Rozgrzeszenie pod ostrzałem

Bogumił Łoziński


publikacja 19.02.2016 06:00

Gdy znaleźliśmy się w pułapce, udzieliłem absolucji ogólnej, bo wiedziałem, że możemy nie przeżyć.


Rozgrzeszenie pod ostrzałem archiwum księdza ireneusza Birusia Ks. Ireneusz Biruś jako kapelan był z polskimi żołnierzami na misji w Afganistanie na przełomie 2011 i 2012 roku

Gdyby nie koloratka, byłbym przekonany, że to zawodowy żołnierz. Krótko ostrzyżony, silnej budowy ciała, średniego wzrostu. Na misję pokojową do Afganistanu jako kapelan zgłosił się sam. Miał 34 lata, od siedmiu był kapłanem. Pytam o najbardziej dramatyczne wydarzenia z Afganistanu. Bez wahania zaczyna opowieść.


W zasadzce


– Tego nie zapomnę do końca życia. Zwykle nie jeździłem z żołnierzami na patrole, bo to nie moja rola, ale pewnego razu dowódca mnie zaprosił. Po pierwszym wyjeździe inni żołnierze też chcieli, abym z nimi pojechał – opowiada ks. Ireneusz Biruś. – Padre, byłeś z nimi, to z nami też – prosili. Nazywali mnie Padre, bo na misjach używają pseudonimów.

Przyjechaliśmy na tzw. rekonesans transporterem Rosomak. Mieliśmy sprawdzić teren wioski, zrobić zdjęcia. Stałem z drugim żołnierzem na tzw. opelotce, czyli otwartym tylnym włazie, i kręciłem film. Nagle rozległ się wielki huk. Okazało się, że obok naszego transportera spadł moździerz. Za chwilę rozległ się świst. Pierwszy raz coś takiego słyszałem. Żołnierze powiedzieli mi, że to RGP, czyli ręczny granatnik przeciwpancerny. Byliśmy pod ostrym ostrzałem, szybko schowaliśmy się pod pancerz. Mieliśmy świadomość, że jak RGP uderzy w bok Rosomaka, to po nas. Całe szczęście, że moździerz chybił, bo gdyby trafił w opelotkę, to też byłby nasz koniec.

Sytuacja stała się dramatyczna. W takich okolicznościach trzeba się przemieszczać, aby być trudniejszym celem dla talibów. Okazało się jednak, że nie możemy ruszyć, bo przed nami była wadi – wąska skalna dolina, którą płynie woda. Wpadliśmy w zasadzkę. Na szczęście udało się nawrócić. Dowódca plutonu przez radio wydawał polecenia: jeździć, nie stać w miejscu, odpowiadać ogniem! Gdy staliśmy przed wadi, udzieliłem absolucji ogólnej, bo wiedziałem, że możemy nie przeżyć. Żołnierze mieli tego świadomość, każdy z nas był w strachu. Udało się nam wydostać, ale o tej absolucji nigdy potem nie wspominali. W takim momencie ludzie się strasznie zżywają. Mnie pozwoliło to zrozumieć żołnierzy, co czują, jakiego stresu doświadczają, jak reagują. 


Spowiedź pod kulami


Ksiądz Ireneusz był kapelanem w bazie Aryan. Stacjonowało tam ok. 300 polskich żołnierzy. Ciężka służba. Trudne warunki bytowe i naturalne, najgorszy był jednak stres związany z częstym ostrzałem przez terrorystów. Dlatego żołnierze sami prosili, aby w bazie był na stałe ksiądz. – Kiedyś po Mszy przyszedł do mnie oficer saperów. Chciał porozmawiać, było mu ciężko. Właśnie wrócił z patrolu, podczas którego zbierał szczątki Afgańczyka, który wpadł na minę – wspomina kapelan.
Mszę odprawiał codziennie, zawsze o tej samej godzinie – 20.00, po zmroku, gdy największe niebezpieczeństwo mijało. Żołnierze przychodzili chętnie. – Nigdy się nie zdarzyło, abym był na Mszy sam – podkreśla. Chętnie również włączali się w liturgię, do czytań ustawiały się kolejki. Był też ministrant, który służył i przygotowywał kaplicę.

– Gdy na Mszę przychodzili dowódcy plutonów, było wiadomo, że następnego dnia coś się będzie działo. Wtedy wszyscy gorąco się modlili – ujawnia. Za kaplicę służył namiot, ołtarzem był żelazny stół, który żołnierze przynieśli ze stołówki, z dwóch belek zbili krzyż, z Polski ksiądz przywiózł obraz Matki Bożej Hetmanki Żołnierzy.
Żołnierze bardzo często się spowiadali, bo mieli świadomość grożącego niebezpieczeństwa. W kaplicy nie było konfesjonału, w czasie spowiedzi siadali obok siebie na ławce. Czasem odbywała się w czasie spaceru. Raz spowiadał żołnierza, przechadzając się, i nagle świsnęła kula. Szybko wrócili.


Ostatnia posługa


W czasie gdy był w Afganistanie, od wybuchu miny-pułapki zginęło pięciu polskich żołnierzy. To było w Ghazini tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Ks. Ireneusz towarzyszył im w ostatniej drodze. – Gdy ich przywozili, to były dramatyczne obrazy. Umieszczaliśmy ich szczątki w trumnach. Z drugim kapelanem modliliśmy się nad każdym ciałem, wkładaliśmy poległym do rąk różańce. Pomagaliśmy zamykać trumny, ładować je na samochód i odprowadzać na halipad, czyli miejsce, gdzie lądują i startują helikoptery – opowiada z przejęciem. 
Pytam, czy wszyscy żołnierze, którzy zginęli, byli wierzący, bo może niektórzy nie chcieliby posługi księdza. – W takim momencie się o tym nie myśli, nie zastanawia się, czy ktoś był wierzący, czy nie. Było dla nas oczywiste, że trzeba ich pożegnać – podkreśla.


Wspomina, że to był bardzo trudny czas dla polskiego kontyngentu. Po odprowadzeniu tych pięciu wezwano go do szpitala, gdzie leżał żołnierz chory na sepsę. Następnego dnia zmarł. Wcześniej zginął inny żołnierz. Boże Narodzenie to bardzo napięty czas. Talibowie wiedzieli, że Polacy mają wówczas święta i nasilali ataki. Kiedy wrócił do bazy w Aryan, okazało się, że „jego” żołnierze zostali ranni, bo wjechali na ładunek wybuchowy. 


Po prostu być


Co jest najistotniejsze w pracy kapelana wojskowego? – Przede wszystkim trzeba z żołnierzami być, towarzyszyć im. Na misji granica między życiem a śmiercią jest bardzo cienka. Żołnierze nieustannie żyją w olbrzymim stresie. Być może dlatego lgną do kapłana, aby porozmawiać, przyjąć sakramenty. Oczywiście to nie dzieje się od razu. Żołnierze muszą nabrać zaufania do księdza, dopiero potem się otwierają. Zaczyna się od „kawy”, rozmawia się najpierw o sprawach zwykłych, a dopiero potem o głębszych – opowiada ks. Biruś. Zwracali się do niego także niewierzący, innego obrządku czy wyznania, albo tacy, którzy czasem przez wiele lat byli daleko od Kościoła. Ks. Ireneusz ujawnia, że niektórzy wykorzystali czas pobytu na misji jako swego rodzaju rekolekcje. Sytuacja ekstremalna sprzyjała zbliżeniu do Boga. Było nawet sporo nawróceń. Utrzymuje z tymi osobami kontakt do dziś.


W Polsce pracował w wojskowym szpitalu klinicznym w Bydgoszczy, gdzie służył m.in. rannym żołnierzom albo takim, którzy przeżyli jakiś wypadek, np. awarię helikoptera. – Siadałem obok nich i rozmawiałem. Nie o tym, co się wydarzyło, bo na ten temat pierwsi muszą zacząć mówić oni, ale o innych sprawach. Dla nich najważniejsze jest, aby ktoś z nimi był. Zwłaszcza wieczorami, późną nocą, bo wtedy najczęściej zaczynają się wspomnienia, nie mogą spać, pojawiają się myśli: „a co by było, gdyby” – tłumaczy. 


Pomóc Afgańczykom


Na misjach polscy żołnierze kontaktowali się z miejscową ludnością. Byli specjalni oficerowie, którzy zajmowali się współpracą z afgańskimi wojskiem i policją. Odwiedzali ich jednostkę wojskową. Ks. Ireneusz ubierał się jak inni żołnierze, jedynie na mundurze miał naszyty krzyżyk. Po takim krzyżyku rozpoznawali się kapelani z innych krajów. 
Celem polskiej misji wojskowej było przede wszystkim utrzymywanie pokoju oraz wsparcie władz w odbudowie kraju. Na miejscu były stworzone specjalne zespoły żołnierzy odpowiedzialne za odbudowę Afganistanu. Polacy pomagali miejscowym w budowie dróg, mostów. Nieśli też pomoc humanitarną.

Kapelan tłumaczy: – Tam ludzie żyją w bardzo trudnych warunkach. Bieda, latem plus 40 stopni Celsjusza, zimą minus 40. Mieszkają w lepionych domach, bez elektryczności. Gdy żołnierze przywozili dary, przyjmowali je bardzo chętnie. Jak szliśmy przez wioskę, dzieci otaczały nas, bo wiedziały, że mogą dostać słodkie batony. Afgańczykom pomaga też Caritas Ordynariatu Polowego.


Syn żołnierza


Ksiądz Biruś jest zakonnikiem ze zgromadzenia salwatorianów. Po święceniach został skierowany na studia doktoranckie na UKSW. W tym czasie zgłosił się do ordynariatu. – Nasz założyciel o. Jordan wyznaczył salwatorianom za cel głoszenie Chrystusa Zmartwychwstałego w różnych środowiskach i różnymi metodami. Praca w ordynariacie jest realizacją tego celu. A poza tym od dziecka jestem związany z wojskiem: mój ojciec jest emerytowanym żołnierzem, a brat oficerem WP – wyjaśnia. Żartuje, że jest w ordynariacie w leasingu. Po skończeniu służby wojskowej zawsze może wrócić do zakonu.
Na misji w Afganistanie był na przełomie lat 2011 i 2012. Teraz jest kapelanem w Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie. Nie narzeka na nadmiar wolnego czasu. Prowadzi duszpasterstwo akademickie. Jest też wikariuszem w parafii wojskowo-cywilnej pw. MB Ostrobramskiej, a także kapelanem w dwóch innych instytucjach wojskowych. Prowadzi wykłady na WAT i UKSW. Naprawdę kapelan wojskowy ma co robić w czasie pokoju.


Krótka historia Ordynariatu polowego


Ordynariat polowy w Polsce został utworzony w 1919 r. Komuniści nie pozwolili na jego odtworzenie po II wojnie światowej, choć kapelani w wojsku zostali zachowani. Przywrócenie ordynariatu nastąpiło w wolnej Polsce w 1991 r. Pierwszym biskupem polowym został abp Sławoj Leszek Głódź, po nim bp Tadeusz Płoski, który zginął w katastrofie smoleńskiej, obecnie funkcję te sprawuje bp Józef Guzdek. Ordynariat ma strukturę parafialną. Obecnie liczy 78 parafii. Pracuje w nich 115 zawodowych kapelanów wojskowych. Posługują we wszystkich jednostkach wojskowych, również w szpitalach, a także wśród polskich żołnierzy uczestniczących w misjach pokojowych poza granicami kraju i w polskich przedstawicielstwach wojskowych przy NATO i UE. Istnieje też Caritas Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego – jedyna działająca w ramach wojska organizacja charytatywna na świecie. Szczegółowe informacje o ordynariacie można znaleźć na stronie internetowej: www.ordynariat.pl.

TAGI: