GOSC.PL |
publikacja 07.02.2016 06:00
To nie była zwyczajna przygoda. To było wyzwanie, którego podjąć się mogą tylko najodważniejsi.
archiwum Mateusza Michalskiego
Po dojściu do Santiago Basia i Mateusz wybrali się do Finisterry, a później do Fatimy. Dotarli tam stopem
Szedłem sam, ale nigdy nie czułem się samotny – opowiada Mateusz Michalski, który wyruszył w pielgrzymkę do Santiago de Compostela. I pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wyszedł z własnego domu. Z Ryjewa. – Pielgrzymka to droga od progu własnego domu do miejsca celowego – tłumaczy wybór trasy Mateusz. – Niektórzy idą dwa tygodnie, za rok lecą w to samo miejsce i idą kolejne dwa tygodnie. Może komuś to odpowiada. Ja jednak lubię konkret i dlatego do Hiszpanii poszedłem z domu – relacjonuje Mateusz. Do celu szedł od maja do września.
Zaczęło się na Jasnej Górze
Pomysł, by pójść do Santiago de Compostela pojawił się w czasie pielgrzymki na Jasną Górę. W Elbląskiej Pielgrzymce Pieszej, w grupie Pomezania Kwidzyn Mateusz szedł dwa razy. – Jednemu szło się lżej, drugiemu ciężej. Ja lubię chodzić i gdy pielgrzymka się kończyła, wraz Konradem, jednym z kolegów, zaczęliśmy zastanawiać się, gdzie moglibyśmy pójść w przyszłości – mówi Mateusz. Konrad powiedział, że jego brat pielgrzymował do Santiago. Wyszedł z Francji. – Na to ja rzuciłem hasło, żeby pójść z Polski – przypomina.
Dwa tygodnie przed wyjściem Konrad znalazł pracę. Zrezygnował z pielgrzymki, a Mateuszowi wystarczyła jedna doba, by zdecydować, że wyruszy sam. – Gdy mówiłem rodzinie, że idę do Santiago, pukali się w głowę i pytali: „Co ty wymyślasz?” „Gdzie znowu idziesz?”. Pójść z Mateuszem postanowiła jego dziewczyna, Basia Szadłowska. Miała to być jej pierwsza piesza pielgrzymka. Do Mateusza dołączyła w Genewie. – Nie wierzyłam, że mogę pokonać taki odcinek. Chciałam się sprawdzić, przekonać, czy dam radę podołać takiemu wyzwaniu – przyznaje Basia.
– Nie ukrywam, że przyciągałem wzrok ludzi. Człowiek idący z plecaczkiem, wyglądający dość nietypowo – to nie jest codzienny widok – relacjonuje Mateusz. Na trasie ludzie sami zagadywali pielgrzyma. Mateusz mówi, że choć taka samotna wędrówka to świetna okazja, by przemyśleć wiele spraw, to dni, kiedy nie odezwał się do nikogo, było niewiele.
Idąc do grobu św. Jakuba, Basia i Mateusz nawiązali wiele znajomości. – Przyjaźnie zawierały się w nieoczekiwanych momentach. Najfajniejsze pojawiły się, gdy już pielgrzymowałem z Basią. Ludzie są bardziej ufni, gdy widzą parę, a nie samotnego gościa z brodą do piersi, który wygląda jak dziad – przyznaje Mateusz.
Przygotowując się do wymarszu, Mateusz nie miał skrupulatnie zaplanowanej trasy. Wiedział tylko, jakie miasta chce odwiedzić. Wychodząc, otrzymał list od ks. Dariusza Morawskiego, proboszcza parafii Świętej Rodziny w Ryjewie, potwierdzający, że jest on pielgrzymem idącym w stronę Hiszpanii. Dla niedowiarków ksiądz proboszcz dopisał swój numer telefonu. Z noclegami było różnie. W miastach trzeba było długo szukać, ale można było je znaleźć. Na wsiach było zupełnie inaczej. Gospodarze pozwalali przespać się w stodole.
Przyjaciel z Czech
Z Polski do Hiszpanii można dojść wieloma szlakami. Mateusz nie szukał najkrótszego. Nie żałuje nadrobionych kilometrów. – Wybór trasy okazał się bardzo trafny. Zobaczyliśmy piękne miejsca, poznawaliśmy niezwykłych ludzi – wymienia. – Nie ukrywam, że w czasie pielgrzymki byliśmy w takich miejscach, że gdybyśmy chcieli je zobaczyć, lecąc samolotem, wynajmując hotel i korzystając z restauracji, wydalibyśmy fortunę. A my sobie tam po prostu przeszliśmy. Przespaliśmy się gdzieś kątem i to wszystko zobaczyliśmy – uśmiecha się Mateusz.
Trasa z Ryjewa do Santiago biegła przez Czechy, Austrię, Szwajcarię. – Można pójść krótszą trasą, przez Niemcy, ale mnie ten rejon nie interesował. Chciałem iść przez góry, posiedzieć na trawie przy rzece. Mieć spokój i ciszę – przyznaje. – Chciałem przejść przez Czechy. Wcześniej bywałem w Pradze. Bardzo ciekawi mnie ten kraj – tłumaczy Mateusz. – Według mnie Czesi to bardzo fajni ludzie, ale ciągle spotykałem się z opiniami, że są negatywnie nastawieni do Polaków. Chciałem to sprawdzić i nigdy tego nie odczułem – zaznacza. – Po przejściu całego kraju możesz mieć własny pogląd na sprawę. Absolutnie nie mają z nami problemów – zapewnia Mateusz i przytacza rozmowy z Czechami: – Polak? Idziesz z Polski? – pytali. – To chodź na obiad. Zjedz coś! Napij się piwa – zapraszali. – Nie, nie piję piwa – odpowiadał. Jak to? Polak i piwa nie pije? – Musisz pić – nie wierzyli Czesi.
– Mam znajomego ewangelickiego księdza w Pradze, Jaromira Stradę. Odwiedziłem go. A on napisał mi list po czesku, który otwierał mi wszystkie drzwi w kościołach ewangelickich w Czechach – chwali się Mateusz. Działał on nawet w miejscowościach, w których nie było księdza. Wystarczyło poszukać osobę, która ma klucz. Zawsze otworzyła zakrystię albo salkę, w której mógł się przespać. – W trakcie wędrówki do Santiago najbardziej zaskoczyła mnie bezinteresownie okazywana pomoc napotkanych ludzi. Cokolwiek to było – jedni kierowali nas na drogę, którą mamy iść. Inni zagadywali, pytali, czy czegoś potrzebujemy – wymienia Basia. – Gdy Basia do mnie dołączyła, była przerażona. Kiedy wychodziłem, widziała mnie uśmiechniętego z zaokrąglonymi rysami twarzy. W Genewie zobaczyła mnie o 12 kilo chudszego, z wielka brodą, wyglądającego jak dziecko w za luźnych ubraniach – przypomina Mateusz.
Spadek wagi to efekt zatrucia pokarmowego. Mateusz szedł trzy dni i nic nie jadł. Pielgrzymował wtedy z grupą Polaków, którą właśnie poznał. Uczestnik pielgrzymki na Jasną Górę, wszystko ma zorganizowane. Idąc do Santiago, pielgrzym za wszystko jest odpowiedzialny sam. Nawet pomocy medycznej musi udzielić sobie sam. Mateusz na szczęście nauczył się radzić sobie z pęcherzami na stopach podczas pielgrzymek elbląskich, a „asfaltówkę” Hiszpanie znają doskonale i wiedzą, jak pomóc pielgrzymom.
Miesiące drogi
Mateusz do Santiago szedł cztery miesiące, Basia – dwa. – To było wielkie wyzwanie i radość, gdy osiągnęłam to, co zaplanowałam – cieszy się dziewczyna. – Po dojściu do katedry nadszedł moment refleksji. Uświadomiłam sobie, że przeszliśmy taką drogę. Udało się. Wtedy też przypomniało mi się wszystko to, co wydarzyło się w drodze, twarze wszystkich napotkanych ludzi – wymienia Basia. – Po dojściu na miejsce byłem trochę zawiedziony – przyznaje Mateusz. – Nie spodziewałem się, że to jest aż tak nastawione na biznes – dodaje. Goryczy tej refleksji przydał problem z uzyskaniem certyfikatu pielgrzyma na miejscu. Problem pojawił się, bo Mateusz i Basia nie korzystali ze schronisk i restauracji dla pielgrzymów i przez to nie mieli kompletu pieczątek potrzebnych, by takie zaświadczenie otrzymać. Jednak dzięki pomocy wolontariuszy i sióstr z Irlandii wszystko udało się załatwić.
Idąc do Santiago, Mateusz prowadził blog pt. „Gdzie mnie nogi poniosą”, by informować rodzinę i znajomych, co u niego słychać. – Z perspektywy czasu widzę, że nie do końca dobrze go prowadziłem. Pisałem tylko o rzeczach pozytywnych, przez co u wielu osób wykreował się nierealistyczny obraz, jak fantastycznie jest na pielgrzymce, nie ma na niej żadnych trudności – zauważa Mateusz. – Czytelnicy zobaczyli, że ludzie nas gościli, przyjmowali na nocleg, dawali jeść. Według niektórych osób szliśmy od hotelu do hotelu – kontynuuje. – A ja po prostu nie pisałem, że przez trzy dni nie mieliśmy co jeść, bo nie było żadnego sklepu.
Czy taka wyprawa może czegoś nauczyć? – Pielgrzymka nauczyła mnie przede wszystkim pokory i sumienności. Wiedziałem, że jeśli dziś położę się spać nie piorąc ubrań, to następny dzień będzie okropny. Zapach zabije. Jeśli dzień wcześniej coś się zaniedbało, następnego dnia trzeba będzie zrobić to podwójnie – zaznacza Mateusz. – Zastanawialiśmy się z Mateuszem, co dalej – opowiada Basia. – I stwierdziliśmy, że może wybierzemy się do Jerozolimy. Też pieszo. Tylko będziemy potrzebować na to więcej czasu. Wtedy też chciałabym wyjść, jak Mateusz do Santiago, z domu – zdradza plany na przyszłość Basia.