Musimy głosić żywego Boga

Ks. Krzysztof Kralka: "Bóg jest portem"

publikacja 28.03.2016 06:00

To jest dzisiaj naglące wezwanie, abyśmy w Kościele zajęli się bardzo mocno przeprowadzaniem ludzi - mówi ks. Krzysztof Kralka.

Musimy głosić żywego Boga   Henryk Przondziono /Foto Gość To jest dzisiaj naglące wezwanie, abyśmy w Kościele zajęli się bardzo mocno przeprowadzaniem ludzi - mówi ks. Krzysztof Kralka Nadzieja to postawa duchowa chrześcijanina, który oczekuje szczęścia w niebie. Dlaczego zatem tu, na ziemi, tak łatwo tracimy nadzieję?

Myślę, że człowiek cierpi nie tylko z powodu braku pieniędzy, nieposiadania pracy, chorób, upokorzeń psychicznych czy dolegliwości fizycznych. Największy ból człowieka bierze się stąd, że nie rozumie on sensu swojego życia. Wyobraźmy to sobie – żyjesz, wyjeżdżasz na wakacje, chodzisz do pracy albo studiujesz. I nagle coś wydarza się w twoim codziennym istnieniu. Na przykład ktoś cię porzuca, umiera, tracisz pracę, zaczynasz chorować…

To bardzo częste, sama przeszłam przez ten ciemny tunel.

Największym cierpieniem jest wtedy to, że nie umiesz sobie odpowiedzieć na najprostsze pytania. Co to jest? Dlaczego ja? Co mam z tym zrobić? Ból jest wtedy dużo większy niż ten fizyczny, dławi cię w środku, odbiera sen, zabiera sens. Świat kurczy się tylko do tych pytań bez odpowiedzi i bez adresata, bo komu można się na to poskarżyć? Czasem zostają najwytrwalsi, ale i oni często nie mają już siły słuchać, że tak bardzo boli. I nie wiedzą, jak mają się zachować. Jak pomóc?

Z drugiej strony ten cierpiący też nie ma słów, żeby opowiedzieć o tym piekle duszy, gdy boli. Pamiętam, że gdy opuścił mnie mój mąż, ataki paniki były tak silne, że nie mogłam prowadzić samochodu. Musiałam przystawać na poboczu i na nowo uczyć się oddychać. Myślałam, że umieram.

To odczucie bezsensu jest dużo głębsze niż pytanie, dlaczego moje życie się kończy. I co będzie później. To jest ból. Nie wiemy o nim nic, dopóki sami nie znajdziemy się w sytuacji granicznej. Proszę popatrzeć – świat jest wielki i piękny, nęci, zaprasza, pokazuje swoją doskonałą powierzchnię. Wpasowujemy się w niego – młodzi, piękni, bogaci, silni i… pozornie nieśmiertelni. Gdzieś głęboko czujemy, że to nie jest pełny obraz rzeczywistości, ale świadomie nie szukamy tego, co biedne, chore, brzydkie i nieszczęśliwe. Nawet jeśli niechcący ktoś to postawi na naszej drodze, szybko i z ulgą wycofujemy się, że to nie my, nie o nas chodzi.

Musimy głosić żywego Boga   Czy zatem młody człowiek dziś cierpi, bo nie rozumie siebie?

Tak, bo widzi w sobie różne sprzeczności. Dusza pragnie tego, co piękne, a ciało podąża za uciechami tego świata. W człowieku toczy się nieustanna walka, a jeżeli dodatkowo nie rozumie, dlaczego tak się dzieje, zaczyna się nieustanne egzystencjalne cierpienie.

Z tego bardzo często rodzi się depresja, człowiek wpada w ciemność, nie widzi sensu swego życia. Próbuje to zwalczać tabletkami, ale tabletka działa krótko. Ciemność zostaje.

W to ponure miejsce może wejść Bóg. W swoim życiu doświadczyłem wielu sytuacji, w których człowiek będący w głębokiej depresji, słysząc ode mnie kerygmat, zapraszał do swojego serca Jezusa – Światłość świata (por. J 8, 12). Światło, które jest największe i ponad nim nie ma żadnego innego. Widziałem wielokrotnie, że chorzy zdrowieli, depresja znikała, a potem psycholog czy psychiatra pytał: „Co ksiądz zrobił, że tak szybko ustąpiła choroba?”.

Jak ksiądz to wyjaśniał?

Mówiłem, że dostał to, co zawsze skutecznie leczy nie objawy, ale przyczynę. I że to zawsze działa. Trzeba tylko mocno chcieć. Żeby usłyszeć, że Ktoś jest obok nas, musimy się znaleźć w sytuacji bez wyjścia. Do tego dodatkowo potrzebna jest cisza. Tylko kto dzisiaj doświadcza ciszy? Popatrzmy na ludzi, którzy siedzą w poczekalni. Nikt już nie szuka odpoczynku od zgiełku świata przez tę krótką chwilę oczekiwania. Wszyscy nerwowo sięgają po komórki, tablety, iPady, iPhone’y. Ludzie dzwonią, piszą, sprawdzają Internet. Zakrzykują pustkę. Tymczasem, jeśli mamy tyle odwagi, żeby najpierw usłyszeć ciszę, to wygrywamy życie. 

Oczywiście w chwilach zwątpienia, słabości będziemy mogli wyciszyć się i usłyszeć Boga.

Musimy głosić żywego Boga   Jak zaczyna się nawrócenie?

Odzyskujemy nadzieję, sens, światło i wtedy nasze życie się zmienia. Moje życie zmieniło się wewnętrznie. Zacząłem być prawdziwy, autentyczny. Nie napinam się, przestałem udawać, że jestem idealny, odrzuciłem pragnienie strojenia dobrych min do złej gry, a przede wszystkim zrzuciłem maskę tego, że jestem szczęśliwy. Spełniłem się cały w Bogu. On uporządkował cały mój świat. I to jest prawdziwe wyzwolenie. Przestałem bać się swojej słabości, bo w Nim mogłem wszystko. I wykorzystywałem to. Kiedy coś mnie przerastało, mówiłem: „Gdybym chciał spojrzeć na to po ludzku, to absolutnie nie ma takiej opcji. Ale jeżeli Ty mnie do tego zapraszasz i Ty za tym staniesz, i weźmiesz to na siebie, to OK, wchodzę w to, bo wiem, że to nie ja, tylko Ty”.

Czy zawsze ksiądz czuł Bożą armię za sobą?

Święci są nam przez Boga dawani po to, abyśmy zrozumieli, że warto oprzeć się na Bogu. Cokolwiek by się w naszym życiu działo – będziemy bezpieczni. On jest, a wraz z Nim Matka Boża i święci. Kogo nam jeszcze więcej potrzeba?

Skoro to takie piękne odczucie, oczyszczające, uspokajające, to dlaczego ludzie nie chcą poznać Boga? Dlaczego nie chcą odzyskać nadziei?

Utarło się takie powiedzenie, że istnieją wierzący i niepraktykujący. Wydaje mi się jednak, że nie ma takiej kategorii, a jest inna – praktykujący a niewierzący, bo naprawdę można przychodzić do kościoła, można się modlić, ale będzie to tylko martwa tradycja. Można przychodzić na Eucharystię, przyjmować Komunię Świętą, spowiadać się… i nigdy tam nie spotkać się z Bogiem. Tylko mechaniczna tradycja, prawie martwa wiara. To jest pobożność, ba, jest to jakaś religijność, ale istnieje niebezpieczeństwo, że człowiek, który robi to w sposób odruchowy, nigdy nie spotka Boga. Jak patrzymy na nasze kościoły, jeszcze wypełnione ludźmi, zadajemy sobie pytanie, na ile to jest pobożność i religijność, a na ile – wiara?

To jest dzisiaj naglące wezwanie, abyśmy w Kościele zajęli się bardzo mocno przeprowadzaniem ludzi. Mówiliśmy o tym więcej przy okazji rozmów o wierze, ale przypomnijmy: musimy zacząć od głoszenia żywego Boga. Wytrącania ludzi z pobożności, która jest tylko martwą tradycją, i prowadzenia do takiej wiary osobistej, która jest rozmową z Bogiem jak z najwspanialszym przyjacielem. Istnieje zasadnicza różnica między człowiekiem, który odruchowo przychodzi do kościoła, i tym, który poznał Boga, doświadczył Go osobiście, a także żyje z Nim, wierząc.

Myślę, że ci „martwi w wierze” ludzie, o których ksiądz mówi, też zadają sobie pytanie, czy Bóg ich kocha. I jakoś Go odczuwają.

Bóg kocha każdego człowieka bezinteresownie, bez względu na to, czy jesteśmy dobrzy – jak swoje dziecko. Rodzice też widzą, że dziecko czasem niedomaga, że nie słucha, nie rozumie tego, co się do niego mówi, a przecież kochają je, chcą okazywać dobro… Bóg tak samo. Okazuje łaskę i miłosierdzie. Natomiast wielkim pragnieniem Boga jest to, aby człowiek był z Bogiem w relacji, aby wiara owocowała związkiem na linii Bóg – ja. To, że jesteśmy w Kościele, że się modlimy, powinno owocować także uczynkami wiary. Sama wiara ma nas zmieniać, ciągle nawracać. Bóg pragnie naszego nawrócenia. Pragnie. Po to, abyśmy byli zbawieni. Po to, abyśmy żyli w Nim.

Często doświadczamy żywego Boga w skrajnych sytuacjach. Kiedy jesteśmy nieszczęśliwi, dotyka nas cierpienie. Wtedy gdy nikogo nie ma obok nas, a jest tylko Bóg.

Jasne, że jest to powiedzenie: jak trwoga, to do Boga. I wielu ludzi właśnie w takich granicznych sytuacjach życia tego Boga znajduje. Naprawdę szkoda życia, aby czekać do tak dramatycznych chwil. Bóg chce być doświadczany, znajdowany, chce błogosławić, mówić do człowieka w każdej sytuacji. Jednak jest coś w tym, że gdy doświadczamy jakiejś samowystarczalności, gdy czujemy, że jesteśmy silni, wszystko się nam układa – to jakoś tak trudniej nam o Bogu myśleć. Łatwiej zwrócić się ku Niemu wtedy, gdy tracimy grunt pod nogami. Często jest to też zwracanie się do Boga nie z miłości, ale ze strachu, przerażenia.

Oczywiście Bóg też wykorzystuje takie sytuacje, aby człowiek mógł doświadczyć Jego opieki i błogosławieństwa. Ale przede wszystkim zaprasza nas do tego, żebyśmy żyli z Nim w zwykłej codzienności. Zwróć uwagę, przechodzi nam koło nosa tyle fantastycznych doświadczeń Bożego prowadzenia, Bożej obecności, Bożych słów, Bożych natchnień, dlatego że bardziej koncentrujemy się na swoich możliwościach. Często jest tak, że to zbytnie skoncentrowanie się na swoich siłach, zbytnia wiara w siebie doprowadza nas do tych tragedii. Wielu z nich uniknęlibyśmy, gdyby nasze życie było zanurzone w Bogu. Co ksiądz mówi takim ludziom, którzy dotknęli dna nieszczęścia?

Musimy głosić żywego Boga   Pytam ich zazwyczaj, czy chcą poprosić Boga o pomoc. Czy Go potrzebują. Bo zdarza się tak, że człowiek nawet w głębokim cierpieniu, w bezsilności mówi wprost, że Boga nie chce.

Oczywiście takim dobrym gruntem głoszenia Ewangelii jest to, gdy w człowieku rodzą się pytania. I my wskazujemy na Jezusa, który odpowiada na te pytania. Często ludzie wcale nie pytają. To jest wtedy największe wyzwanie do opowiadania o Nim. Liczy się forma i treść. Wtedy najczęściej głosimy miłosierdzie Boże, opowiadając o sobie, o tym, jak nas Bóg uratował z opresji, wyrwał z ciemności. Często mówię moje świadectwo, przykład trudności, w których się znalazłem, i tego, jak Bóg mnie znalazł. W przypadkach trudnych, braku nadziei, ogarniających ciemności, śmierci duszy i smutku mówię: „Wyciągnij do Niego rękę, nic nie tracisz. Poczuj, poznaj. Daj się uwieść. Usłysz coś więcej niż samego siebie. Zobacz. Dotknij. Nic nie tracisz, bo Bóg nic nie zabiera. Nie chce wchodzić na siłę do naszego życia”. To właśnie świadectwo jest dziś takim kluczem, które otwiera drzwi do serc.

W wierze, głoszeniu Ewangelii, bardzo potrzebujemy mówić o Bogu, którego my doświadczamy. Wiele jest przykładów świadectw nawróceń, wyrwania z okrutnych zniewoleń zarówno ciała, jak i ducha, powrotów do Boga po dziesiątkach lat spędzonych bez Niego. To piękne! Ludzie dziś nie potrzebują nauczycieli, tylko świadków, którzy to przeżyli i proponują Boga nie dlatego, że tak trzeba, bo są księżmi, katechetami, zakonnikami, tylko dlatego, że naprawdę Go spotkali. Najwięcej osób nawraca się właśnie przez liczne świadectwa wielu chrześcijan. Mówią oni: „Tak, znajdowałem się w takiej sytuacji jak ty. Tak, byłem nawet w gorszej, ale wtedy na mojej drodze stanął Bóg, któremu zawierzyłem, którego poprosiłem o pomoc, i zobacz – to, kim jestem teraz, jest owocem. Jasne, to trudne, przeżywałem cierpienie, ale inaczej. Bo stał obok mnie Bóg”.

W sytuacji granicznej szukanie odpowiedzi jest prostsze. Po prostu nie mamy wyjścia. Ale jak znaleźć Boga i iść z nim przez świat, który kusi nie duchowością, ale zmysłowym pięknem?

Zaufanie Bogu to nie jest pierwszy krok w ewangelizacji. Zanim człowiek zaufa Bogu, musi doświadczyć Jego miłości, musi poznać, że On jest, musi zobaczyć, co Bóg ma mu do zaoferowania. Zanim człowiek zaufa Panu Bogu, musi też zobaczyć, kim jest bez Boga, czyli doświadczyć swojej nędzy, swojego grzechu. Dalej, zanim człowiek zaufa Panu, musi dostrzec, jak na naszą nędzę reaguje Bóg, co ma nam do zaoferowania. Czyli poznać Boga, który jest gotowy go uratować. To jest najwspanialsze objawienie. Bez względu na to, kim jesteś, Jezus cię wybawi. Oddaje życie na krzyżu, umiera dla zbawienia. Ratuje. Z każdej nędzy, upadku, nieszczęścia i każdego grzechu. Czy to nie jest wspaniałe? Jak dobrze jest tego doświadczyć nie tylko w chwili strasznej do przeżycia, ale wcześniej. I my w ewangelizacji uczymy tego, że zaufanie to nie jest pierwszy etap wiary. Najpierw trzeba kogoś poznać, żeby mu uwierzyć. Ludzie nie znają Boga nawet wtedy, gdy chodzą do kościoła – mówiliśmy o tym przy okazji modlitwy. Ci, którzy czytają Ewangelię, też czasem nie znają Boga, bo nie doświadczyli Jego miłości, realnie nie dotknął ich Jezus tym, co zrobił, czyli Zmartwychwstaniem za każdego z nas. Nie rozumieją Boga. Trzeba im Go pokazać.

Czy trzeba być bardzo uważnym w swoim życiu, żeby Go usłyszeć?

Wiele osób tego pragnie, ale pragnie po swojemu. Sami, na własną rękę, próbują Boga znaleźć. Czasami tak się nie da. Tutaj przychodzi z pomocą Kościół, jego mądrość. Kościół, który jest pełen Ducha Świętego, w którym żyje Jezus. I Kościół daje nam bezpieczne, sprawdzone drogi do spotkania Boga, który jest blisko. Kościół, który uczy nas, jak czytać słowo Boże i jak w nim spotykać Jezusa, jak znajdować w nim odpowiedzi na dzisiejsze, konkretne pytania. Kościół, który zostawia nam reguły rozeznawania, badania duchów, aby wiedzieć, czy to zaprasza nas Jezus, czy to zwodzi zły duch. Jeżeli człowiek pozostaje sam i eksperymentuje w doświadczaniu Boga, to się zawsze źle kończy, ponieważ diabeł nie chce, żebyśmy Boga doświadczyli. Myślę, że człowiek, który nie jest chroniony przez Kościół, jest łatwym celem dla nieprzyjaciela. Bardzo łatwo jest mu pobłądzić. Czasami spotykam ludzi, którzy mówią, jak fantastycznie żyją z Bogiem, ale nie przeszkadza im to, że już przestali chodzić do kościoła, przestali się spowiadać, przyjmować Komunię Świętą, korzystać z kierownictwa duchowego, bo już mają Boga na własną rękę. To jest bardzo niebezpieczne i częste. Prawda jest taka, że diabeł potrafi zwodzić człowieka pod postacią anioła światłości.

Może przedstawiać się człowiekowi jako Bóg, jako anioł, jako dobry przewodnik… I tu potrzebujemy Kościoła, żeby zapytać, czy to, czego doświadczam, to, co słyszę, to, w co chcę wierzyć, jest dobre. Kościół jest w tych sprawach ostrożny, zawsze odkłada wszystko w czasie, przez lata sprawdza poszczególne przypadki, prosi, żeby nie działać pochopnie. Ma dwa tysiące lat Tradycji, a w swoich szeregach wielu ludzi świętych, którzy doświadczali Boga, byli mistykami, przeżyli wiele pomyłek, porażek, wyciągnęli dobre wnioski. Ten Kościół daje nam bogactwo prawdy. Właśnie w nim mogę poznać, czy prowadzi mnie duch Boży. I jeżeli chcesz, żeby w twoim życiu był Bóg, prowadził cię, był z tobą – doświadczaj Go w Kościele, bo naprawdę możesz zbłądzić, a cała historia może mieć złe zakończenie. Pozwól się obiektywizować w świetle kościelnego rozpoznania.

Musimy głosić żywego Boga   A czy ksiądz miał takie historie? Zwodnicze działanie demona pod postacią ducha światła?

Wiele razy. Diabeł wie, że na pewnym poziomie naszej wiary ciężko nas skusić, żebyśmy popełnili pospolity błąd, grzech, na przykład ukradli, skłamali. On wie, że tego nie chcemy i ciężko nas skusić. Więc opakowuje to w coś dobrego i kusi pod pozorem dobra.

Doświadczałem wielu pokus, żeby być nieposłusznym przełożonym, żeby zrobić coś po swojemu. Bo mój pomysł jest lepszy, bo zwierzchnik mnie nie rozumie. Czasami kładziemy na szali nasze wiary i stwierdzamy, że nasza jest większa, więc nie posłuchamy tego, kto coś nam każe, bo jego wiara jest taka sobie, słabsza.

Były takie momenty, w których takim pokusom uległem. Bo przecież wiem lepiej. Myślałem sobie wtedy, że nie będę posłuszny, bo ja słyszę Pana Boga, mam charyzmaty, tylu ludziom pomogłem. Zawsze trzeba bardzo uważać. Pierwsze rozeznanie polega na tym, aby pojawiającą się myśl lub intuicję sprawdzić (bardziej fachowo – rozeznać ją) pod kątem mojego powołania. Czy przypadkiem nie sprzeciwia się temu, co robię lub kim jestem.

Przykład: kobieta mająca męża i dzieci usłyszy natchnienie – zostaw wszystko, módl się teraz cały dzień w kościele. Na pierwszy rzut oka to piękne wezwanie do modlitwy, jeśli dodatkowo ma zapał, pragnienia, towarzyszy temu uniesienie, to przecież Bóg mówi, zaprasza… Trzeba jednak uważać. Pierwotne powołanie to mąż, dom i dzieci. Nie wolno tego zaniedbywać. Bóg jest wierny, gdy przychodzi ze swoimi zaproszeniami,przychodzi w nasze bardzo konkretne powołanie. Nie powoła męża, głowy rodziny do tego, żeby został księdzem.

Jak rozeznawać w takim razie, co jest Boże?

Jeśli ktoś czuje, że ma jakieś natchnienia, koniecznie potrzebuje kierownika duchowego, którego prosi o rozeznanie i obiektywizację, bo sami nie jesteśmy w stanie ocenić naszego wyboru. Człowiek może wpaść na pomysł, że w Wielkim Poście będzie przez czterdzieści dni o chlebie i wodzie. Pomyśli sobie, że oto piękna idea – pości, umartwia się i wszyscy powinni robić tak jak on. A to naprawdę może całkowicie wyniszczyć organizm, doprowadzić do śmierci. Dlatego takie rzeczy zawsze poddaje się pod osąd kierownika duchowego, który widzi więcej, dalej, szerzej, powie: „Za tym możesz iść, bo to wygląda na Boże natchnienie, ale to, choć podobne – jest czymś zupełnie przeciwnym. Za tym nie idź, bo pobłądzisz”.

Co jeszcze pomaga nam w rozeznaniu?

Modlitwa sprawia, że jesteś blisko Boga, tuż przy Jego sercu. Na modlitwie poznajesz Boga, więc uczysz się też rozróżniać, co mówi Bóg, a co nie jest od Niego. Modlitwa też pomnaża w nas taki zmysł wiary, uczymy się wtedy rozróżniania tego, co jest dobre, a co złe. Właśnie głębokie zjednoczenie z Bogiem na modlitwie, które trwa w czasie, jest wyzwaniem dla naszej cielesności, bo trzeba się zanurzyć i odciąć od tego świata. Owocuje to poznaniem.

Poza tym modlitwa jest spotkaniem człowieka z Bogiem, a Boga z człowiekiem. Mówiliśmy o tym, że jest relacją, w której są dwie osoby. Jest też przestrzenią, w której człowiek podarowuje coś drugiej osobie – swoje zmartwienia i radości, myśli i marzenia, wdzięczność, a czasem złość, a Bóg bierze to w swoje ręce, naprawia, przebacza. Ponadto Święty Ignacy z Loyoli zostawił reguły rozeznawania, które bardzo pomagają w rozpoznawaniu, nazywaniu i sprawdzaniu naszych poruszeń duchowych.

Czy sakramenty też są ważne w rozeznawaniu? Bycie w stanie łaski uświęcającej chroni nas przed złem?

Przede wszystkim sakrament jest widzialnym znakiem niewidzialnej łaski Boga. Gdy przystępuję do spowiedzi, widzialnym znakiem działania Bożego miłosierdzia, Bożego przebaczenia jest formuła wypowiadana przez kapłana: ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Pod postacią tego widzialnego znaku dokonuje się coś, czego my nie jesteśmy w stanie zobaczyć gołym okiem, czyli rzeczywiste darowanie winy.

Gdy w trakcie Eucharystii kapłan wypowiada modlitwę przeistoczenia nad chlebem i winem, dokonuje się działanie niewidzialnej łaski, bo ten chleb i wino przemieniają się w ciało i krew Chrystusa i gdy kapłan je unosi, to jest już ciało i krew Chrystusa. Gołym okiem tego nie widać. Sakramenty ustanowione są przez Chrystusa i są najdoskonalszą i realną przestrzenią spotkania się z Nim samym. Nie są niczyim wymysłem, ale stworzył je sam Bóg po to, abyśmy mogli się z Nim spotkać. Dlatego Kościół tak pielęgnuje sakramenty i widzi w nich wielką wartość. W Eucharystii to przecież sam Bóg. Dlatego odpowiadając na pytanie: tak, sakramenty i życie sakramentalne są podstawą rozeznawania i podejmowania wyborów. Chrześcijanin nie może chcieć rozeznawać bez Boga, coś takiego w ogóle nie istnieje. To tak, jakby chcieć opowiadać o kolorach ściany w mieszkaniu, w którym się nigdy nie było, a dodatkowo jest się osobą niewidomą. To jest niemożliwe, chyba że się fantazjuje i wymyśla, ale to już nie zawsze jest zgodne z rzeczywistością. Tak samo w rozeznawaniu – potrzebuję kontaktu, bliskości Boga, aby otworzył mi oczy i poprowadził tą właściwą drogą. Ta bliskość realnie jest w sakramentach. Sakrament także chroni. Tak, jakbyśmy byli odgrodzeni od zła niewidzialną szybą. Co nie znaczy, że już nie grzeszymy. Bóg obecny w nas dzięki sakramentowi Eucharystii nigdy nie zabiera nam wolności. To znaczy, że zaraz po wyjściu z kościoła mogę zgrzeszyć. Bóg poprzez swoją obecność udzieli potrzebnych łask, jeśli będę chciał uniknąć grzechu lub rozpocząć walkę z nałogiem, ale mnie do niczego nie przymusi.

Sakramenty to nie jest prywatne dzieło człowieka. Kiedy klękam do modlitwy, to klękam prywatnie jako Krzysztof Kralka. Jeśli odprawiam Eucharystię, to nie odprawiam jej jako ksiądz, ale prowadzi ją Kościół i sam Chrystus. Ja tylko działam in persona Christi w Jego imieniu i jak Chrystus. Tak robi każdy kapłan – działa jako drugi Chrystus.

Podobnie jest w konfesjonale – kapłan udziela rozgrzeszenia, ale tak naprawdę to sam Jezus rozgrzesza. Sakramenty są zupełnie inną jakościowo relacją z Bogiem. Oczywiście – to pozwala nam mężnie wyznawać wiarę.

TAGI: