Walka o lepszy świat

Jakub Szymczuk

publikacja 24.03.2016 06:00

– Misja to walka z burzą, ale jak człowiek nie podejmie wyzwania, to nie zmieni świata – mówi siostra Rita z misji Maggotty na Jamajce. Pojechałem zobaczyć, jak wygląda walka o lepszy świat, o której żaden przewodnik turystyczny nie wspomina.

Największym dziełem misji jest program edukacyjny. Prawie wszystkie dzieci w regionie korzystają z pomocy Jakub Szymczuk /FOTO GOŚĆ Największym dziełem misji jest program edukacyjny. Prawie wszystkie dzieci w regionie korzystają z pomocy

Kiedy wybierałem się na Jamajkę, wyobrażałem sobie tę wyspę tak, jak opisywały ją kolorowe foldery. Słoneczne plaże, beztroskie życie i słynne „Everything’s gonna be alright” („Wszystko będzie dobrze”) Boba Marleya – legendarnego jamajskiego muzyka – w tle. Początkowo, w turystycznym kurorcie przy Montego Bay, pełnym emerytowanych Amerykanów, wszystko tak wyglądało. Po dwóch dniach wyjechałem jednak w głąb lądu, gdzie nikt nie zakłada maski dla turystów.

Wielu ludzi jeden naród

„Many people, one nation” – wielu ludzi, jeden naród – tak brzmi motto Jamajki. Naród jamajski to w większości potomkowie niewolników przywiezionych z Afryki. Wprawdzie niewolnictwo zniesiono już w roku 1834, a niepodległość Jamajka uzyskała w 1962, jednak czasy kolonializmu i niewolnictwa pozostawiły po sobie niezatarty ślad w mentalności ludzi. Jamajka była bowiem miejscem nieludzkiej „hodowli” niewolników. Biali panowie chcieli ich „wychować”, między innymi kontrolując ściśle związki między kobietami i mężczyznami. Ich celem było stworzenie człowieka bezwzględnie posłusznego, który nie byłby przywiązany nawet do rodziny. Dzisiejsza Jamajka jest więc państwem ludzi, których przodkom kiedyś odebrano dom, tożsamość, godność i człowieczeństwo.

W tym kontekście nie może dziwić, że gdy spotykasz kobietę, z reguły nie ma ona męża, często mieszka sama, choć wychowuje nawet kilkoro dzieci. Mężczyźni unikają stałych związków. Do tego wszystkiego dochodzą: bardzo niski poziom edukacji, wszechobecne skrajne ubóstwo, korupcja, przestępczość i niszczące huragany – czyli mieszanka wybuchowa. Jamajka jest więc krajem, w którym misje są bardzo potrzebne. W 1999 roku w Maggotty na Jamajce powstała polska placówka misyjna. Prowadzą ją siostry ze Zgromadzenia Służebnic Najświętszego Serca Pana Jezusa.

Witamy was, alleluja!

Sobotni wieczór. Po trzygodzinnej podróży wąskimi, górzystymi drogami diecezji Mandeville dojeżdżamy pod dom parafialny. W ciemnościach zarysowują się cztery drobne białe sylwetki. Siostry: Gabriela Strachowska, Rita Kurdziel, Emilia Marczak i Clair Marie (z Anglii). „Witamy was, alleluja!” – śpiewały z uśmiechem, częstując nas chlebem i solą. Szczerze mówiąc, pierwszy raz w życiu ktoś mnie tak powitał. „Trzech zwykłych chłopaków, a siostry nas witają jak biskupa” – zażartowałem zupełnie zaskoczony. „Wszystkich tak witamy, chodźcie na kolację” – odpowiedziała najdrobniejsza siostra Emilia z 39-letnim stażem misyjnym, zarzucając energicznie na ramię mój duży plecak. Nie zdążyłem podziękować i powiedzieć, że dam sobie radę, a bagaż już był w przedsionku. Na kolacji poznajemy pozostałych członków zespołu. Ksiądz proboszcz Marek Bzinkowski, Marta Socha – misjonarka świecka i dr Jeffry Kroll, chirurg-urolog z Teksasu, świecki misjonarz prowadzący tutejszą klinikę.

Dla mnie to cud

W styczniu 1999 roku na Jamajkę przyjechał ksiądz Marek Bzinkowski z misją budowy kościoła. Do dyspozycji miał tylko małą kaplicę. – Na Mszę przychodziło kilkanaście osób. Mieszkałem w przebudowanym budynku koziarni. Do tej pory wspominam, jak kozy zaglądały do kościoła. To były najwierniejsze parafianki – wspomina żartobliwie ksiądz. Miał też mały barak na szkółkę parafialną. – Trudno było się spodziewać spektakularnych efektów, zwyczajnie brakowało pieniędzy. Na misji nie można oczekiwać szybkich skutków, najlepiej w ogóle ich nie oczekiwać. Niecierpliwi nie wytrzymują nawet roku – dodaje ksiądz.

Rok później ksiądz Marek miał wypadek samochodowy. Zmiażdżone nogi i potężny krwotok. W stanie krytycznym został przewieziony do lokalnego szpitala. Kiedy doszło do zakażenia sepsą, biskup Paul Boyle podjął decyzję o natychmiastowym przetransportowaniu kapłana do kliniki w USA. – Pierwsza diagnoza w Stanach była dramatyczna. Powiedzieli, że prawdopodobnie nie będę chodził – wspomina ks. Bzinkowski. Po kilku operacjach został przeniesiony do ośrodka rehabilitacyjnego, w którym posługiwały sercanki. – Poprosiłem jedną z sióstr, która dobrze znała zakonnicę pracującą przy Janie Pawle II, żeby dołączyła mnie do swoich intencji. Kilka dni później dostałem pozytywną odpowiedź. Następnego dnia rano udało mi się poruszyć palcami nóg. Dla mnie to cud – opowiada.

Księdzu w Stanach udało się nawiązać relacje ze sponsorami. Kiedy w 2001 roku wracał do Maggotty, miał do dyspozycji 70 tysięcy dolarów. A jego historia tak zainspirowała sercanki, że w 2004 r. do placówki dołączyły dwie pierwsze siostry. Od powrotu księdza liczba sponsorów stale rosła. Dokończono budowę kościoła, a później rozwinięto misję, tak by częściowo mogła się samofinansować. Powstały pola uprawne orzeszków ziemnych, pomarańczy, kawy. Udało się nawet postawić fabrykę kiełbasy robionej według polskiej receptury, która w tym regionie jest wyjątkowym smakołykiem. Dziś w sercu Jamajki działa prężne „misyjne przedsiębiorstwo” zatrudniające lokalnych mieszkańców. Całość przychodu zasila działalność kliniki, szkoły, socjalnego systemu edukacyjnego oraz rozbudowę i utrzymanie infrastruktury.

Niedziela. O godzinie 9 ksiądz Marek wyjeżdża busem po swoich parafian. Oprócz tego, że jest proboszczem, farmerem, przedsiębiorcą, społecznikiem i kapelanem lokalnej policji, to jeszcze pracuje co niedzielę jako kierowca zwożący ludzi na południową Mszę. Zabieram się z nim. Ksiądz większość pasażerów wita po imieniu, zagadując o bieżące sprawy. Takich kursów robi kilka, do osad odległych nawet o kilkanaście kilometrów. Twierdzi, że lepiej zainwestować w przywożenie ludzi niż w budowanie czterech osobnych kościołów, w których nikomu nie będzie mógł poświęcić tyle czasu, ile potrzeba. Wszystkie pojazdy (ksiądz zatrudnia jeszcze trzech kierowców) przetransportowały około 250 osób. Później była Msza, w której co tydzień uczestniczy około 350 osób, spowiedź, rozmowy z parafianami, spotkania w grupach edukacyjnych, lekcje religii, przygotowania do chrztów i Komunii. We wszystko zaangażowane są też siostry i świeccy misjonarze. Na koniec rozwożenie do domów, sprzątanie. Niedziela to dla misjonarza wyjątkowo pracowity dzień.

Zapotrzebowanie na miłość

6.30 – wspólna Msza Święta, śniadanie, omówienie planów i rozejście się do swoich zadań – tak każdy dzień powszedni rozpoczyna ekipa z Maggotty. Największym dziełem jest tak zwany program edukacyjny.

Wszystko zaczęło się od grupki dzieci wałęsających się po okolicy. Ksiądz Marek zaczął pytać, czemu nie są w szkole, na co ciągle dostawał tę samą odpowiedź: do tego potrzebne są pieniądze. Powstała koncepcja systemowej pomocy. Początkowo był to skromny datek na grupowe dojazdy do szkoły taksówką, zakup kanapek i podstawowego wyposażenia szkolnego. Skorzystało pięcioro dzieci.

Od 2001 roku w budowę programu zaangażowała się świecka misjonarka Marta Socha. – Zaczynaliśmy od kontenera. Od początku mamy zasadę, aby nie odbierać dzieciom poczucia godności. Nie chcieliśmy ich uczyć przyjmowania jałmużny. W zamian za otrzymane pieniądze musiały być spełnione podstawowe warunki: frekwencja w szkole, zaangażowanie w naukę i obecność na katechezach – mówi.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Martę przy pracy, siedziała nad wielką księgą, w której skrupulatnie zapisywała każdego podopiecznego. – W parafii jest może 1,5 proc. katolików. Dzieci więc – w większości – nie są katolikami, ale wymagamy, aby brały udział w podstawowej formacji i nauce zasad moralnych.

Z biegiem czasu program się rozrósł. W 1999 roku tylko kilka procent dzieci w regionie docierało do szkoły. Teraz na 220 uczniów jedynie pięcioro nie korzysta z pomocy. Dzięki darczyńcom zasiłek szkolny wynosi średnio 500 USD rocznie na dziecko. Szkoła posiada nowoczesną salę komputerową, bibliotekę i sale lekcyjne. Szkoła wystawia dyplomy respektowane przez oficjalne instytucje na Jamajce. Obok zabudowań szkolnych w 2009 roku powstała klinika, wyposażona w profesjonalne pomieszczenie zabiegowe do pierwszej pomocy, gabinet lekarski, dentystyczny. Rocznie klinika obsługuje 14 tysięcy pacjentów.

Zapytałem doktora Krolla, co sprawiło, że postanowił przerwać swoją karierę w USA, aby tak ofiarnie pracować na Jamajce, gdzie przyjmuje za darmo pacjentów od rana do wieczora. – Nigdzie nie spotkałem się z takim zapotrzebowaniem na miłość. Zdecydowana większość moich pacjentów nie ma rodziny. Oni czują, że jej potrzebują, ale nikt nie pokazał im, jak ją stworzyć. Kiedy postawiłem rodzinne zdjęcie na biurku, wielu nie mogło uwierzyć, że wciąż z żoną jesteśmy razem. Staram się pokazać, że to jest dobra droga. Zawszę im mówię „Jezus Cię kocha i ja Cię kocham, dlatego tu jesteśmy” – odpowiedział wzruszony. Po chwili ciszy dodał: – Tu jest teraz moje miejsce, tu jestem potrzebny, przemodliłem to z żoną, to nasza wspólna ofiara.

Dopełnieniem działalności misji są tak zwane wizyty domowe. Misjonarze odwiedzają najbiedniejszych. Jadąc górskimi drogami, mijaliśmy kolejne wioski. Dawno nie widziałem takiej ilości ciepła i tylu uśmiechów skierowanych do osób duchownych. Każdy, kto zobaczył drobną, białą sylwetkę siostry sercanki w parafialnym samochodzie, machał ręką albo się uśmiechał.

Wdzięczność lokalnej społeczności była dla mnie ostatecznym potwierdzeniem siły dzieła misji w Maggotty. Wracam do kurortu w Montego. W radiu znowu słyszę piosenkę Boba Marleya „Wszystko będzie dobrze”. Teraz te słowa nabrały dla mnie nowego znaczenia.

TAGI: