Synowie i córki Króla


publikacja 25.02.2016 06:00

Uwiódł ich i choć początkowo bardzo Mu się opierali i robili wszystko, by „zmienił temat”, w końcu pozwolili się uwieść. Udowadniali Mu, że się nie nadają, ale On miał inne zdanie.

Synowie i córki Króla
   roman koszowski /foto gość Mariusz Orczykowski 
franciszkanin konwentualny, Kraków


Do zakonu wysłali mnie… rodzice. Kończyłem podstawówkę, a ponieważ delikatnie mówiąc, nie byłem zbyt grzecznym chłopakiem, rodzice, którzy bali się, czy wyrosnę na dobrego człowieka, po rozmowie z proboszczem uznali, że świetnym pomysłem będzie posłanie mnie do szkoły prowadzonej przez zakonników. (śmiech) Do franciszkanów w Legnicy. Ucieszyłem się. Zawsze jakaś egzotyka. Perspektywa, że wyjadę z domu w Kamiennej Górze do szkoły z internatem była ekscytująca, bardziej niż to, co Bóg dla mnie przewidział. 
Miałem 14 lat.

Pierwsze wrażenie było lekko przerażające. Wielki gmach byłej kolegiaty jezuickiej. Już wchodząc na korytarz, byłem przerażony. Gdzie ja jestem? Co tu ze mną zrobią? 
Szkoła nauczyła mnie samodyscypliny, samozaparcia. Codziennie mieliśmy Msze Święte. Dziś widzę, że wówczas Bóg zaczął pracować w moim życiu. Poznawałem zakon, życie św. Franciszka, chłonąłem zwłaszcza opowieści misjonarzy. Inspirowały mnie te historie. Potężnym świadectwem była dla mnie śmierć Michała i Zbigniewa, naszych franciszkanów z Peru. Zrodziła się we mnie myśl: jeśli mam być zakonnikiem, to takim jak oni. Radykalnym. Na 100 procent. Nie chcę życia tanio sprzedać. 


W czasie pierwszych rekolekcji w postulacie miałem mocne rzeczywiste doświadczenie miłości Jezusa. Chciałem życie zakonne rozpocząć od spowiedzi generalnej. Spędziłem kilka wieczorów w kaplicy. Prosiłem Ducha Świętego, by pokazał mi grzechy, przygotował mnie. Ostatniego dnia tuż przed spowiedzią doświadczyłem „dotknięcia”: zobaczyłem krzyż Jezusa. Miałem świadomość, że każdy mój grzech jest połączony z Jego śmiercią. Że oddał życie za moje grzechy. Doświadczyłem miłości, przebaczenia, uwolnienia. Po spowiedzi kapłan wyszedł z konfesjonału i przytulił mnie. Byłem cały zaryczany… Od tego momentu moje życie z Jezusem nabrało ogromnego przyspieszenia.


Czy zakon tłamsi wolność? Nie. Zabiera swobodę, ale nie niszczy wolności. Przestajesz być panem samego siebie, nie działa zasada „robię, co chcę”, ale skupiasz się na wolności duchowej, realnie jej doświadczasz. W ostatnich latach Pan Bóg mocno do mnie przemawiał: „Nie jesteś własnością zakonu, nie jesteś własnością prowincjała, ale Moją własnością. Daję ci moich braci, abyś ich kochał, a przez to był posłuszny”. To naprawdę uwalniające: przez miłość można czuć wolność i być posłusznym.


Od początku życia zakonnego spotykałem się z Odnową Charyzmatyczną. Chrztu w Duchu Świętym doświadczyłem jako diakon na kursie Alpha. Widzę, że w mojej prowincji zakonnej ta rzeczywistość mocno się rozwija. Wielu braci doświadcza tego dotknięcia Ducha. Jest też wielu, którzy tego nie rozumieją. Jest między nami kompromis: nie wpływamy na siebie, by się między sobą „ubogacić”. (śmiech) 
Co najbardziej zachwyca mnie w św. Franciszku? Wolność. Pokój. Relacja z Ojcem. I niesamowity duch pojednania, szukanie jedności. On nigdy nie szukał niczego dla siebie: „Pan dał mi braci”, „Pan mnie posłał”, „Pan mi powiedział”. Ta jego relacja z Ojcem nieustannie mnie inspiruje. not. Marcin Jakimowicz



Synowie i córki Króla
   Jakub Szymczuk /foto gość S. Rachel Znamirowska Monastyczne Wspólnoty Jerozolimskie, Warszawa


Dlaczego jestem we Wspólnotach Jerozolimskich? Wszystko przez… „Gościa Niedzielnego”. Ale po kolei.
 Jeszcze podczas studiów, a studiowałam fizykę teoretyczną, chciałam założyć szczęśliwą rodzinę: wyjść za mąż i mieć dużo dzieci. Oraz psa. Jednak jakoś ten plan się nie realizował, a ja zastanawiałam się dlaczego. Pewnego dnia byłam na Mszy św. i usłyszałam czytanie z Księgi proroka Ozeasza, a konkretnie następujący fragment: „Dlatego chcę ją przynęcić i na pustynię ją wyprowadzić”. Słysząc te słowa, oniemiałam. Pierwszy raz w życiu poczułam, miałam absolutną pewność, że usłyszane słowa skierowane są do mnie osobiście. Zastanawiałam się nawet, czy przypadkiem to nie jakiś żart, czy naprawdę taki fragment – mój i skierowany do mnie – jest w Piśmie Świętym. Oczywiście jest!

Jednak nawet po przeczytaniu go wielokrotnie w domu nie wiedziałam, co oznacza. Próbowałam odkryć, o co chodzi w tych słowach. Szukałam. O życiu zakonnym co prawda myślałam, ale bez motywacji. Doszłam do wniosku, że jeśli nawet mam powołanie zakonne, to nie ma dla mnie odpowiedniego zgromadzenia. Po prostu żadne, które znałam, nie było mi przeznaczone.
 Aż w 2007 r. przeczytałam artykuł Marcina Jakimowicza pt. „Mnich w pustyni Warszawa”. W zasadzie już sam tytuł był jak grom z jasnego nieba: i mnich (myślałam o takim życiu), i miasto (nie wyobrażałam sobie życia poza nim). Okazało się, że jednak można połączyć życie monastyczne ze zgiełkiem wielkiego miasta. Rzuciłam się na artykuł, by czytać go powoli, wielokrotnie wracając do każdego niemal zdania, dwa dni. Po przeczytaniu tekstu byłam gotowa rzucić wszystko i iść do Wspólnot Jerozolimskich. Bo właśnie o tym zgromadzeniu pisał Marcin.

Wysłałam list do Andrzeja Macury z portalu Wiara.pl (współpracowałam z portalem), poprosiłam o kontakt do Marcina. A potem do Wspólnot. Napisałam prośbę o przyjęcie, choć bałam się, że po tym artykule chętnych będzie co niemiara. I mogą być problemy z miejscem... Bałam się też, że nie zostanę przyjęta, bo nie znam francuskiego. Jednak to nie było problemem. Siostra Joanna poleciła zacząć się uczyć, „bo się przyda”. I rzeczywiście zaczęłam się uczyć francuskiego, bo przecież moja wspólnota wywodzi się z Francji. Nieco ponad rok później mieszkałam już w Paryżu.


Przeczytanie artykułu, napisanie listu do Wspólnot z prośbą o przyjęcie – czułam, że to był ostatni puzzel w układance życia. Wszystko się wyjaśniło! Wszystko, co wcześniej było niepewne i jakby za mgłą, nabrało konkretnego sensu. Szczególnie tamten fragment z proroka Ozeasza, o pustyni. Pan Bóg zrealizował swój plan! Wstąpiłam do Wspólnot Jerozolimskich, zgromadzenia, które w Polsce jest od niedawna i którego nie znałam. A to moje zgromadzenie! To, którego (nie do końca o tym wiedząc) całe życie szukałam. 
Przez 6 lat mieszkałam w Paryżu i tam złożyłam śluby wieczyste. Od września 2014 r. mieszkam i pracuję w Warszawie, gdzie prowadzę sklep monastyczny. I wszystkich serdecznie zapraszam. Zapraszam też na nasze liturgie i modlitwy. not. Agata Puścikowska


Synowie i córki Króla
   roman koszowski /foto gość S. Stanisława od Maryi Matki Kościoła 
karmelitanka Dzieciątka Jezus z Ksawerowa


Mój starszy brat Michał został księdzem. Pamiętam jak dziś. Zawołał rodzinkę i oznajmił: „Nie idę na prawo na KUL. Idę do Łodzi do WSD”. Pamiętam, że użył tego skrótu – WSD. Doskonale wiedziałyśmy, co chce powiedzieć. Zaczęłyśmy z mamą i siostrą płakać. Więcej w tych łzach było szczęścia niż rozpaczy. Starszy brat wyskoczył przed blok, by opowiedzieć o tym kumplom.
 Kiedy po raz pierwszy nieśmiało pomyślałam o klasztorze? Pod koniec podstawówki. Sąsiadka została nazaretanką.

Ja planowałam inną przyszłość. Miałam złą wizję życia zakonnego. „Klasztor? Przecież tam idą dziewczyny, które nie mają powodzenia albo nie uda im się w życiu”. Nie chciałam tego…
 Byłam zaangażowana w oazę, śpiewałam w scholi. Znajomy ksiądz widząc moją pobożność, chcąc mi dokuczyć, rzucał: „Ooo, karmelitanka idzie”. Denerwowało mnie to, ale ponieważ go lubiłam, wszystko mu wybaczałam i puszczałam płazem. (śmiech)


Gdy Michał poszedł do seminarium, pomyślałam: rodzinny limit się wyczerpał, coś mi się z tym klasztorem ubzdurało. Odsunęłam tę myśl i poszłam na studia. Na geografię do Krakowa. Potrzebowałam czasu. Na przemyślenie kilku rzeczy. Zaangażowałam się w duszpasterstwo, modliłam się o rozeznanie: albo o dobrego męża, albo dobre zgromadzenie.

Kiedyś siedziałam sama w pokoju w akademiku. Na drugim roku studiów. Powiedziałam: „Panie Boże, Ty wiesz, że nie chcę iść do zakonu. Ale jeśli to Twój pomysł, to mnie do niego przekonaj”. Taką umowę zawarłam. Byłam z siebie bardzo dumna. (śmiech)


Bóg odpowiedział na tę modlitwę po dwóch latach. W taki sposób, że byłam pewna, że to Jego odpowiedź. Przyszła w czasie modlitwy. To był błysk. Jakby ktoś włączył światło. Zniknął niepokój, przyszła pewność… Nie euforia – pewność. Już wiedziałam, co zrobię po skończeniu studiów.


Zaprzyjaźniłam się z Małą Tereską. Czytałam „Dzieje duszy” i bardzo mnie dotykał ten dziennik. Kiedyś Michał był na rekolekcjach z karmelitankami. Pokazał mi zdjęcie i rzucił krótko: „Mają świetny charyzmat”. I to było wszystko, co wiedziałam na temat tego zgromadzenia. „Świetny charyzmat”. Po studiach znałam już kierunek: Karmel. 
Ojej, tylko jak teraz o tym powiedzieć rodzicom? (śmiech)

W czerwcu wróciłam do domu do Tomaszowa. Prasowałam, obok mama zajmowała się księgowaniem. „A co chcesz robić po studiach?” – zagadnęła. A ja na jednym oddechu odpowiedziałam: „Idę do Karmelitanek Dzieciątka Jezus”. Przestała pisać. „Naprawdę?” – usłyszałam małe rozczarowanie. Widziałam, że dużo ją to kosztuje. Szybko jednak przekonała się do mojej decyzji. Widziała mnie w klasztorze i zobaczyła, że jestem szczęśliwa. A tata? Ucieszył się od razu, gdy tylko wrócił z pracy.


Czuję się przez Boga pociągnięta. Nie narzucał się, jedynie coś proponował. Dopóki nie odpowiedziałam, wycofywał się. Gdy dałam Mu dojść do głosu i prosiłam: „Przekonaj mnie”, przyszedł i mnie przekonał. Gdy przychodzą trudne chwile, jakieś ciemności, przypominam sobie: nie moja inicjatywa, nie mój pomysł na życie. To On mnie tu pociągnął, A skoro to Jego dzieło, niech się o wszystko troszczy. (śmiech)
 not. Marcin Jakimowicz


Synowie i córki Króla
   roman koszowski /foto gość Waldemar Kowalczyk 
paulin, Wrocław


Ja nie potrafię powiedzieć, skąd się wzięło moje powołanie. To jest zagadka. Dla mnie samego… Nigdy nie myślałem o tym, by zostać księdzem. Ci, którzy znali mnie lepiej, też nigdy by o tym nie pomyśleli.

Pierwsza myśl zakiełkowała w klasie maturalnej. Nurtowało mnie pytanie: co zrobisz ze swoim życiem? Nie dawało mi spokoju, powodowało dziwny niepokój, którego do dziś nie potrafię wytłumaczyć. Podobał mi się pauliński habit. Pociągał mnie. Gdy w czasie spowiedzi powiedziałem o moim pomyśle kapłanowi, odpowiedział: OK. Spróbuj. Spróbowałem. (śmiech)

Jak zareagowali kumple? Niektórzy mnie zwyzywali, myślę, że większość nie rozumiała, co robię. Sam do końca nie rozumiałem. Czułem wezwanie i poszedłem za nim. Pamiętam, że w nowicjacie czasami robiłem wszystko, by mnie wyrzucili. Powiedziałem: „Boże, ja Ci udowodnię, że się do tego nie nadaję”. On miał inne zdanie… Pewnego tygodnia, gdy miałem spory kryzys, każdego dnia chciałem podejść do magistra, by pogadać o mojej przyszłości, i za każdym razem go nie było. Ostatniego dnia jeden z braci, który strasznie mnie wkurzał, podszedł do mnie i powiedział: „Chodź do ogrodu do Matki Bożej, pomodlimy się”. Poszliśmy. Zmówiliśmy chyba dziesiątkę Różańca i… puściło. Zostałem. Od 12 lat każdego dnia Pan Bóg udowadnia mi, że się nadaję i że coś chce ze mną zrobić…

W zakonie uczę się odkrywać Boga nie w wielkich wydarzeniach, spektakularnych znakach, ale w codzienności. Tego doświadczam. Wierności Boga. Jego obecności w detalach codzienności, wydarzeniach mojego życia. Czuję się prowadzony. Najwyraźniej widzę to w konfesjonale. Przychodzi ktoś z rozsypanym życiem, a ja naprawdę nie mam pomysłu na to, jak je posklejać. I wtedy przychodzi światło. Gdy przychodzi ktoś z „otwartym złamaniem”, nie mogę jedynie owinąć mu ręki bandażem. Taka kuracja w konfesjonale jest czasem bolesna. Musi być, jeśli ma być skuteczna. Jeśli ktoś skleił sobie po swojemu pęknięte życie i żyje w ułudzie, w jakimś stworzonym przez siebie świecie, zazwyczaj skrępowanym złymi zależnościami, trzeba czasem to życie złamać na nowo. By posklejał je Bóg. Ja miałem zdemolowane życie, a w zakonie Bóg posklejał je na nowo.

Niektórzy mówią, że gdy idzie się do zakonu, Bóg zabiera człowiekowi pasje. Nieprawda. To pusty slogan. Mam pasje, a Bóg pozwala mi je realizować. Bardzo lubię sport. Biegam, gram z młodzieżą co tydzień w piłkę. 
Gdy trafiłem na pewien czas na Jasną Górę, żartowaliśmy, że jedynie „Szefowa” ogarnia całe to towarzystwo. Sto chłopa razem. Każdy z inną historią, innymi pomysłami. W normalnych warunkach stu facetów by się pozabijało. Konieczna jest interwencja „góry”. (śmiech).


Czy dokucza mi samotność? Ja lubię samotność. Lubię być sam na sam z Bogiem. Jasne, to czas walki, zmagania się. Ale to normalna sytuacja: bez walki nie można być zakonnikiem. Tak myślę. not. Marcin Jakimowicz

Synowie i córki Króla
   roman koszowski /foto gość S. Łucja Sowińska 

Zgromadzenie Sióstr Najświętszej Duszy Chrystusa Pana, Kraków 


Ruszyłam z przyjaciółmi studentami na pielgrzymkę prowadzoną przez kapucynów. Z Sędziszowa Małopolskiego na Jasną Górę. Na tej pielgrzymce spotkałam s. Bognę Młynarz. Głosiła konferencje.

To był czas zadawania pytań. Byłam na rozdrożu. 
Skończyłam liceum, zdałam na filologie rosyjską i niemiecką. Dlaczego ruszyłam na pielgrzymkę? To był trochę desperacki krok. W sercu czułam pustkę. Z jednej strony miałam wszystko, byłam otoczona ludźmi, zdałam na studia, ale choć dobrze to tuszowałam, tak naprawdę nie widziałam sensu życia. Pustka była ogromna. 


Na pielgrzymce w czasie prelekcji s. Bogna zaczęła opowiadać o założycielce swego zgromadzenia: matce Zofii Tajber. O tym, że na pewnym etapie życia przeżywała taki kryzys, że całkowicie odeszła od praktyk religijnych.
Siostra Bogna mówiła i mówiła, a ja czułam, że mówi o mnie. Ja nie odeszłam wprawdzie od praktyk religijnych, ale wydawały mi się one puste, nie znajdywałam w nich relacji z Jezusem. Po czasie, gdy zdecydowałam się już na wejście za klauzurę, Jezus wypełnił tę pustkę. Wtedy jednak na pielgrzymce chodziłam w ciemności. 


Rozpoczął się rok akademicki. Poszłam na zajęcia. W środku gotowało się we mnie. Nie potrafię tego wytłumaczyć, bo słowa są bezradne… Jak Pan dotknie, to dotknie. (śmiech) Starałam się uciekać od myśli o klasztorze, zmieniać temat. Nie pomagało. 
Po dwóch miesiącach na rekolekcje do mojej rodzinnej parafii przyjechała… s. Bogna. Pamiętam obrazek: stałam na końcu kościoła. Siostra powiedziała: „Jeśli jakaś dziewczyna czuje, że Pan ją do czegoś powołuje, niech zaryzykuje. I pójdzie za tym głosem. W ciemno”. Znowu czułam, że mówi do mnie i o mnie. To mnie rozbroiło.


Wróciłam na studia. Zaczęłam korespondować z siostrami. Pewnego dnia wracając z zajęć, postanowiłam: chcę zostać siostrą. Wróciłam do domu. Trochę mnie kosztowało, by powiedzieć o tej decyzji rodzicom. Bałam się ich reakcji. Zaakceptowali ją. Tacie było trudniej (mam dwóch braci, jestem jedyną córką). 
Jadąc do klasztoru, czytałam „Dzienniczek” s. Faustyny. Otworzyłam go na chybił trafił. Co przeczytałam? „Córko moja, bądź spokojna, pokój jest dla ciebie przygotowany”. Zatkało mnie. Powiedziałam: „Dobra, Panie Jezu, mamy umowę”. 
Siostra, która otwarła mi drzwi, zapytała: „Skąd pochodzisz?”. „Spod Sędziszowa Małopolskiego”. „Ja też!”. Okazało się, że pochodzi z mojej parafii! Weszłam do pokoiku, który został przygotowany. Zgadzał się z opisem z „Dzienniczka”.


Pracuję z małymi dziećmi. Kocham to! Kocham dzieci. Często otrzymuję przez nie takie SMS-y z nieba. Ostatnio mały Maks (druga klasa podstawówki) podszedł i z poważną miną zadeklarował: „Siostro, jakby mi ktoś ciebie ukradł, to ja bym oddał życie, by cię odzyskać”. A jedna z dziewczynek, Zośka, przytuliła się mocno, a właściwie cała schowała pod mój habit, i zawołała: „Siostro, jeśli w niebie jest tak jak przy tobie, to ja chcę tam być!”. Czy to nie jest 
genialny prezent? not. Marcin Jakimowicz


Synowie i córki Króla
   roman koszowski /foto gość s. Marcina Wieszołek 
franciszkanka od Pokuty i Miłości Chrześcijańskiej z Częstochowy


Kiedy po raz pierwszy w mojej głowie zaświtała myśl o tym, że będę w zakonie? Na oazowej „zerówce”. Siedziałam w kaplicy i pytałam: „Panie Boże, co ja mam robić w przyszłości?”. I wtedy pierwszy raz w życiu otwarłam na chybił trafił Biblię. Spojrzałam: Psalm 116. W tym psalmie dwukrotnie powtarzają się słowa: „Me śluby złożone Panu, wypełnię przed całym Jego ludem”. „Ojej, zakon” – zatkało mnie. I zaczęłam ryczeć jak bóbr: „Nie znam żadnej zakonnicy, nie chcę, nie nadaję się!”. Taka była pierwsza reakcja. (śmiech).


Słowo zostało jednak zasiane. Wróciłam do liceum. Odwiedzałam znajomego, który wylądował w szpitalu, i tak go odwiedzałam, że przez półtora roku byliśmy razem. Na pewien czas rozwiały się myśli o klasztorze. Słowo Pana upominało się jednak o mnie. „Bóg raz powiedział, dwakroć to usłyszałem” – czytamy. On nie przestał mnie wzywać, pociągać, upominać się o mnie. Najbliższym powiedziałam w ostatnim momencie. Gdy już napisałam list do klasztoru.


Kiedyś koleżanka przywiozła mi z Asyżu taukę. Ona wskaże ci drogę – powiedziała. Coś w tym stylu... Gdy intensywnie myślałam o klasztorze, w moje ręce wpadł „Leksykon zakonów w Polsce”. Otworzyłam na chybił trafił. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, był znak Tau. Franciszkanki z Orlika – przeczytałam. Ktoś powie: loteria. A ja po latach spędzonych w tym zakonie wiem, że nie odnalazłabym się nigdzie indziej. Bóg przygotował to miejsce dla mnie. Idealnie. Zachwyca mnie prostota tego życia. Radość. Jedna z sióstr powiedziała ostatnio: „Z gębą jak cmentarz świata nie zbawisz”…
Napisałam listy do trzech zgromadzeń. Ale wysłałam tylko tu…


Skąd biorę siłę, by w pracy w hospicjum zderzać się ze śmiercią? Z mocy Zmartwychwstałego. Nie ma innej odpowiedzi. Tylko życie w perspektywie zmartwychwstania. Nawet w najzwyklejszej posłudze pielęgniarskiej chcę prowadzić ludzi do pojednania z Jezusem. Byłam świadkiem wielu przełomowych rozmów, widziałam ludzi wracających ze łzami w oczach do Boga. 
Jedna z ostatnich historii. Do hospicjum trafił mężczyzna. Umówił się z kapłanem, ale księdzu coś wypadło i nie mógł przyjść. „Oszukał mnie” – rzucił rozgoryczony pacjent. „Nie, na pewno jutro przyjdzie” – zaczęłam go pocieszać. A on otworzył się przede mną i zaczął opowiadać o swym życiu. O tym, że ostatni raz był w spowiedzi podczas swego ślubu. 45 lat temu. O pęknięciach w rodzinie. „Niech siostra mnie przygotuje do spowiedzi” – prosił. Opowiedziałam mu kerygmat. Płakał. Przebaczył tym, którym miał przebaczyć. Przyjął Jezusa jako Zbawiciela. Nazajutrz wyspowiadał się, a kolejnego dnia wyszedł do domu. Widziałam wiele razy, jak umierają ludzie pogodzeni z Bogiem i ze swoją historią. To naprawdę inna śmierć. Oni odchodzą w pokoju.


Jestem dziś na etapie drugiej podróży poślubnej z Panem. Przeżyłam czas ciemności, wątpliwości, pytań rozsadzających głowę. Bóg pokazał mi, że… zatraciłam tożsamość Oblubienicy. Usłyszałam: „Marcina, czy na nowo mnie wybierasz?”. „Tak!” – zawołałam i poczułam się znów zaproszona do tańca.
 Nie narzekamy na brak powołań. Bóg uczy nas otwartości. Siostry zaczynają wychodzić do ludzi, jeździć na ewangelizacje i nie czekają już jedynie, aż ludzie przyjdą do nas. I Bóg temu błogosławi.
 not. Marcin Jakimowicz

TAGI: