Modlitwa, post i jałmużna, czyli...

ks. Wojciech Parfianowicz

publikacja 13.03.2016 06:00

Będę się więcej modlić, czegoś sobie odmówię, coś komuś dam. Jeśli na trzy tzw. uczynki wielkopostne spojrzeć nieco inaczej, można dostrzec perspektywę znacznie przekraczającą 40 dni przygotowania do Wielkanocy.

 Państwo Banasiakowie z Kobylnicy, od lewej: Cezary, Martyna, Estera, Barbara. – Bałam się, ale zrobiłabym wszystko, żeby moje dziecko było szczęśliwe. To było silniejsze – mówi Barbara ks. Wojciech Parfianowicz /Foto Gość Państwo Banasiakowie z Kobylnicy, od lewej: Cezary, Martyna, Estera, Barbara. – Bałam się, ale zrobiłabym wszystko, żeby moje dziecko było szczęśliwe. To było silniejsze – mówi Barbara

Jeśli modlitwa, to może Różaniec albo adoracja? Świetny pomysł, tylko kiedy więcej się modlić, skoro tyle jest do zrobienia w ciągu dnia? Odmówić sobie słodyczy albo w ogóle mniej jeść? Taki post też ma sens. Przecież chodzi o tę samą wolę, która nieraz przywiązana jest do, wydawać by się mogło, tak banalnych spraw jak choćby smakołyki. Może więc zwycięstwo o charakterze gastronomicznym odniesione dzisiaj przyda się jutro w walce z wrogiem o wiele bardziej podstępnym. Więcej dać na tacę albo wesprzeć jakąś organizację? Warto pomyśleć o konkretnej jałmużnie. Ale co właściwie może nią być? Nie zaszkodzi na chwilę porzucić utarte schematy, żeby zobaczyć, co jeszcze kryje się pod trzema ewangelicznymi podpowiedziami.

Przed(e) wszystkim

Jest 5.45, albo nawet wcześniej. Ciemno, ulice prawie puste. Około 30 osób z różnych stron miasta schodzi się do kościoła. Siadają do ławek, odmawiają brewiarz, słuchają Ewangelii, trwają w ciszy. Po ok. 40 minutach wychodzą i dopiero wtedy zaczyna się codzienny kołowrotek. Każdy ma swój. Przez cały Wielki Post podobne sceny rozgrywają się w Koszalinie, Darłowie i Pile. Kim są poranni pielgrzymi? To członkowie wspólnot neokatechumenalnych.

– Pewnie, że pospałoby się dłużej. Żeby dać radę, trzeba jednak trochę poprzestawiać życie: mniej telewizji i wcześniej do łóżka – mówi Jacek Krzyżanowski ze wspólnoty przy parafii oo. franciszkanów w Koszalinie. – To zmaganie się ze swoimi słabościami, ale z każdym dniem jest lepiej. Jeśli zaczynam dzień modlitwą, od razu wchodzę w odpowiednie tory. To jakaś recepta na nasze życie w pędzie – zapewnia Grażyna Szmarz z tej samej wspólnoty. – Ta modlitwa daje mi pewność, że trud całego dnia jest błogosławiony – dodaje Jan Karasiński.

Irenie Kowalczyk choroba odebrała już prawie całkowicie władzę w rękach i częściowo w nogach. Ma problemy z wychodzeniem z domu, nawet z ubraniem się. Jednak na modlitwę o świcie przychodzi codziennie. Pomagają jej koleżanki. – W zeszłym roku nie chodziłam i nie było we mnie radości. Nic z siebie nie dałam. Spałam... i tyle – mówi.

Do grupy neokatechumenalnej dołączają czasami niezrzeszeni. Ich poranny trud zadaje kłam twierdzeniu, że na modlitwę nie ma czasu. Może trzeba po prostu wiedzieć, w którym momencie dnia go szukać? Jeśli Bóg przede wszystkim, to, jak widać, nieraz musi być także... przed wszystkim. I przecież nie zawsze trzeba iść aż do kościoła.

Post, czyli stop

W języku polskim te dwa wyrazy można ułożyć z tych samych liter. Coś w tym jest, bo post to faktycznie powiedzenie sobie: stop. Stop jedzeniu? Niekoniecznie. Czasami wręcz odwrotnie – stop niejedzeniu i... wyrzucaniu. Marnowanie żywności to bowiem poważny problem i w dodatku polska specjalność. Na świecie w koszu ląduje rocznie 1,3 mld ton jedzenia, czyli 1/3 całej produkcji. W Europie to 100 mln ton, z czego w Polsce – 9 (prawie połowa w gospodarstwach domowych). Nad Wisłą aż 60 proc. ludzi przyznaje się do wyrzucania jedzenia. Na śmietniku najczęściej kończy chleb (49 proc. tego, co marnuje się w domach). Dlaczego jedzenie staje się śmieciem? Bo nie ma pomysłu na jego zagospodarowanie (4 proc.). Bo nie smakuje (8 proc.). Porcje są zbyt duże (10 proc.). Jest niewłaściwie przechowywane (12 proc.). Ktoś przegapia termin ważności (45 proc.). Statystyki? A może podpunkty do listy: „Mój post”?

– Wszystkiego jest po prostu za dużo – mówi Mirosław Gzubicki, dyrektor Banku Żywności w Nowych Bielicach, który zagospodarowuje tony niesprzedanych produktów w dużych sieciach handlowych. – Kończy im się ważność, ale są wciąż dobre do jedzenia. A głodni są wśród nas – dodaje.

Doskonale wie o tym pani Małgorzata z Białogardu. Chce pozostać anonimowa, ale dzieli się swoimi obserwacjami. Sprząta w jednej ze szkół i co widzi? – Wyciągam z kosza kanapki, nawet nierozpakowane, a po korytarzu biegają dzieci, w których oczach widać głód. Wyrzucone kanapki trafiają do ptasich dziobów, bo jakoś trudno pani Małgorzacie dokarmiać dzieci jedzeniem ze śmietnika. Na osiedlu, gdzie mieszka, są ludzie, którym pomaga. To przerażające, ale w ich lodówkach jest nieraz mniej jedzenia niż u innych w śmietnikach. – Czasem po niedzieli zostaje mi pół chleba. Zanoszę go do pewnej rodziny. Tam jest pięcioro dzieci i wiem, że ten chleb pójdzie na śniadanie. Trzeba się rozglądać i patrzeć nie tylko oczami, ale i sercem.

Kawałek siebie

Dosłownie. Trudno bowiem inaczej spojrzeć na formę jałmużny, którą podjęli Barbara Banasiak z Kobylnicy i Piotr Solski z Koszalina. – O chorobie dowiedziałam się we wrześniu 2013 roku. Funkcja nerek była coraz gorsza. Jedynym ratunkiem był przeszczep – opowiada Estera Banasiak, 23-latka z Kobylnicy. – W ogóle się nie zastanawiałam. Przecież to moje dziecko. Tak źle znosiła dializy – wspomina Barbara, mama Estery, która podarowała córce jedną ze swoich nerek. – Mówili mi, że to bohaterstwo. Nie jestem bohaterką... Matką jestem! – mówi przez łzy.

Operacja odbyła się zaledwie 10 miesięcy temu. – Bałam się tylko jednego, że przeszczep się nie przyjmie i ofiara mamy pójdzie na marne – przyznaje Estera, która tryska energią: – Wreszcie dobrze się czuję. Chcę wykorzystać każdy dzień. Mam ochotę żyć – mówi. Między matką a córką wytworzyła się wyjątkowa więź. – Czuję, jakbym ją znów urodziła – przyznaje Barbara.

Esterze, przyklejonej do mamy, trudno wyrazić, co czuje, kiedy uświadomi sobie, że żyje w niej jej cząstka. Za namową lekarzy przeszczepionej nerce nadała imię. – To jest Basia – mówi. Znów obie płaczą. 10-letnia Martyna, najmłodsza w rodzinie, donosi chusteczki. Stanowczo zaprzecza, jakoby była małolatą. Zresztą to, co ostatnio zrobiła, potwierdza jej słowa. Ona też została dawcą. Niedawno pozwoliła obciąć swoje długie, zapuszczane przez całe życie włosy. Podarowała je na rzecz Fundacji „Rak’n’Roll”, która zrobi z nich peruki dla chorych po chemioterapii. – Na początku nie chciałam, bo człowiek się przywiązuje. Ale teraz znów zapuszczam włosy i jak urosną, oddam. Niektórzy w szkole się ze mnie śmiali, że brzydko wyglądam. Nie obchodzi mnie to – mówi Martyna.

Jeśli chodzi o przeszczepy, od lat toczy się dyskusja na temat godziwości pobierania narządów od osób zmarłych. Niektórzy mają pewne wątpliwości, np. w kwestii tzw. śmierci mózgowej. Jednak są przeszczepy, które nie wymagają zgonu dawcy. Takim przypadkiem jest właśnie historia rodziny z Kobylnicy. Choć, jak podaje Centrum Organizacyjno-Koordynacyjne ds. Transplantacji „Pol- transplant”, w roku 2015 na 1018 przeszczepionych nerek tylko 60 pochodziło od osób żywych.

Barbara Banasiak wcale nie dziwi się, że nie każdy jest zdolny do takiej jałmużny. – W końcu jestem jakoś okaleczona. Jednak ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, choć lekarze pytali mnie o decyzję do ostatniej chwili – mówi. W o wiele prostszy sposób niemal każdy może stać się dawcą szpiku dla chorych na białaczkę. Zgłoszenie się do bazy dawców jest dość prostą operacją. Pobranie próbki materiału genetycznego – jeszcze prostszą. Zajmuje to chwilę i nie boli. Trzeba być jednak świadomym, że kiedyś telefon może zadzwonić i wtedy trzeba będzie poświęcić więcej czasu. Ale znów dla dawcy pobranie materiału do przeszczepu nie jest ani niebezpieczne, ani specjalnie bolesne. Za to ratuje się komuś życie i można poznać swojego genetycznego „bliźniaka”.

Taką przygodę przeżył Piotr Solski z Koszalina. – Dla mnie pytanie nie brzmiało: „Czy iść?”, tylko: „Kiedy?”. Próbki oddałem w roku 2009. To była świadoma decyzja. Miałem nadzieję, że telefon zadzwoni. Dawcą zostałem w roku 2012 – opowiada mężczyzna. Sprawę prowadziła międzynarodowa fundacja DKMS, tworząca bazę dawców na całym świecie. – Zaczęła się procedura: badania, wyjazdy, przyjmowanie specjalnego preparatu, co było może trochę nieprzyjemne. Potem już samo pobranie materiału z krwi, czyli 4 godziny na fotelu. W sumie cóż ja takiego zrobiłem? – pyta mieszkaniec Koszalina. Gdy niedawno spotkał 24-letniego Daniela, jak sam przyznaje: – Były łzy. To daje niesamowitego „powera” na całe życie.

TAGI: