymać nie mogą.

To prawda. Chodzi tu generalnie o postanowienie poprawy, czyli jeden z warunków spowiedzi. Nie polega ono na wizji bezgrzesznej przyszłości, bo ona jest nierealna. Nie mogę obiecać, że już nigdy nie zgrzeszę, ale że zrobię wszystko, żeby do tego nie dopuścić. Chodzi m.in. o odcięcie się od okazji do grzechu.

Osoby na przykład w związku niesakramentalnym mogą mieć z tym problem.

Papież Franciszek w lutym, na spotkaniu z kapłanami diecezji rzymskiej, powiedział, że jeśli ktoś twierdzi, że nie może obiecać poprawy, bo znajduje się w sytuacji aktualnie nieodwracalnej, to nie może oczekiwać od spowiednika rzeczy niemożliwej. Ale trzeba, aby zrozumiał, że jest to niemożliwe. Zastrzegł, że jeśli nie można udzielić rozgrzeszenia, to trzeba, aby penitent poczuł, że ma do czynienia z ojcem. „Nie daję ci sakramentu, ale dam ci błogosławieństwo, bo Bóg Cię kocha, nie zniechęcaj się. Idź, ale wróć. Tak zachowuje się ojciec, nie pozwala, aby dziecko się oddaliło” – powiedział papież. Istnieje bowiem coś takiego jak „okrutne miłosierdzie”. Polega ono na fałszywej pobłażliwości. „Dam ci rozgrzeszenie, bo przecież córka czy wnuczka idzie do Pierwszej Komunii św., to sobie raz też pójdziesz”. Dlaczego to jest okrutne? Bo taki penitent traci poczucie konieczności autentycznego nawrócenia.

Poza tym jest po prostu oszukiwany.

Tak. Ksiądz nie ma w konfesjonale mocy stwórczej. On jest tylko i aż sługą Boga, działającym ponadto w imieniu nie swoim, lecz Kościoła.

Dlaczego ludzie się nie spowiadają?

Czasami dlatego, że nie chcą odkleić się od grzechu. Nawrócenie wymaga bowiem zmiany, a ta zmiana może się nie opłacać. Jest w tym pewna prawość w nieprawości. Ktoś „uczciwie” nie idzie do spowiedzi, bo wie, że nie będzie chciał się poprawić. Bywa, że kogoś hamuje wstyd przed wyznaniem grzechu. Niestety, jest tak, że diabeł na czas grzeszenia wstyd zabiera, a oddaje go na czas wyznawania.

Czasami bywa, że ktoś się nie spowiada, bo miał nieprzyjemną sytuację z księdzem.

Takie sytuacje nie powinny się zdarzać, ale jeśli już są, może warto potraktować je jako pokutę. Popatrzmy na to w ten sposób: za „głupstwo” wyznania grzechu Chrystus swoją Krwią obmywa mnie, wyciąga mnie z piekła i przytula mnie, mówiąc, że mnie kocha. Oczywiście, jeśli wydarza się coś, co jest czymś więcej niż zwykłą nieuprzejmością, penitent może zwrócić księdzu uwagę, zaś w sytuacjach drastycznych ma prawo, a nieraz i obowiązek, zgłosić to przełożonym księdza.

Żeby takie sytuacje się nie zdarzały, kandydaci do kapłaństwa mają w seminarium przedmiot zwany spowiednictwem.

Tak. Uczę tego przedmiotu diakonów na ostatnim roku. Są to zajęcia teoretyczne, na których porusza się zagadnienia teologiczne i prawne związane ze spowiedzią, ale i praktyczne. Jak wygląda taka praktyka? Proponuję konkretną kategorię penitenta, np. małżonek, ksiądz, ktoś z brakiem postanowienia poprawy, dziecko pierwszokomunijne. Diakoni piszą wymyśloną spowiedź takiego człowieka. Po jej sprawdzeniu dowiadują się, kogo będą „spowiadać”. Jedna osoba odgrywa penitenta, czytając wymyśloną spowiedź, a druga osoba, nie znając wcześniej tej spowiedzi, musi na bieżąco reagować: udzielić nauki, zadać pokutę. Potem wszyscy razem to oceniamy.

Pozostaje też inna ważna praktyka, która właściwie nigdy się nie kończy. Każdy spowiednik sam przecież jest penitentem i też klęka u kratek konfesjonału...

TAGI: