Żywa kura w podzięce

Jan Hlebowicz

publikacja 06.03.2016 06:00

– Wendy ma 4 lata, Muthomi – 3. zostali porzuceni przez rodziców. Często chodzą głodni, w podartych ubraniach. Ale to, czego najbardziej potrzebują, to trochę uwagi, uśmiechu i dużej dawki uścisków – mówi Julia, która kilka miesięcy temu wróciła z misji w Kenii.

 Większość kenijskich dzieci z Kithatu, którymi opiekowała się Julia, pochodzi z rozbitych rodzin Jan Hlebowicz /Foto Gość Większość kenijskich dzieci z Kithatu, którymi opiekowała się Julia, pochodzi z rozbitych rodzin

Marek urodził się z ciężką zamartwicą, był siny, nie oddychał, serce pracowało bardzo wolno. Później okazało się, że nie widzi. Przeszedł kilka operacji. Rodzice opowiadali mu później, że przed każdym zabiegiem kładli mu na oczy obrazek ze św. o. Pio. Dzisiaj z sukcesami uprawia piłkę nożną.

– Bardzo szybko zrozumiałem, że „dług”, który zaciągnąłem u Pana Boga i dobrych ludzi wokół, chciałbym w jakiś sposób spłacić – uśmiecha się. – Już jako młody chłopak fascynowałem się programami telewizyjnymi o misjonarzach i pomocy humanitarnej. Chodziłem na spotkania z księżmi czy zakonnicami i z otwartą buzią słuchałem ich opowieści o pracy z chorymi i ubogimi w Afryce. Wtedy pojawiła się myśl, że taki powinien być mój sposób „zapłaty” – opowiada.

Do Ugandy wyjechał w 2014 r.

Julia studiuje położnictwo. Pomiędzy II a III rokiem uznała, że wiedzę, którą już zdobyła, może wykorzystać w Afryce. – To był czas, kiedy dużo myślałam nad moim życiowym powołaniem. Wyjazd do Kenii miał pomóc mi odnaleźć odpowiedzi na pytania, które sobie wówczas zadawałam – mówi.

W 2015 r. trafiła do ośrodka misyjnego w niewielkiej wsi Kithatu, prowadzonego przez Polkę s. Darianę ze Zgromadzenia Sióstr Świętej Rodziny. Razem z dwiema innymi wolontariuszkami – Eweliną i Dominiką – pracowały w przychodni. W okolicy nie było żadnego lekarza, jedynie felczerzy i lokalni szamani. Julia przekonała się, że nawet zwykłe zadrapania mogą być dla miejscowych poważnym zagrożeniem. – Wielu Kenijczyków nie dezynfekowało ran, które rozrastały się, ropiały, wdawało się zakażenie. Bardzo często pacjenci przychodzili do nas za późno – zaznacza.

Najtrudniejszy moment? – Śmierć noworodka. Przyniosła go do nas sąsiadka, a nie matka. Dziecko było sine, nie oddychało, ale serduszko delikatnie biło. Zrobiliśmy resuscytację. Niestety, to nic nie dało – wspomina.

Oprócz przychodni na terenie ośrodka znajdują się żłobek, przedszkole i szkoła. Dziewczyny po godzinach pracy zajmowały się najmłodszymi dziećmi.

– Rodzice Wendy z zespołem Downa uciekli do miasta w poszukiwaniu pracy. Dziadek, który miał zająć się dziewczynką, najprawdopodobniej ją molestował. Muthomiego również porzucili najbliżsi. Niedzielę wolną od szkoły spędzał z babcią i prababcią w lepiance bez toalety i bieżącej wody. Zawsze w poniedziałki rzucał się na jedzenie jak wygłodniałe zwierzątko. Któregoś dnia zapytaliśmy, dlaczego. Powiedział, że tylko w ośrodku może coś zjeść. Tak wyglądało życie większości tych maluchów – opowiada Julia.

Wolontariuszki bawiły się z nimi, odrabiały lekcje, chodziły na spacery. – Te dzieci nie potrzebowały nowych ubrań, słodyczy czy zabawek. Jedynie odrobiny uwagi i miłości – podkreśla. Pewnego dnia w podziękowaniu za swoją pracę dziewczyny dostały prezent od ojca dwóch dziewczynek. Była to żywa kura i siatka bananów. – Musiałyśmy prezent przyjąć, żeby go nie obrazić. Żywe zwierzę w Kenii to prawdziwe bogactwo – opowiada.

Marek przez dwa miesiące pracował w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym nieopodal drugiego co do wielkości ugandyjskiego miasta Kira. Tam, razem z innymi wolontariuszami i misjonarzami, zajmował się chłopcami ulicy. – Mieli od 6 do 24 lat. Wielu z nich wolało przedmieścia niż rodzinny dom, gdzie byli bici i poniżani. Razem z innymi chłopakami tworzyli gangi, kradli, często dochodziło do bójek – opowiada. Narkotyzowali się klejem. Jeden z podopiecznych zdradził Markowi, że dzięki temu nie czuje bólu ani strachu. Zapomina o strasznej codzienności. Gdyby nie salezjanie, życie wielu chłopców z przedmieść skończyłoby się tragicznie. W ośrodku młodzi Ugandyjczycy zdobywają wykształcenie. Jedni idą później na studia, inni są przyuczani do zawodu i podejmują pracę.

Czym na miejscu zajmował się Marek? – Nie robiłem nic wielkiego. Po prostu spędzałem czas z chłopakami. Razem biegaliśmy, graliśmy w piłkę nożną czy koszykówkę. Niektórym pomagałem odrabiać lekcje – wylicza. Ale przede wszystkim dużo rozmawiali. Marek opowiadał im o swoich narodzinach, o tym, że właściwie nie powinno być go na świecie. Mówił o tym, ile zawdzięcza Bogu.

– Kiedy chłopcy nabrali zaufania, zaczęli opowiadać. Niektóre historie do dziś nie dają mi spokoju. Jak ta o wycieczce. Chłopacy wybrali się na nią razem z misjonarzami i dziewczynami z innego ośrodka. Po drodze autokar zatrzymała zbrojna bojówka. Księża i chłopcy zostali brutalnie pobici i zastraszeni bronią. A wszystkie kilkunastoletnie dziewczynki zgwałcone. Ze łzami w oczach opisywali mi swoją bezsilność. Mówili, że tak bardzo chcieli coś zrobić...

Julia i Marek są pewni, że jeszcze na misje wrócą. – Trudno było opuszczać Afrykę, mając świadomość, jak wiele osób każdego dnia potrzebuje opieki – tłumaczą. Jednak – jak dodają – by wesprzeć misjonarzy i misjonarki wcale nie trzeba pokonywać tysięcy kilometrów. Wspólnie zachęcają do wzięcia udziału w ogólnopolskiej akcji „Misjonarz na Post”. Każdy, kto chce dołączyć do projektu, powinien wypełnić formularz zgłoszeniowy na stronie internetowej: www.misjonarznapost.pl, wybrać kraj pobytu oraz misjonarza, którego chce wspierać modlitwą bądź różnego rodzaju wyrzeczeniami.

– Kiedy byliśmy w Afryce, dostawaliśmy od naszych rodzin, przyjaciół, a nawet znajomych z Facebooka zapewnienia o modlitwie. Za nas, siostry i ojców pracujących na misjach, a przede wszystkim za młodzież i dzieci, którymi się opiekowaliśmy. Kiedy im o tym mówiliśmy, czytaliśmy maile czy wpisy z portalu, uśmiechali się szeroko...

TAGI: