Gdy "małpki" sięgają po umilacze...

publikacja 04.03.2016 06:00

O kryzysach małżeńskich, lekarstwach, które trzeba zaaplikować, i związkach do naprawy, a nie wymiany, z ks. Robertem Awerjanowem, duszpasterzem Ekip Notre-Dame, rozmawia Agnieszka Napiórkowska.

 Ksiądz Robert Awerjanow od lat posługuje małżeństwom i rodzinom Agnieszka Napiórkowska /Foto Gość  Ksiądz Robert Awerjanow od lat posługuje małżeństwom i rodzinom

Agnieszka Napiórkowska: Każdy Wielki Post jest zaproszeniem do refleksji nad własnym życiem i do podjęcia „programu naprawczego”. Obecny jest szczególny, ze względu na rocznicę chrztu Polski i Jubileusz Miłosierdzia. W jaki sposób Kościół dziś chce służyć współczesnym Ewie i Adamowi?

Ks. Robert Awerjanow: Synod o Rodzinie, który niedawno się zakończył, dał praktyczną wskazówkę Kościołowi, w jaki sposób powinien on służyć małżeństwom i rodzinom. Wskazał, że – po pierwsze – powinien on towarzyszyć, po drugie – słuchać, a po trzecie – integrować małżeństwa i rodziny z Kościołem, w czym zawiera się również to, że ma dobrze radzić, czyli ukazywać tę optymalną propozycję, jaką Bóg ma dla człowieka. W Wielkim Poście wyzwaniem dla małżonków i rodzin jest skierowanie swoich oczu i uszu na Chrystusa i odkrycie, że aby życie małżeńskie i rodzinne było udane, trzeba je oprzeć na Chrystusie. On jest fundamentem, skałą, na której trzeba budować relacje i zmaganie o miłość wierną na zawsze.

Zwrócić swoje oczy na Jezusa to nie tylko wpatrywać się w Niego, ale także postępować jak On. Jak tę prawdę małżonkowie powinni przełożyć na konkrety?

Kilka lat temu słyszałem świadectwo młodych małżonków z Opola. Kobieta opowiadała historię swojego życia, nawrócenia i podejmowania decyzji o małżeństwie. W swoim świadectwie mocno podkreśliła, że kiedy jej wyobrażenie o małżeństwie, o jej mężu zaczęło odbiegać od pragnień i marzeń, jakie miała, świadoma tego, że podjęła ostateczną decyzję budowania relacji na Chrystusie, klękała do modlitwy. Mówiła: „Jezu, skoro dałeś mi tego człowieka, bym go kochała przez całe życie, to naucz mnie miłości do niego”. Tak się modląc o nawrócenie męża – jak mówiła – sama zaczęła się zmieniać. On zresztą też. To był początek odnowy.

Patrzenie na Chrystusa, zwłaszcza w Roku Miłosierdzia, a przez to patrzenie na żonę, męża Jego oczami, uczy, jak być życzliwym, dobrym, okazywać szacunek w słowach i postawie. To także uczenie się umiejętności przebaczania, cierpliwego słuchania i znajdowania czasu dla drugiego. Żyjemy w czasach, w których – zamiast słuchać najbliższych – słuchamy telewizora, muzyki, reklam. Natłok informacji jest ogromny. Kiedy przychodzi cisza, nie wiadomo, co z nią zrobić. Gdy siadamy przy stole, okazuje się, że gdy nie gra telewizor, nie ma o czym rozmawiać. Z tego wynika wiele problemów małżeńskich. Spojrzeć oczami Chrystusa to uczyć się od Niego spotkania z człowiekiem, którego się kocha, to także czynienie dobra w każdej sytuacji. Podpowiedzią i niejako instrukcją obsługi wyjaśniającą, jak żyć jest Ewangelia, z której mąż i żona mają się uczyć człowieczeństwa od Chrystusa – źródła ich miłości.

Dla wielu wymówką jest zagonienie i brak czasu. A przecież doba osób dbających o małżeńskie relacje, jak i tych, które tego nie robią, jest taka sama.

Masz rację. Grzechem dzisiejszego człowieka jest kiepskie wykorzystanie czasu. Z jednej strony szybko żyjemy, ale z drugiej – bardzo dużo czasu tracimy na oglądanie telewizji, siedzenie na Facebooku czy surfowanie po internecie. By to zmienić, potrzeba samodyscypliny. Znam kilka rodzin, które świadomie zrezygnowały z telewizora albo mocno ograniczyły jego oglądanie, po to, aby mieć więcej czasu na bycie ze sobą, na wspólne spacery, rozmowy. Rodziny na tym bardzo zyskały.

Wielki Post daje trzy narzędzia, takie lekarstwa. Są nimi: post, modlitwa i jałmużna. One pomagają w szukaniu sposobu poprawienia relacji i wzmacnia więzi. Ci, którzy to robią, szybko doświadczają, że bliskość z drugim człowiekiem, a nie otaczanie się gadżetami daje radość życia i poczucie szczęścia. Szczęśliwy dom to ludzie, którzy są ze sobą bardzo blisko, którzy są od siebie zależni w dobrym tego słowa znaczeniu, którzy myślą o sobie, troszczą się o siebie, i którzy wiedzą, że czasem nie trzeba słów, ale codziennych, prostych gestów miłości. Dlatego trzeba tych lekarstw jak najczęściej zażywać. Trzeba sięgać po wyrzeczenia, które są dla nas trudne, ale które czynią nas bardziej wrażliwymi.

Bardzo ważna jest też modlitwa, czyli czas wspólnego bycia przed Bogiem, którego jak przyjaciela wprowadza się w nasze sprawy i w to, co przeżywamy. Tak samo jałmużna, czyli ogołocenie, które boli. Ale jałmużna to również danie siebie, swojego czasu, wyrozumiałości, cierpliwości, dobroci, zrozumienia, dzielenia się tym, czego dana osoba potrzebuje.

Dziś, patrząc na Jezusa podążającego Drogą Krzyżową, jaką lekcję powinniśmy jeszcze odrobić?

Ja, myśląc o Wielkim Poście, przed oczami mam zawsze nie ukrzyżowanego czy frasobliwego Chrystusa, ale miłosiernego, który jeszcze bardziej rozkłada ręce w geście miłosierdzia. Trzeba nam pamiętać, że nie cierpiętnictwo, nie smutek jest celem. Krzyż zawsze prowadzi do zmartwychwstania. Wyciągnięte ręce Miłosiernego dają nadzieję i otwierają przed człowiekiem perspektywę nowego życia. W tym geście jest wszystko zawarte – i cierpienie, i ból, i smutek, ale też zwycięstwo i miłość. Krzyż nie jest końcem.

Zatrzymajmy się chwilę przy miłości. Ona dziś wielu kojarzy się tak walentynkowo – z serduszkami, słonikami. A przecież miłość to postawa bezinteresownego daru z siebie.

Jak czytamy w Konstytucji Duszpasterskiej o Kościele: „Człowiek nie może odnaleźć się w pełni inaczej, jak tylko poprzez bezinteresowny dar z siebie samego”. Obserwując narzeczonych i małżonków, widzę, że dziś ogromną rolę pełni reklamowa zajawka, czyli postawa, że mi się to należy, że mam do tego prawo, że jestem tego wart. Nie tylko w życiu małżeńskim, ale także w kapłaństwie, życiu zakonnym i – oczywiście – w pracy człowiek nieustannie zastanawia się, co będzie miał ze swojego zaangażowania. Czy zostanie dostrzeżony, czy spełni swoje marzenia, pragnienia, tęsknoty.

I, oczywiście, z jednej strony jest to normalne, ale nie bez powodów XXI wiek nazywany jest wiekiem egoistów. Każdy z miłości chce wycisnąć jak najwięcej dla siebie. Przez takie nastawienie do małżeństwa czy kapłaństwa wchodzi się z konkretną listą oczekiwań. A kiedy się nie udaje, zaczyna się szukać innej osoby, która zaspokoi te pragnienia. Tak myśląc, ani małżeństwa, ani relacji się nie poprawia, tylko wymienia współmałżonka na nowszy model. A trzeba pamiętać, że w małżeństwo wchodzi dwoje ludzi, którzy do końca się nie znają.

Ewangelia uczy, że pierwszą rzeczą, której trzeba się nauczyć, jest słuchanie siebie nawzajem, bez oceniania, ze zrozumieniem. Nie służy temu podsycana przez media walka płci, walka między kobiecością a męskością. A Boży pomysł na małżeństwo i rodzinę pokazuje, że bycie mężczyzną i kobietą jest dopełnieniem w nas tego, co inne, co różne. Każdy daje to, co najlepsze, daje to „Boże wyposażenie”. Trzeba choć trochę zrozumieć, jak funkcjonuje kobieta, a jak mężczyzna. Bez tego małżonkowie nie poznają swojego wewnętrznego świata. Nie zrozumieją się i nie będą potrafili szukać dobrych rozwiązań i zapobiegać sytuacjom konfliktowym.

Dziś, patrząc na liczbę rozwodów, wolnych związków, chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że mamy do czynienia z kryzysem małżeństwa.

Dziś jest kryzys człowieka, którzy owocuje kryzysem małżeństwa i rodziny. Człowiek nie jest tym, kim powinien być. Jak mówią niektórzy, jest on taką „rozrywkową małpką”, dla której najważniejsze jest pojeść, poleżeć i się zabawić. A z drugiej strony ogromnym dramatem są zniszczone ludzkie więzi i ogromna ludzka samotność. Mimo że wkoło nie brakuje wielu gadżetów do komunikacji.

Jak temu zaradzać? Co Kościół może zaproponować dzisiejszym małżonkom poszukującym wzrostu i przeżywającym różnego rodzaju kryzysy?

Kościół w Polce ma przebogatą ofertę i dla małżeństw, i dla rodzin. Kiedy patrzymy na działania różnych duszpasterstw, widzimy, że jest bardzo wiele propozycji, począwszy od rekolekcji, warsztatów, poprzez różne szkoły, poradnie, spotkania. Mamy formację ojców, wieczory dla zakochanych, ruchy duchowości małżeńskiej. Mamy też duszpasterstwa dla osób w sytuacjach trudnych i nieprawidłowych, jak np. „Sychar” – wspólnota trudnych małżeństw czy dla związków niesakramentalnych. Dla wszystkich jest proponowana jakaś forma pomocy.

Odpowiadając na pytanie, co Kościół dziś może zaproponować, trzeba mocno zaakcentować i podkreślić, że Kościół małżeństwom proponuje to, czego nie daje dzisiaj świat. Proponuje miłość wierną, nieodwołalną, na zawsze. Świat mówi: „Nie naprawiaj, zmień”. Oferta Kościoła płynie z Jezusowej Ewangelii.

Kościół też daje narzędzia. Wprowadza małżonków do szkoły Jezusowej. Zaprasza do różnego rodzaju wspólnot, ruchów, duszpasterstw, szkół dla rodziców. Problem jest w tym, że wielu ludziom trudno się angażować, bo to wymaga wysiłku, dania swojego czasu i uczciwości wobec siebie. I to gdzieś umyka. Po powrocie z pracy, niewielu chce się skupiać na małżonku. Łatwiej sięgnąć po jakiegoś umilacza. I życie się toczy, aż w pewnym momencie dochodzi się do tego, że relacje są suche, bez emocji.

Mówiąc jeszcze o tym, co daje Kościół, trzeba powiedzieć też o sakramencie pokuty, o towarzyszeniu małżonkom przez kapłanów w formie doradztwa duchowego. Ważną rzeczą jest regularna spowiedź małżonków, najlepiej u tego samego kapłana. Trzeba wiedzieć, jak wielką moc ma sakrament. A gdy kapłan potrafi jeszcze doradzić, łatwiej jest pokonywać kryzysy.

Stara praktyka życia zakonnego mówi, że znakiem pojednania się z Bogiem było przyjście i przeproszenie bliźnich. Tak samo powinno być w życiu małżeńsko-rodzinnym. To konkretna propozycja na Jubileuszowy Rok Miłosierdzia, żeby dla żony znakiem tego, że mąż był u spowiedzi było to, że on przychodzi i ją przeprasza. I odwrotnie. I żeby to był znak rodziców wobec dzieci. To kapitalna rzecz i mocne doświadczenie. Przebaczenie Pana Boga otwiera mnie na przebaczenie drugiemu człowiekowi. Doświadczenie Bożego miłosierdzia budzi wrażliwość na drugiego człowieka.

Parafrazując papieża Franciszka, powiem, że kiedy człowiek porządkuje swoje życie na poważnie, zaczyna też porządkować swoje relacje. Po spowiedzi musi się zmieniać jakiś konkret, jakaś choćby mała sprawa.

Bardzo laurkowy jest ten Księdza opis. Czy to znaczy, że jest na tyle dobrze, że nie ma czego poprawiać?

Zawsze jest co poprawiać. Dziś problemem jest na przykład to, że klerycy mają za mało przygotowania do praktycznej pracy z małżeństwami i rodzinami. Jest też ogromna potrzeba pomocy dla kapłanów w formie warsztatów, choćby dla spowiedników, pomagających w prowadzeniu i zrozumieniu małżonków w sakramencie pokuty.

Spowiadanie małżonków wcale nie jest łatwe. Patrząc na skalę rozwodów, na liczbę par mieszkających bez ślubu, trzeba jasno powiedzieć, że mamy co robić. I tak, jak w medycynie – trzeba więcej profilaktyki, bo wówczas leczenie będzie mniej kosztowne. Mam tu na myśli chociażby kursy przygotowujące do sakramentu małżeństwa. W różnych parafiach są one różnie prowadzone. Nie oceniamy, ale wiemy, że są miejsca, w których potrzebna jest zmiana.

Konieczna jest nowa ewangelizacja, pokazywanie prawdy o małżeństwie i rodzinie nowymi środkami i nowym językiem. Jeżeli my, jako Kościół, nie pokażemy narzeczonym, małżonkom, że mogą przyjść do nas, to oni pójdą gdzie indziej i to może być już daleko od Chrystusowej Ewangelii. Potrzeba więc, by działały rejonowe poradnie, w których małżonkowie, doradcy rodzinni i kapłani będą posługiwać i dawać dobre świadectwo.

Z praktyki duszpasterskiej widzę, że dziś problemem jest luźna relacja z Bogiem i brak życia sakramentalnego przed małżeństwem. Później się to przekłada na małżeństwo, w którym nie ma miejsca dla Pana Boga i jest On zbędny. Dlatego dziś jest postulat Duszpasterstwa Rodzin, by w kursy włączyć mocne uderzenie ewangelizacyjne. Spotkania powinny zacząć się od pokazania tego, że warto swoje życie oddać Jezusowi i Jemu zaufać. Pomóc narzeczonym doświadczyć spotkania z żywym Jezusem i z żywym Kościołem.

Jeżeli będziemy tylko sucho przekazywali „słuszne informacje”, ludzie powiedzą: „Sorry, ale to nie nasza bajka, my tego nie czujemy, my tylko chcemy ślub i proszę nam nie utrudniać”.

Rzeczywiście, ci, którzy nawet nie byli w małżeńskich ruchach, ale należeli do jakichś wspólnot, zupełnie inaczej prowadzą swoje małżeństwo.

To prawda. Kluczem jest spotkanie żywego Jezusa i doświadczenie żywego Kościoła. To jest fundament, na którym można budować szczęśliwy, bezpieczny dom, nawet gdy przychodzą życiowe nawałnice i wichury. I tego dziś brakuje. I tu znów wracamy do Jezusa Miłosiernego, który otwiera ręce.

TAGI: