Znalazłem się w ranie

Barbara Gruszka-Zych

publikacja 18.03.2016 06:00

– Jak Pawełek miał siedem lat i czegoś nie mogliśmy znaleźć, to modliliśmy się do św. Antoniego i zaraz się znajdowało – mówi Bolesław Kaczmarczyk, dziadek Pawła. Teraz też się znalazło – jego zgubione życie.

Dziadek Bolesław wychował Pawła jak najlepszy ojciec. – Najważniejsze, żeby Pawełek był dobrym człowiekiem – mówi henryk przondziono /foto gość Dziadek Bolesław wychował Pawła jak najlepszy ojciec. – Najważniejsze, żeby Pawełek był dobrym człowiekiem – mówi

Kiedy przez lata wracałem wieczorem do domu, widziałem, jak dziadek siedzi na łóżku i się modli – opowiada Paweł Kaczmarczyk. – Bo jak człowiek zmęczony, to sobie siądzie – mówi, jakby się tłumaczył, dziadek. – Jak jestem sam, to się głośno modlę, a jak z kimś, to po cichu. Uważam, że modlitwa wspomaga człowieka, ale nie wszyscy w to wierzą – dodaje. Od 2011 roku, kiedy zmarła babcia Ilona, we trójkę tworzą rodzinę. 73-letni dziadek, 20-letni Paweł i 19-letni niepełnosprawny umysłowo Kamil, który żyje w innym świecie. Tak naprawdę oni wszyscy do niedawna żyli w innym świecie.

– Na szyi nosisz krzyżyk, ostatnio, na pożegnanie, nakreśliłeś mi na czole znak krzyża – przypominam Pawłowi. – Bo to znak, który mówi, ile Jezus dla nas wycierpiał – odpowiada. – Też dużo wycierpiałeś i Twój dziadek razem z Tobą – nie daję mu spokoju. – Tylko że ja biczowałem siebie i dziadka, a Chrystusa inni biczowali – mówi. – W Księdze Izajasza jest taki fragment, że w Jego ranach otrzymamy uzdrowienie. Ja znalazłem się w Jego ranie.

Mama na zdjęciu

– Kiedy miałem dwa latka, zmarła moja mama Anna – opowiada Paweł. – Zostaliśmy razem z 10-miesięcznym niepełnosprawnym bratem Kamilem. Tata chciał się nas pozbyć, ale dziadkowie, jego rodzice, przyjęli nas jako rodzina zastępcza. – Nie chcieliśmy chłopców rozdzielać – tłumaczy dziadek. – Rodzice ich mamy sądzili się z nami, żeby wziąć tylko Pawełka, a Kamila już nie. Nie chcieli kaleki z porażeniem mózgowym. Ale sąd przyznał nam z żoną opiekę nad wnukami i 11 listopada 1997 roku zamieszkali u nas.

Kamilowi tuż przed urodzeniem owinęła się pępowina wokół szyi. O 1 w nocy zawiozłem synową do szpitala, ale tam za długo czekali z cesarką. Dopiero o 6 rano wyciągnęli chłopaka prawie nieżywego. Dziś jest niepełnosprawny umysłowo, trzeba go karmić i stale rehabilitować.

Zdjęcia w „Gościu Niedzielnym” sobie czasem i z godzinę ogląda. – Mamę znam tylko ze zdjęcia – zamyśla się Paweł. – Wiesz, na co umarła? – pytam. – Nie wie, dopiero teraz się dowie – zabiera głos dziadek. – Ona popełniła samobójstwo. Połknęła całe opakowanie tabletek, które lekarka przepisała Kamilowi. Załamała się, że nie da sobie rady z niepełnosprawnym dzieckiem. – Pan sobie dał radę – mówię. – Bo kiedy wziąłem wnuków, to miałem 55 lat. Ja do pracy jestem przyzwyczajony. Całe lata robiłem za malarza brygadzistę, to się pracy przy wnukach nie bałem – tłumaczy.

Opowiada, że pochodzi z Małachowa na Kielecczyźnie. – Jako 16-latek pojechałem do Gdańska do pracy w PGR-ze. Stamtąd po kilku latach przyniosło mnie na Śląsk. Tu znalazłem sobie żonę, rodowitą Ślązaczkę z Chorzowa. Urodziło nam się dwóch synów. Ojciec Pawełka żyje, ale lubi „piwkować”. A ten drugi zginął w wypadku samochodowym. Taki traf, że właśnie wtedy Pawełek odwiedził go w Holandii, gdzie syn pojechał za pracą. – To był 17 lipca 2013 roku. Musiałem zidentyfikować ciało wujka. Od niedawna zajmuję jego mieszkanie w Świętochłowicach – dopowiada Paweł.

Na szafce, nad obrazkami Jezusa Miłosiernego, widać zdjęcie tragicznie zmarłego, jakby uczestniczył z nami w rozmowie. – Kiedy babcia umarła, zaczynałem naukę w technikum, i to dziadek wziął na siebie wszystkie obowiązki rodzicielskie – wraca do opowieści Paweł. – Przeczołgałem go, jak się da. Z mojego powodu wzywali go na policję i do szkoły – wspomina.

Nie mogę się powstrzymać od stwierdzenia, że jego dziadkowie są święci. – Normalnie, my obowiązki chrześcijańskie spełniali – ucina wątek dziadek.

Jak Titanic

– Odkąd pamiętam, zawsze dziadkowi podpijałem to, co trzymał w barku dla gości. Już w V klasie podstawówki zacząłem się zadawać ze starszymi kolegami. Od VI klasy codziennie brałem tabakę. A w gimnazjum udało mi się wciągnąć w ten nałóg pół klasy. Śmialiśmy się z kolegami, że druga gimnazjalna nam wypadła.

– Czasem sprowadzał do pokoju ze 20 kolegów – wraca do tamtych czasów dziadek. – Jak tam wchodziłem, to nic nie było widać oprócz dymu z papierosów. Zwróciłem im uwagę, a jak po jakimś czasie zajrzałem, to znowu palili. A jak wyszli, to przyszli następni. Sprawdzałem jak policjant, czy w kieszeni nie mają alkoholu, aż przestali przychodzić, bo mieli dość dziadka.

– Wtedy już prawie codziennie piliśmy, zaczęły się przygody z marihuaną, prochami i dopalaczami – wylicza Paweł. – Nie było problemu, żeby je kupić. Szło się do sklepu, gdzie pod nazwą „rozpałka do pieca” czy „zapach do szafy” sprzedawano je obok normalnych produktów. Dodawaliśmy je do tytoniu, czując się po nich gorzej niż po narkotykach. Tak samo dostępny był alkohol. Na 14. urodziny bez problemu kupiłem 4 butelki czystej.

Z każdym rokiem było gorzej. Miałem trzy rozprawy, w tym jedną z powodu napaści, żeby zdobyć kasę na narkotyki. Każdy dzień narkomana wygląda podobnie – trzeba znaleźć coś do ćpania, a jak się zaćpa, to szuka się dalej. Sposób uzyskiwania pieniędzy jest dowolny. Dziadek szybko zaczął przede mną chować portfel. Z domu wynosiłem do lombardu, co się dało. Jak masz dobrze ugadany lombard, to przyjmie wszystko – od zegarka po sprzęt elektroniczny. Niewiele z tych rzeczy wykupiłem. W gimnazjum na pierwszym miejscu było picie. W technikum – narkotyki i dopalacze. Szedłem na dno jak Titanic. Po marihuanie czułem się zjarany, po amfetaminie naspidowany. Zjaranie to stan odurzenia, spowolnienie. Człowiek zapomina, co go złego spotkało. Naspidowanie to pełnia energii. Za to prochy, np. taki mefedron, dają ci banię, poczucie szczęścia – opowiada.

Pytam go, czy kiedy wieczorami przychodził do domu w takim stanie, czuł się szczęśliwy, ale zaprzecza. – Przeważnie kiedy słyszałem, jak nadchodzi, to wiedziałem, co mu jest, a on się wypierał, że nic nie brał – pamięta dziadek. – Powtarzałem, że człowiek musi dojrzeć. Sam miałem kolegów, którzy się podobnie zachowywali. Nigdy w życiu nie paliłem papierosów, a oni mnie straszyli, że jak z nimi nie zapalę, to się ode mnie odwrócą. A ja im na to: „Wcale mi na was nie zależy”. Kiedy mu mówiłem, żeby nie ćpał, słyszałem: „Dziadek, ty nie wiesz, co tracisz”. Ale nigdy go nie wyganiałem z domu, tylko prosiłem: „Zmień życie, dziadka braknie, ojciec ci nie pomoże, będziesz sam”.

Bez cegieł

– Nawróciłem się jednego dnia – 31 sierpnia 2014 roku – opowiada Paweł. – Wracając z imprezy, przechodziłem koło rodzinnego kościoła św. Barbary w Chorzowie. W nim byłem chrzczony, przyjąłem I Komunię i przystąpiłem do bierzmowania. Kiedy zaczęły dzwonić dzwony na ostatnią Mszę św. o 18.00, usłyszałem w głowie głos: „Nie masz nic do stracenia” i poczułem, że mam tam wejść. W kościele zobaczyłem spowiadającego proboszcza i natychmiast ukląkłem przy konfesjonale. To była długa spowiedź, ledwie potrafiłem mówić. Ksiądz dał mi prostą pokutę, żebym po Komunii św. pomodlił się o oczyszczenie organizmu z toksyn. Kiedy zrobiłem to własnymi słowami, poczułem, jakby spadły ze mnie jakieś cegły. Wyszedłem, czując się dziwnie, i to był początek mojego rekordu bez ćpania – całe dwa miesiące. Wcześniej wytrzymywałem parę dni, kiedy siedziałem w domu, a jak wychodziłem do kolegów, to wszystko wracało. Dopiero w Halloween na imprezie znów zaćpałem.

Ostatni raz pojechałem z narkotykami w święta Bożego Narodzenia 2014 roku. Po wszystkim sam się nad sobą popłakałem, że ledwie mnie Pan Jezus wyciągnął z bagna, znów się w nie ładuję, i wtedy do mnie dotarło: „Zamiast się użalać, bierz się za siebie”. Od tego dnia utrzymuję abstynencję od narkotyków bez detoksu i fachowej terapii. Po nawróceniu zacząłem szukać pomocy kapłana. Dotąd na naszej religii robiliśmy niezłe jatki. Wykończyliśmy katechetkę i młodego księdza. Dał sobie z nami radę tylko o. Euzebiusz, franciszkanin, który potrafił nas „ogarnąć”. Poprosiłem, żeby coś poradził. Zachęcił mnie, żebym poszedł na spotkania Wspólnoty i Szkoły Nowej Ewangelizacji „Zacheusz”.

Ojciec Samuel, kierujący jej filią w Chorzowie, przyjął mnie z otwartym ramionami, a z czasem został moim kierownikiem duchowym. To on podarował mi płytę z chrześcijańskim rapem, z której zapamiętałem zdanie: „Poprosiłem Jezusa, a On zabrał mi fajki”. Powtarzając je, poszedłem pod „mój” kościół św. Barbary, ale był już zamknięty. Mimo to ukląkłem, prosząc Pana Jezusa, żeby zabrał mi papierosy i alkohol. Na dowód, jak mi na tym zależy, wyrzuciłem z kieszeni otwieracz do piwa, nieopróżnioną do końca paczkę fajek i zapalniczkę. To było rok temu, dzień przed Środą Popielcową. Od tej pory nie wziąłem do ręki papierosa. Piwo wypiłem tylko jedno i zaraz potem podpisałem zobowiązanie do abstynencji. Podczas rekolekcji naszej wspólnoty Pan Bóg zabrał mi też zniewolenie pornografią. Od tamtego czasu zachowuję czystość, bo dotarło do mnie, jak Pan Jezus mnie kocha i czym jest prawdziwa miłość. Od nawrócenia uczę się patrzeć na kobiety jako przedmiot kochania, nie pożądania.

Krzyżyk na czole

– Co Pan robił, kiedy nie mógł sobie z Pawłem dać rady? – pytam dziadka. – Prosiłem Boga i dalej za niego proszę – odpowiada. – Ale przez lata nie wysłuchiwał Pana modlitw – ciągnę. – Nie zrażałem się tym. Wiem, że młodych ciągnie do piekła, ale nie zdają sobie z tego sprawy. Myślą, że wszystko dobrze robią, i dopiero musi im się w głowach rozjaśnić. – To modlitwa dziadka Ci pomogła – zwracam się do Pawła, a on potakuje. – Myślę, że Pan Bóg go wysłuchał. Dziś nie wstydzimy się ze sobą rozmawiać o ważnych sprawach, wyrażać miłości i błogosławić sobie. Ja robię dziadkowi znak krzyża na czole, a dziadek błogosławi mi jak ojciec, kreśląc znak krzyża nad moją głową. Dla dziadka Pan Bóg jest oczywistością. W dzieciństwie to on nauczył mnie trzech pierwszych modlitw: „Zdrowaś, Maryjo”, „Ojcze nasz” i „Aniele Boży”, ale niepraktykowane gdzieś mi się straciły.

– U nas w rodzinie wszyscy byli wierzący – przerywa dziadek. – Jak byłem dzieckiem, to 10 km na piechotę żeśmy robili do kościoła, ale każdy szedł bez narzekań. Pawełek też do I Komunii z chęcią na religię chodził. Problem się zaczął dopiero przy bierzmowaniu. – Wcześniej nasza relacja była martwa – mówi Paweł. – Dziadek mnie napominał, a ja od niego uciekałem. Przychodziłem do niego jedynie po pieniądze. Kiedy odzyskałem trzeźwość, dotarło do mnie, że mam dług na kilka dobrych tysięcy. Okradałem dziadka, pożyczałem u kolegów i rodziny, miałem stos karteczek z lombardów. Z pomocą Pana Boga udało mi się wszystko spłacić, a teraz spłacam pianino. W kościele pw. MB Różańcowej w Świętochłowicach poznałem starszą panią, która była tu organistką. W trakcie rozmów zaproponowała, że będzie mnie uczyć gry na pianinie, a do tego potrzebny był instrument.

Po nawróceniu po raz pierwszy od początku szkoły podstawowej nie byłem zagrożony na koniec semestru jedynką z żadnego przedmiotu. Pan Grzegorz, mój wychowawca, powiedział, że to cud, i miał rację. Na koniec roku mój dziadek pierwszy raz w życiu usłyszał od niego pochwałę, że może być ze mnie dumny. Teraz studiuję informatykę na Politechnice Śląskiej i w szkole policealnej robię dwa kierunki – technika bezpieczeństwa i higieny pracy oraz kurs terapeuty ds. uzależnień. Jak się okazało, Salomon z pustego nie naleje, ale Pan Bóg może. Myślę, że mimo mojej przeszłości jest dobrze. Pan Bóg wyprowadził mnie na prostą.

– Potrafisz to wszystko zrozumieć? – nie daję mu spokoju. – Nie zrozumieć, ale oddać – poprawia mnie. – Oddać Panu Jezusowi. – Co jest w życiu najważniejsze? – pytam. – Życie to sobie dopiero układam – mówi. – Chcę, żeby Pan Jezus był najważniejszy. Kiedy jest w centrum, wszystko dochodzi do normy.

– Dla mnie jest najważniejsze, żeby Pawełek był dobrym człowiekiem, wykształcił się – wylicza dziadek. – Widocznie go Pan Bóg polubił i mu się zaczęło układać. A to najwyższy czas, bo ja wnet się muszę wybrać na drugi świat. – Nie boi się Pan śmierci? – nie mogę powstrzymać się od pytania. – Nie boję się – lekko się uśmiecha. – Jestem po trzech zawałach, w Iraku pracowałem dwa lata, kiedy trwała tam wojna. Zresztą życia też się nie bałem i, okazuje się, miałem rację. – Dziadek to dziadek.  Do dziadka mi jeszcze daleko – mówił Paweł. I nawet nie wie, że kiedy to mówi, jest wielki.

TAGI: