GOSC.PL |
publikacja 06.02.2016 06:00
Przyjąć Jezusa jako swojego Pana i Zbawiciela czy nie przyjąć? – zastanawiał się ich rozmówca. A z głośników na festynie wybrzmiewał wers discopolowej piosenki: „Przyjmij mnie, nie wahaj się!”.
Joanna Juroszek /Foto Gość
„Katolicy na ulicy!” – to hasło, z jakim Anię i Dominika znaleźć można na Stawowej
Dominik i Ania Chwolikowie, młodzi małżonkowie z Katowic, rodzice 2-letniej Anastazji i 4-letniego Franka, mimo że mają mieszkanie, samochód i rodzinę, często lądują na ulicy. Na Stawowej w Katowicach mówią ludziom o Bogu. Są z Diakonii Ewangelizacji Ruchu Światło–Życie Archidiecezji Katowickiej.
Targam i wyrzucam do kosza
Pewnego razu Dominik o ewangelizacji miał mówić oazowiczom przeżywającym rekolekcje w Ustroniu. – Przychodzimy na dworzec w Katowicach, okazuje się, jak to w Polsce, że pociąg ma opóźnienie. Przyjedzie godzinę później – opowiada. Przed świadectwem w Ustroniu planowali tam ewangelizację na ulicy. – Mówię: „Co za problem: Ustroń czy Katowice? Idziemy!”. Ewangelizujemy i pod koniec spotykamy dwie osoby. Para, górale, oni są charakterni, sami nas zaczepili – obrazuje, wyjaśniając, że tego dnia o Jezusie rozmawiali ubrani w koszulki z ich ewangelizacyjnym hasłem: „Katolicy na ulicy!”.
Góral nie był przyjaźnie nastawiony, opowiedział im o swoich żalach względem Boga, wspomniał o rodzinnych tragediach. – I co masz takiemu człowiekowi powiedzieć: „Bóg Cię kocha”? Ale wysłuchaliśmy go i zaczynam mu mówić właśnie o Bożej miłości. Nie daję gotowych odpowiedzi. Zaczyna się otwierać, słuchać, zadawać pytania. Mało tego, na koniec przyjmują Jezusa [jako osobistego Pana i Zbawiciela – przyp. J.J.] i gość mówi, że będzie szukał wspólnoty! – wyjaśnia Dominik, dodając, że to wcale nie jest koniec tej historii.
– Patrzę na zegarek, mamy jeszcze czas do opóźnienia pociągu, ale wracamy. A tam okazuje się, że opóźnienie pociągu uległo zmianie, ale… w drugą stronę. I pociąg zamiast po godzinie, pojechał po 20 minutach. Trochę się zdenerwowałem i mówię: „Co robić? Dobra, idziemy do kasy po reklamację”. Kobieta mnie ofukała, że bilet kupiony był przez internet, generalnie nieprzyjemna rozmowa. Idziemy na busa i zastanawiamy się: składać tę reklamację, nie składać… Byłem z dwoma czy trzema osobami. Mówię: „Ufamy Panu Jezusowi, czy nie?” – Ufamy. „Czy gdybyśmy wiedzieli, że nie zdążymy na ten pociąg, to ewangelizowalibyśmy tamte osoby?” – Tak. „No to targam bilet i wyrzucam do kosza”.
Przyjechaliśmy na miejsce. Głosiliśmy konferencję i stała się niesamowita rzecz. Za to głoszenie dostaliśmy ofiarę. Potem musieliśmy wykupić bilet i została reszta. Wiesz, ile wynosiła? Dokładnie tyle, ile podarłem. Co do grosza! Tak działa Pan Bóg – opowiada z zachwytem w oczach.
Ania szczególnie zapamiętała pana Jana spotkanego przez nich w grudniu 2014 r. – Kończyliśmy ewangelizację, ale podeszliśmy jeszcze do takiego mężczyzny, który nie bardzo chciał z nami rozmawiać. Potem, gdy zapytaliśmy, czy możemy się z nim pomodlić, to się otworzył i rozpłakał. Zaczął opowiadać nam historię swojego życia. Okazało się, że mieszka w tej samej dzielnicy co my. Wymieniliśmy się numerami telefonów, nawiązaliśmy kontakt.
To było w Adwencie, więc pomyśleliśmy, że na święta damy mu jakieś pierniczki, Dominik pojechał do niego z opłatkiem – mówi. Odwiedził go także tuż przed Wielkanocą. Zaczęli się modlić. I Jezus skierował do niego słowa: „Synu, wróć do mnie”. Pojechali do spowiedzi. Pan Jan po 50 latach pojednał się z Bogiem. Potem na święta Dominik, który jest także szafarzem, udzielał mu Komunii. Małżonkowie cały czas są z nim w kontakcie.
Idź i rozsław Moje imię
– W naszej diakonii jest taka dziewczyna, Marta. Często opowiada, że kiedy pierwszy raz wyszła na ulicę i zastanawiała się, o czym ma mówić, spotkała osobę, której wcześniej Bóg przywrócił wzrok – mówi Dominik, przekonując, że na pierwszej ewangelizacji ulicznej najwięcej otrzymuje sam ewangelizator. Potem są kolejne, w których potrzebne są wytrwałość i pokora. A podstawą każdego wyjścia jest modlitwa: przed, w trakcie, po. – Z niej wszystko wypływa – podkreślają Dominik i Ania, którzy na ulicy są średnio raz, dwa razy w miesiącu. Zanim jednak pójdą na Stawową, swoje kroki kierują do konfesjonału. – Jeżeli w moim życiu duchowym wszystko jest w porządku, mogę iść na ulicę. Jeżeli nie jestem w stanie ewangelizować, to znaczy, że coś gdzieś nie trybi z moją modlitwą, relacjami – mówi Ania.
– Ja już nie mogę się wycofać. Ewangelizacja uliczna jest dla mnie takim źródłem błogosławieństwa, łaski… Pan Bóg tak mocno mnie do tego zachęca i przynagla – dodaje Dominik. A oboje zgodnie stwierdzają, że mówienie o Jezusie obcym ludziom pomaga im wzrastać w wierze i pozytywnie wpływa na ich rodzinę. Dzięki wyjściom mają też czas na małżeńskie randki. Ktoś zajmuje się ich dziećmi, a oni po ewangelizacji idą na kawę czy herbatę.
Choć dziś ewangelizacja uliczna jest ich życiem, w przeszłości tak nie było. Diakonia organizowała happeningi na Stawowej i na tym się kończyło. Od Adwentu 2014 r. nastąpił jednak przełom. Wcześniej coś zmieniło się w Dominiku, odpowiedzialnym za diakonię.
– Kiedyś na modlitwie wstawienniczej Pan Jezus dał mi słowa, które pamiętam do dziś: „Jesteś Moim sługą, chcę ci błogosławić. Idź i rozsław Moje imię” – opowiada Dominik. – To mnie przekonało, że ewangelizacja to jest to, ale nie wiedziałem jeszcze, że jest nią ulica – mówi. Potem, jakieś półtora roku temu, jechał pociągiem do Częstochowy na spotkanie diakonii z całej filii śląskiej. – Rano miałem jakieś dziwne myśli, że Pan Bóg zachęca mnie do ewangelizacji. W sumie zawsze chciałem ewangelizować w pociągu, ale raz jak jechałem, to spotkałem faceta, który szedł pieszo do Ziemi Świętej, innym razem same zakonnice i faceta rozważającego Pismo Święte – uśmiecha się. Tym razem było jednak inaczej.
– Wsiadam do tego pociągu, przedział pusty. Mówię: „Panie Jezu, dajesz mi takie pragnienie, a tu nikogo nie ma”. W Sosnowcu dosiada się chłopak. Modlę się, zastanawiam: rozmawiać, nie rozmawiać... Miałem takie mocne przekonanie, że Pan Jezus tego chce, ale daje mi też wolność. Ja jestem takim człowiekiem, że nie umiem nie rozmawiać. Okazało się, że ten chłopak chodzi na te same studia co mój brat, więc coś nas łączy. Wiedziałem, że za 15 minut wysiadam. Zapytał, gdzie jadę, powiedziałem, że jestem w Ruchu Światło–Życie i od słowa do słowa zacząłem prowadzić rozmowę ewangeliczną. Wygłosiłem mu kerygmat. Pomodliliśmy się, przyjął Pana Jezusa. To była moja pierwsza ewangelizacja w pociągu – wyjaśnia.
Przepraszam Pana /Panią
Szczęśliwy znalazł się w Częstochowie, gdzie poznał Jacka, ok. 60-letniego ewangelizatora z Wrocławia, który mimo choroby bardzo często jest na ulicy. – Zaraził mnie ewangelizacją. Przyjechałem do diakonii i próbowałem zarazić nią innych, ale bez Boga nic nie zrobisz – mówi Dominik. – Pamiętam, że byłem w Lidlu na zakupach i miałem takie pragnienie: „Panie Jezu, tak chciałbym iść, ale nie umiem nikogo wyciągnąć”. I nagle w tym Lidlu dzwoni do mnie Jacek i mówi, że wymodlił, że ma iść ze mną na ulicę. Przyjechał z Wrocławia, poszliśmy, to był dla mnie moment otwarcia, potwierdzenia.
Potem diakonia prowadzić miała ewangelizacyjne rekolekcje. – Nie wypaliły. Zgłosiło się kilku uczestników. Pojawiło się pytanie dlaczego, pojawiły się nerwy, a z nerwów czasami Pan Bóg wyciąga bardzo dobre rzeczy. Padliśmy na kolana. Nie pamiętam tak intensywnej modlitwy o rozeznanie. I padły na niej bardzo konkretne słowa. Pierwsze: że Pan Jezus chce, żebyśmy wychodzili, ale żeby to wychodzenie stało się naszym życiem. On nie prosił nas o wielkie rzeczy. Jest zasadnicza różnica, czy robisz dzieła dla Pana, czy dzieła, jakich On chce. Często robimy dzieła dla Pana, one są dobre, dają owoce, ale czy naprawdę Pan Bóg tego chciał? Kolejne słowo od Pana to modlitwa, trzecie – integracja. No i krótko mówiąc, to wywróciło diakonię do góry nogami. Skoro Pan Jezus daje konkret, trzeba na ulicę wyjść. Ja po cichu się cieszyłem, bo wiedziałem, że sam bym ich nie przekonał. I zaczęło się dziać – uśmiecha się Dominik.
Oazowicze nigdy nie ewangelizują w pojedynkę, zazwyczaj idą po dwóch, czasem trzech. Umawiają się na Facebooku, organizują także większe akcje, jak ta przed świętami Bożego Narodzenia 2015 r., kiedy ewangelizowali razem ze wspólnotą Dobrego Pasterza z Katowic.
Choć każda rozmowa jest inna, wszystkie zaczynają się tak samo: „Przepraszam Pana /Panią bardzo, prowadzimy taką akcję: »Katolicy na ulicy!«, czy możemy chwilę porozmawiać?”. – zagadują nieznajomych. Potem głoszą im kerygmat, czyli podstawowe prawdy wiary, następnie mówią świadectwo i proponują przyjęcie Jezusa jako swojego Pana i Zbawiciela. Na koniec jest czas na modlitwę wstawienniczą. Choć nie wszyscy godzą się na rozmowę, nie każdy chce przyjąć modlitwę czy wybrać Jezusa, ewangelizatorzy są przekonani, że to sam Bóg podsyła im ludzi, do których mają podejść.
– Podstawą ewangelizacji jest głoszenie Zmartwychwstałego. I to jest niesamowite. Ta prawda mnie fascynuje. W centrum Katowic spotkałem osobę, która nie wiedziała, że Jezus Chrystus umarł na krzyżu! Dla niej to był szok. Zawsze mówię: „Skoro przyjąłeś Jezusa, zrobiłeś to świadomie, to On też chce potraktować cię na serio. Chce już teraz działać w twoim życiu. Nie za 5 lat, nie za 3 minuty, teraz” – mówi Dominik.
– Dla mnie w ewangelizacji niesamowite są twarze ludzi – dodaje Ania. – Widzę, kiedy ktoś nie do końca słucha, wywraca oczami, patrzy w ziemię. I w pewnym momencie – pstryk – zaczyna słuchać. Szklą mu się oczy – to działa Pan Bóg. Zawsze przypominają mi się też słowa św. Piotra: „Nie mam złota ani srebra, ale co mam, to ci daję”. Tym, Kogo możemy im dać, jest Pan Jezus.