Ratunek z góry

publikacja 24.03.2016 06:00

O walce z ciężką chorobą, sile modlitwy i cudzie w poszukiwaniu dawcy szpiku z Arturem Górskim rozmawia Agata Puścikowska.

Ratunek z góry Leszek Szymański /epa/PAP Artur Górski, ur. 1970, polityk, politolog, nauczyciel akademicki, dziennikarz, poseł na Sejm, doktor nauk humanistycznych

Agata Puścikowska: Ciężka choroba – moment dramatyczny. W jaki sposób pomóc choremu, by nie obciążać go, lecz wesprzeć?

Artur Górski: Wszystko zależy od konkretnej osoby, jej spojrzenia na świat, jej religijności. Osobie wierzącej należy pokazać niezłomną wiarę w to, że Pan Bóg pomoże. Warto też zaapelować do ludzi o modlitwę i pokazać jej siłę, aż po cuda uzdrowienia. To daje nadzieję. Trudniej jest ze wspieraniem osoby niewierzącej. Tu odwoływanie się do Boga i wiary nie działa, a może wręcz irytować. Wtedy warto wskazać liczne przypadki wyleczenia z konkretnej choroby, podać statystykę wyzdrowień. Choć jestem osobą wierzącą, kiedy zachorowałem, nawet na mnie statystyka zrobiła pozytywne wrażenie. Lekarze poinformowali mnie, że przy zaawansowaniu mojej białaczki bez przeszczepu mam 1 proc. szans na przeżycie, a przy przeszczepie aż 40 proc. na pełne wyleczenie. Wybór był oczywisty. Zrozumiałem, że muszę mieć przeszczep. Dotarło też do mnie, że pozostałe 60 proc. muszę… wymodlić.

Był moment, w którym zawahał się Pan przed procedurą? Przeszczep budzi wśród chorych lęk…

Nie wahałem się. Od początku zaufałem Bogu i lekarzom. Najpierw oczywiście byłem przygotowywany do przeszczepu. Procedura nakazuje potraktować chemią i naświetleniami całe ciało, do tzw. wyzerowania. Lekarze powiedzieli mi, że w pewnym sensie mnie „zabiją”, ale przeżyję. I tak się stało. Potem nastąpił przeszczep. Ludzie czasem pytali, czy bardzo bolało. Niektórym się wydawało, że to była operacja porównywalna np. z przeszczepem nerki. Nic podobnego. W przypadku białaczki przeszczep polega na dożylnym przelaniu obcego szpiku w krwi obwodowej. I zanim człowiek się obejrzy, obcy szpik zaczyna pracować w organizmie. Gorzej, jeśli organizm potraktuje przeszczep jako obce ciało, wówczas może dojść do odrzucenia przeszczepu. Miałem szczęście: moja dawczyni miała nawet taką samą grupę krwi jak ja. Mimo to nie obeszło się bez powikłań.

Co w czasie choroby było dla Pana najtrudniejsze?

Dla osoby aktywnej, a taką zawsze byłem, najtrudniejsze było poczucie bezsilności wynikające z długotrwałego przywiązania do łóżka. Radziłem sobie tą formą aktywności, która zawsze była mi bliska: pisałem. Podczas choroby napisałem broszurkę liczącą kilkadziesiąt stron. Ale pomagała też inna aktywność, która pozwalała nie myśleć o chorobie: chociażby muzyka. Namiętnie słuchałem koncertów Jeana-Michela Jarre’a, szczególnie wieczorami.

A modlitwa?

To największe wsparcie. Nie znałem wcześniej Nowenny Pompejańskiej, modlitwy trudnej i silnej. Podczas leczenia białaczki odmawiałem nowennę każdego dnia. To było właśnie te 60 proc. szans, które musiałem wymodlić.

Z rodzinnego doświadczenia wiem, jak trudno jest chorym oczekiwać na dawcę szpiku. Świadomość społeczna na temat problemu jest bardzo mizerna.

Tak, to prawda, dawstwo szpiku w Polsce nie jest rozwinięte. To w znacznej mierze wina państwa, które nie wspiera inicjatyw społecznych propagujących bycie dawcą. Owszem, istnieje pewna baza dawców, ale to kropla w morzu potrzeb. Co z tego, że organizuje się naprędce akcje szukania dawcy szpiku dla konkretnych osób, kiedy procedury badań potencjalnych dawców są tak długie, że praktycznie zainteresowane osoby nie mogą z nich skorzystać. No i trzeba mieć nie lada szczęście, żeby znaleźć idealnie pasującego dawcę. W moim przypadku wstępnie wytypowano w Polsce sześciu dawców, ale po ich przebadaniu okazało się, że żaden nie pasuje, bo mam nietypowy antygen.

W Polsce potencjalnych dawców jest ok. 100 tys. W Niemczech 3 mln…

Polska baza potencjalnych dawców szpiku powinna być powszechnie dostępna i rozreklamowana. Jednak gdybym nie zachorował na białaczkę, nie miałbym do dziś pojęcia, że w ogóle taka baza istnieje i że można być dawcą. Podobnie wielu innych zdrowych nie zna problemu. Inna rzecz, że mnóstwo osób nie zdaje sobie także sprawy, co to jest przeszczep. Wokół tego pojęcia krążą jakieś fałszywe, szkodliwe mity. Dlatego potrzebna jest edukacja, informacja zarówno dzieci, jak i dorosłych. I wreszcie ważna kwestia: motywacja. Generalnie zostajemy potencjalnymi dawcami szpiku dla drugiego człowieka, z myślą o nim. Chrześcijaństwo daje doskonałe podstawy do takiej motywacji. Świadomi, dojrzali chrześcijanie powinni dawstwo szpiku uważać nie tylko za obowiązek, ale wręcz za przywilej. Myślę, że to jeszcze przed nami…

W Pana przypadku dawcę znaleziono w Niemczech.

Tak. Po nieudanym poszukiwaniu w Polsce zaczęto szukać w Europie. Znajomej z Krakowa, bardzo rozmodlonej, uduchowionej kobiecie, napisałem, że niestety nie ma dla mnie dawcy w kraju. Dzień później dostałem przez nią… wiadomość od św. o. Charbela: „Nie martw się. Dawca dla ciebie już jest. Będzie to młoda kobieta z Niemiec”. I faktycznie, miesiąc później lekarz powiadomił mnie, że wstępnie wytypowano dla mnie w Niemczech dwóch dawców, w tym młodą kobietę. Po kolejnych badaniach okazało się, że kobieta idealnie pasuje do mnie. Co prawda w tym przypadku, a mam na myśli słowa św. o. Charbela, można mówić o cudzie, jednak prawdą jest, że czasem znalezienie dawcy graniczy z cudem i trwa wiele miesięcy.

W czasie choroby jedni próbują szukać ratunku „u góry”, inni wiarę tracą.

Szukanie ratunku u Boga to rzecz naturalna u katolików. Zresztą pojęcie „Bóg” należy potraktować szerzej, bo jest to częste odwoływanie się w modlitwie do Jezusa, Matki Bożej czy świętych. Zresztą jak nie u Boga, to u kogo, gdzie szukać ratunku? W medycynie niekonwencjonalnej? Na szczęście w szpitalach jej zabraniają. Znam przykład chłopaka, który gdy się tylko dowiedział, że jest z białaczki wyleczony, opuścił szpital, zamówił jakieś preparaty i dalej „leczył” się sam. Niestety, po kilku miesiącach doszło do nawrotu choroby i musiał wrócić do szpitala. Osobiście wolę zawierzyć Bogu. Oraz lekarzom.

A nie pytał Pan: „Boże, dlaczego ja”?

Nie. Natomiast rzeczywiście niektórzy chorzy doświadczają kryzysu wiary. Dlaczego? Ja takiego doświadczenia nie miałem, więc trudno mi spekulować. Jednak mogę sobie wyobrazić, że częściej wątpią ludzie o słabej psychice niż ludzie słabej wiary. Przede wszystkim dlatego, że źle znoszą leczenie. Boją się: bólu, przyszłości, śmierci. I za to, co ich spotkało, obwiniają Boga, odrzucają Go. Tylko że moim zdaniem odrzucenie Boga to ślepa uliczka, bo szczerze powiedziawszy, szczególnie podczas ciężkiej choroby, nie dostrzegam alternatywy dla chorego…

Mówi Pan o cudzie św. Charbela. Znał Pan świętego przed chorobą?

Nie znałem. Ojciec Charbel, eremita z Libanu, stał się moim opiekunem i orędownikiem u Boga dopiero w czasie choroby. To bardzo pracowity święty, już za życia. Ale też święty słuchany przez Boga. Dlatego ludzie idą za nim i do niego, w nim pokładają nadzieję. Zaufałem mu, co dzień się do niego modlę. Stał się takim moim „osobistym” świętym. No i wielki dar św. o. Charbela – leczniczy olej, który wydobywa się z jego ciała. Kilka ampułek z tym olejem otrzymałem, niektóre prosto w Libanu. Najpierw olej zlikwidował straszny ból w moim kręgosłupie (powikłania po przeszczepie), a teraz smaruję nim nie tylko kręgosłup i jego okolice, ale też nogi, abym zaczął chodzić. Oczywiście poddaję się też rehabilitacji, bo konieczna jest współpraca Boga z człowiekiem.

Pocieszanie typu „choroba jest po coś” wielu chorych denerwuje. Po co naprawdę człowiekowi doświadczenie wielkiego bólu i lęku?

Od samego początku uznałem, że choroba zdarzyć się może każdemu: jednemu – to zabrzmi banalnie – przeziębienie, a innemu białaczka. Po prostu założyłem, że mnie przytrafiła się białaczka i „drania muszę pokonać”. I bitwę muszę wygrać. Jestem dość walecznym człowiekiem i wiedziałem, że będę z chorobą walczył do końca. Podczas leczenia białaczki miałem bardzo silne bóle, wynikające z powikłań po chemii. I raczej pytałem o sens bólu, o to, jak go dobrze spożytkować. Na szczęście był przy mnie właściwy kapelan. Pomógł mi ofiarować ból: dzieciom nienarodzonym, konkretnym osobom potrzebującym wsparcia, ojczyźnie. A kiedy nie miałem konkretnej intencji, ofiarowałem ból Bogu, by dysponował nim wedle uznania. Mogę śmiało powiedzieć: nie wiem, po co jest choroba, ale wiem, że ból może być „po coś”, dla kogoś. Wszak ból to współuczestnictwo w męce ukrzyżowanego Chrystusa.

Może Pan powiedzieć: „Ta choroba zrobiła mnie lepszym człowiekiem”?

Trudno mi oceniać. To niech raczej ocenią moja żona i bliscy. Nie ma jednak wątpliwości, że choroba zmienia człowieka. Na pewno stałem się bardziej religijny, czego przykładem jest choćby kult św. o. Charbela, który wycisnął na mnie tak silne piętno, że będę modlił się do niego do końca życia. Mam też świadomość, że jednak uciekłem spod kosy kostuchy, a to zobowiązuje. I dlatego nie wiem, czy jestem lepszy, ale wiem, że chciałbym być lepszym człowiekiem, mężem, ojcem i politykiem. Nie tylko dla ludzi, ale też dla Boga i nieba.

Rodzina chorego cierpi wraz z nim. I często znikąd nie otrzymuje pomocy. Brak chociażby psychologów, którzy objęliby bliskich opieką.

Mam jak najgorsze doświadczenia z psychologami w szpitalu. Różne rzeczy w nas wmawiają. Robią z nas ludzi słabych albo wręcz chorych psychicznie. A to wywołuje naturalny bunt. Szpital to złe miejsce na szukanie wsparcia dla rodziny. W szpitalu, z chorym, atmosfera jest przygnębiająca. Wsparcie duchowe powinno więc trafić do rodziny, zanim ta zagłębi się w atmosferę szpitala. Mam tu na myśli mądrego, pobożnego księdza, najlepiej takiego, który zna rodzinę wcześniej. Taki ksiądz przygotuje rodzinę duchowo do obcowania z chorobą osoby najbliższej. Jeśli nawet nie było wcześniej takiego kapłana w pobliżu, to przecież w każdym szpitalu jest doświadczony ksiądz – szpitalny kapelan. Miałem świetnego kapelana, tak że żaden psycholog nie był potrzebny. Również moja żona, gdy leżałem w szpitalu, podczas rozmowy z księdzem i w Komunii św. znalazła wzmocnienie. Żaden psycholog Komunii nie udzieli…

TAGI: