Monika i dzieci św. Judy

Krzysztof Błażyca

publikacja 31.03.2016 06:00

– Nie czuję się sama. Wspiera mnie moja parafia i „Aniołowie misji”. Tak łatwiej pracować – przekonuje Monika Krasoń, świecka misjonarka z Łazisk Górnych. Z końcem marca kończy dwuletni wolontariat w Ugandzie.

Monika i dzieci św. Judy Krzysztof Błażyca /Foto Gość Monika Krasoń dwa lata ofiarowała chorym dzieciom z ośrodka St. Jude w Gulu. – Tu najpiękniejszy jest każdy dzień – przekonuje misjonarka

Monikę odwiedzam w Gulu, na północy Ugandy. To tereny jeszcze niedawno doświadczone okrucieństwem rebelianckiej Armii Oporu Pana, której liderzy poszukiwani są przez haski trybunał za zbrodnie przeciw ludzkości.

– ... i wydłubali oczy. Tu tak jest do teraz. Tyle się napatrzono tych okropności – mówi Monika. Wiele się już nasłuchała, jak wojna zmienia człowieka. – Misjonarze opowiadali, że trupy leżały po rowach. A oni chowali ciała. Bo trzeba uszanować człowieka. Dziś Gulu jest spokojne, ale ludzie wciąż żyją z traumą przeszłych dni.

Odtrącone

Monika jest pielęgniarką i fizjoterapeutką. Pracuje w St. Jude Centre. To sierociniec, szkoła i ośrodek rehabilitacyjny dla niepełnosprawnych dzieci. – Trudno było na początku zrozumieć tutejszą kulturę. Tu dzieci niepełnosprawne są odtrącane od społeczeństwa. Są defektem dla ludzi. Oni nie rozumieją, nie akceptują niepełnosprawności. Wiele chorób to wynik zaniedbania. Ludzie są biedni i gdy nie mają pieniędzy, nie leczą dzieci. Mamy jedno dziecko niepełnosprawne z powodu malarii mózgowej i chłopczyka mającego problemy z serduszkiem. Lekarze mówią, że gdyby to zdiagnozowano trzy lata temu, można by było zaradzić. Teraz już nie da się nic zrobić. A gdy pojawia się epilepsja, ludzie wierzą, że to złe duchy opętały dziecko.

Zakonny Indiana Jones

Ośrodek St. Jude podlega pod archidiecezję Gulu. Prowadzi go brat Elio Croce, kombonianin z Włoch. Oszczędny w słowach. Przez bezpardonowy styl bycia współbracia nazywają go... Indiana Jones. Przeżył wszystkie tutejsze dramaty. Był w miejscach masakr. Dziś jest wdzięczny za wolontariuszy.

– Elio ma serce dla tych dzieci – uśmiecha się Monika. – Jest odpowiedzialny za szpital. To wiele pracy. My w St. Jude prowadzimy klinikę. Leczymy lżejsze choroby. Poważniejsze przypadki wysyłamy do szpitala – mówi.

Szpital Lacor w Gulu to jeden z najlepszych w Ugandzie. W czasie ataków Armii Oporu Pana (1987–2007) dawał schronienie dziesiątkom tysięcy ludzi. Tu też leczone były ofiary eboli w 2000 roku. Dziś na terenie szpitala jest pomnik pamięci lekarzy, którzy zmarli, niosąc pomoc pacjentom. – Ten szpital ma dobrą renomę. Przyjeżdżają też lekarze z innych krajów – dodaje wolontariuszka.

Aniołowie pomogli

Monika podkreśla, że wiele mogła zrobić na misji jedynie dzięki pomocy parafii i programu Archidiecezji Katowickiej „Aniołowie Misji”. Tak powstał pokój zabiegowy.

– Początkowo było tylko drzewo, które dawało cień, a pod drzewem mata, potem tzw. altanka – miała ona zadaszenie, co pozwalało na ciągłą rehabilitację, bez potrzeby opuszczania miejsca ze względu na deszcz… Teraz mamy piękny, wyremontowany i wyposażony domek z dwiema łazienkami, pokojem rehabilitacyjnym, pokojem dla pracownika socjalnego oraz pielęgniarskim. Są pomoce ortopedyczne, sprzęt specjalistyczny. Czasami przychodzą dzieci z wioski. W St. Jude dzieci mają przeprowadzane podstawowe badania, diagnozy, badania neurologiczne, okulistyczne.

– Szczepimy na WZW. Wiemy, które dzieci potrzebują specjalistów. Dotychczas niczego takiego tu nie przeprowadzano – podkreśla.

Dzieci mają opiekę 24-godzinną. Pomagają „mamki”, które mieszkają na terenie ośrodka. – Zawsze mnie wzywają, gdy coś się dzieje, bo jestem pielęgniarką. Jesteśmy odpowiedzialne za to miejsce. Przez ostatni okres prowadziłam pielęgniarkę, która przejmie moje obowiązki, gdy wyjadę – mówi Monika. Najmłodsze dziecko w ośrodku ma miesiąc. – Z rozszczepieniem podniebienia. Zostało u nas, bo mama nie potrafiła go wykarmić. Czekam, aż podrośnie, wtedy będzie mieć operację.

Najtrudniejsze, najpiękniejsze

– Isaac... Miał 4 latka. To było na samym początku mojej misji. Umarł wskutek zachłyśnięcia. Pierwszą pomoc źle przeprowadzono. Musiałam wyjechać na trzy dni rekolekcji. Poukładać sobie wszystko. I to zmotywowało mnie do działania. Aby organizować kursy pierwszej pomocy, uczyć ludzi, jak ją wykonywać – wspomina Monika. Wolontariuszka przyznaje, że kombonianie bardzo jej wtedy pomogli.

– Stanąć z boku. Spojrzeć na tę sytuację. Bo ten strach przychodzi. Co się jeszcze wydarzy? Coś gorszego? Że nie zdołam lub nie zdążę pomóc... Mówi, że „tu myślenie jest inne”. – U nas, w Europie, natychmiast robi się reanimację. A tu... Ludzie ufają tylko swoim. Czemu nie przyszli po pomoc? To realia, które trzeba zaakceptować...

Przyznaje, że misja otworzyła jej oczy. – Widzę, jaka jestem, jak się zmieniam. Chodzi o to, by kochać, a nie wywierać na kogoś presję. I tak tworzyć dobre relacje. Teraz czuję się tu jak w domu. Najszczęśliwsze momenty? – To tutaj każdy moment – zapewnia. – Każde dziecko, każde przywiązanie, każdy uśmiech. Widzisz, jak one cię zmieniają. Każde jest inne, każde wyjątkowe. Żyjemy z nimi. I będę to powtarzać do końca życia, że kontakt z dziećmi niepełnosprawnymi daje inne spojrzenie na świat.Szczęście przynosi mi każdy dzień, jaki spędziłam tutaj, choć wiele momentów było trudnych – przyznaje misjonarka. 

Strona ośrodka St. Jude: http://stjudechildrenshome.com
Strona programu Aniołowie Misji (różne projekty): www.misje.archidiecezja.katowice.pl