Córki za kratami

Krystyna Piotrowska

publikacja 02.02.2016 06:00

Ewa i Paulina tego samego dnia oznajmiły rodzicom, że idą do zakonu. – Może to nie był szok, ale wstrząs. Przeraziłam się swojego przerażenia, ale Pan Bóg dał mi łaskę, że się szybko opamiętałam – wspomina ich mama Jadwiga Dygas.

S. Teresa (z lewej) i s. Bernadeta nie myślały, że kiedyś będą razem w Zakonie Świętej Klary Krystyna Piotrowska /Foto Gość S. Teresa (z lewej) i s. Bernadeta nie myślały, że kiedyś będą razem w Zakonie Świętej Klary

Wtedy jeszcze nie wiedziała, że obie zamkną się za kratami klasztoru, któremu patronuje św. Klara. Ewa przyjmie zakonne imię Teresa, a Paulina zostanie Bernadetą.

Jak wspomina pani Jadwiga, był to rok 1994. W ich parafii przy ul. Grzybowskiej w Radomiu ks. Ireneusz Gizan COr przyciągał młodzież. Ta włączała się m.in. w ruch oazowy. Wielu młodych ludzi wstępowało wtedy do zakonów, szli do seminariów. Z oazą związane były też siostry – Ewa i Paulina Dygas. Ewa była tuż przed maturą, a jej o rok młodsza siostra kończyła szkołę zawodową. Stwierdziły, że nadszedł moment, kiedy trzeba o swoich życiowych planach poinformować rodziców. Ustaliły, że zrobią to razem, ale pierwsza będzie mówiła Paulina. Zaprosiły rodziców do pokoju. „Chcę być w zakonie” – oznajmiła Paulina. – A mama mówi do mnie: „Przetłumacz jej, to jeszcze dziecko” – wspomina dziś s. Teresa. – Wtedy ja na to, że ja też chcę iść do zakonu. I dopiero się zaczęło!

Siostra Teresa szybko dodaje, że rodzice teraz mówią, iż to wielka radość dla nich, ale ona wie, że wtedy przeżywali ogromny ból. O swoich planach siostry nic nie powiedziały starszemu bratu Marcinowi. Dowiedział się od rodziców. Zdenerwował się. Nie potrafił wtedy zaakceptować ich wyboru, bo chciał mieć takie zwyczajne siostry, żeby miały swoje rodziny, dzieci. Gdy wyjeżdżały, było mu ciężko, miał w oczach łzy.

– Ewę odwieźliśmy z żoną 8 września do klarysek do Krakowa. Dwa dni później odwieźliśmy Paulinkę do zgromadzenia czynnego do Otwocka – wspomina Andrzej Dygas.

Jeszcze za młoda

Wychowywały się w domu, gdzie Bóg był zawsze na pierwszym miejscu. Kiedy wychodziły do szkoły czy kładły się spać, rodzice na ich czołach robili znak krzyża. Taki sam znak one robiły na czołach rodzicom. To był ich rodzinny rytuał.

– Myśl o wstąpieniu do zakonu pojawiła się dość wcześnie. Na początku była taka nikła, ledwie się tliła, ale Pan Bóg cały czas mnie prowadził. W szkole średniej korzystałam z bernardyńskiej biblioteki. Pierwsza książka, jaka wpadła mi w ręce, była o św. Klarze i klaryskach. A wcześniej do bierzmowania wybrałam sobie imię Klara, bo mi się podobało. Potem była oaza, a później odwiedziłam klaryski w Krakowie. Z siostrami korespondowałam od II klasy szkoły średniej – opowiada s. Teresa.

Siostra Bernadeta mówi, że dopiero w zgromadzeniu, za podpowiedzią sióstr, uświadomiła sobie, że powołanie wyssała z mlekiem matki. Już w IV klasie szkoły podstawowej modliła się o łaskę bycia w zakonie, a trzy lata później czuła, że Bóg ją wzywa i wysłuchał tego, czego pragnęła w sercu. Wtedy też pojechała na rekolekcje do sióstr do Otwocka z koleżanką, która tam chciała wstąpić do zakonu. – Dla mnie wszystko tam było cudowne, czułam, że to jest to i tam mam być. Ale byłam jeszcze za młoda. Miałam 15 lat – mówi.

Zanim Ewa i Paulina wybrały dla siebie miejsce i zakon, pisały do różnych zgromadzeń. – Rodzice pytali, skąd mamy tyle listów, a my mówiłyśmy, że to znajomi do nas piszą i starałyśmy się jak najszybciej wyjmować ze skrzynki korespondencję – śmieje się s. Bernadeta. – Wtedy wszędzie razem chodziłyśmy i jeździłyśmy. Zauważyłyśmy, że każde zgromadzenie jest inne. Pamiętam, że kiedyś podróżowałyśmy całą noc na trzydniowe rekolekcje do takiego czynnego zgromadzenia. A tam od progu wszystko nas denerwowało i kolejną noc również spędziłyśmy w podróży. Wracałyśmy do domu – dodaje.

Kiedy o swoich życiowych planach poinformowały rodziców, mama przygotowała listę zakupów. – Bo jak się wychodzi za mąż, to wszystko musi być nowe i wyprawę trzeba zrobić – mówiła. Lista była długa i konsekwentnie realizowana.

Autentyczne powołanie

– Rodzina przychodziła do nas żegnać się, jak byśmy miały umierać. Przynosili kwiaty. A my mówiłyśmy, że przecież będą mogli nas odwiedzać – wspominają siostry. Rodzice stali za nimi murem. Pozwalali na te pożegnalne odwiedziny, ale zabraniali jakichkolwiek dyskusji, które miałyby odwodzić je od zamierzonej życiowej drogi. – Niektórzy z bliskich i znajomych mówili, że to nasza wina, iż córki idą do klasztoru, bo jesteśmy tacy pobożni. A tu nikogo nie można zmusić do takiego życia. Tam nie można być na siłę, bo by człowiek zwariował. Jest wielka łaska i ktoś, kto wierzy, rozumie to – mówi pani Jadwiga.

Jej mąż dodaje, że klasztor nie może być ucieczką przed czymś. Musi być autentyczne powołanie. – Rodzice bronili nas i zaufali nam całkowicie. Jak przyjechałam od sióstr z Otwocka i w domu otworzyłam szafę, nie było tam żadnych moich ubrań. To było niecałe pół roku po tym, jak się wyprowadziłam. Pytam: „Mamo, gdzie są moje ubrania?”. A ona odpowiada, że poszłam do zakonu, to po co ma je trzymać. Oddała ubogim. To pytam: „A jak bym wróciła?”. Odpowiedziała: „To by się kupiło nowe. Zakładam, że jak poszłyście, to wytrwacie”.

Mijał pierwszy rok życia zakonnego sióstr Dygas. W Krakowie na obłóczynach u Ewy, która przyjęła zakonne imię Teresa, Paulina zaczęła coś przebąkiwać, że nie widzi się tam, gdzie jest i chce porozmawiać z matką ksieni w Krakowie. – Ja się wtedy przeraziłam. Klauzura. Za kraty. Nie ma mowy. Nie zgodziłam się na tę jej rozmowę. Bałam się, że ona już tam zostanie – wspomina J. Dygas. Jej mąż dodaje, że krata, przez którą mogli rozmawiać z córką, jest w krakowskim klasztorze tak gęsta, że nawet nie mógł zobaczyć jej całej twarzy. Albo widział policzek, albo ucho, albo oko. – Mnie też się wydawało, że w klasztorze klauzurowym każdy chodzi ze złożonymi rękoma, że smutek jest, jakby wciąż deszcz padał. A tam jest dużo radości, szczęścia. Teraz to wiem – mówi pan Andrzej. Paulina wróciła do Otwocka, ale czuła, że to nie jest jej miejsce.

Klasztor dla córek

Podczas jednej z wizyt w Krakowie s. Zofia Tracz, ówczesna ksieni, zwróciła się do państwa Dygasów z prośbą, by się zorientowali, czy przypadkiem nie ma w Radomiu jakiegoś miejsca na lokalizację klasztoru. Siostry chciały założyć nową fundację. Ordynariusz bp Edward Materski wskazał dwa miejsca. Po kolejnym spotkaniu (tym razem uczestniczyła w nim również krakowska ksieni) wybrano to w Skaryszewie. Skaryszew to niewielka, malowniczo położona miejscowość 14 km od Radomia, przy głównej trasie w kierunku Rzeszowa. Był tam plac należący do Kościoła, który swego czasu chciało zabrać państwo i rozbudować na nim sąsiednią szkołę. Parafianie bronili placu, postawili tam kilkadziesiąt krzyży, a ówczesny proboszcz ks. Tadeusz Wójcik zbudował tam w stanie surowym budynek parafialny.

– Jestem budowlańcem i ksieni zaproponowała, żebym poprowadził budowę klasztoru. Był rok 1996. Rozpoczęły się pierwsze prace. Na początku powstał mur okalający teren. Później zabudowania klasztorne wchłonęły parafialny budynek, a raczej jego nośne ściany. Byłem inwestorem zastępczym, inspektorem nadzoru, kierownikiem budowy. W Polsce rozeszła się wieść, że jest takie małżeństwo, które buduje dla córek klasztor – śmieje się pan Dygas.

– Oboje byliśmy zaangażowani w tworzenie klasztoru. Pomagali nam też nasi przyjaciele, znajomi. To była armia ludzi. Wiele rzeczy robili za darmo. Chodziło o to, żeby wszystko było jak najtaniej. Od początku to dzieło w różnoraki sposób bardzo wspierał też proboszcz ks. kan. Bolesław Walendzik, dziś rezydent w skaryszewskiej parafii – dodaje pani Jadwiga.

Siostry oficjalnie wprowadziły się tam 8 grudnia 1997 roku. – Gdy wiadomo było, że powstanie klasztor w Skaryszewie, dostałam od naszej matki ksieni propozycję przeniesienia się do nowej fundacji. Klauzura wymaga pewnego odsunięcia, bałam się, czy pobyt tak blisko domu nie będzie w tym przeszkodą. Teraz wiem, że tak nie jest – zapewnia s. Teresa. Opowiada, że nie przypuszczała, iż kiedyś wróci do swojej diecezji i przed wyjazdem do Krakowa poszła z siostrą na spacer po Radomiu.

– Wiedziałam, że Paulina będzie tu przyjeżdżać i odwiedzać rodziców. Ja patrzyłam na wszystko dookoła z myślą, że robię to po raz ostatni w życiu – uśmiecha się.

Na własnej ścieżce

Pół roku przed oficjalnym otwarciem klasztoru do rodzinnego domu wróciła Paulina. Nie odnowiła ślubów w Otwocku. Miała pewność, że chce – tak jak siostra – dołączyć do klarysek. W tym czasie brat ożenił się, była na jego ślubie. Dziś Marcin jest szczęśliwym ojcem 12-letniej córki i 17-letniego syna.

– Nie mogłam doczekać się chwili, gdy pójdę do sióstr do Skaryszewa. Byłam w domu. To był mój dom, ale już nie mój świat. Brakowało mi nawet habitu. Kiedy wreszcie znalazłam się w wymarzonym miejscu, a byłam tu pierwszą postulantką, powiedziałam: „Boże, to jest moje miejsce”. W poprzednim zgromadzeniu nie było takiej modlitwy za innych. Tutaj czuje się, że mur, klauzura tak naprawdę bardziej nas otwierają i jest łączność z ludźmi – opowiada Paulina.

Nowy klasztor stał się nowym wspólnym domem dla sióstr Dygas. Paulina, która zaczęła nosić imię zakonne Bernadeta, chciała „uchwycić się spódnicy” starszej siostry, o wszystko pytać i czekać na wskazówki. Ta jednak przed tym się broniła. – To był dla mnie szok, musiałam to przemodlić. Potem zaczęła się tworzyć między nami więź, taka „ogólnosiostrzana”, taka, jaka jest między innymi siostrami w klasztorze. Mieć rodzoną siostrę w zakonie to i plus, i minus. Pan Bóg tak to u nas oczyścił, że jesteśmy razem, ale nie jesteśmy tak bardzo związane – wyjaśnia s. Bernadeta. Tak wyszło, że w kaplicy siostry Teresa i Bernadeta siedzą w jednej ławce.

– Ludziom wydawać by się mogło, że są takie powołania hurtowe, czyli jedna siostra idzie za drugą. Ale mnie się wydaje, że Pan Bóg ma swój plan wobec każdego człowieka i każdemu daje jego własne powołanie. Każda z sióstr, nawet jeśli są to siostry rodzone, ma też swoją własną drogę, którą Pan Bóg jej wyznacza. Bo każda z nas ma swoje własne powołanie w powołaniu wspólnym, którym jest bycie klaryską – córką św. Klary. Wszystkie idziemy jedną drogą, ale na tej drodze mamy własną ścieżkę, po której nas Pan Bóg prowadzi – niezależnie od tego, czy to siostry rodzone czy z przybrania siostry duchowe – mówi s. Iwona Szwajca, ksieni klasztoru klarysek w Skaryszewie.

TAGI: