Bóg zmienia pieluchy

Barbara Gruszka-Zych


publikacja 16.01.2016 06:00

– Nagle zobaczyłem postać w zielonej radosnej szacie, idącą do mnie z góry – opowiada Paweł Krzemiński. – Kiedy stanęła blisko, usłyszałem w sercu, że to Jezus. Między obcymi ludźmi w autobusie zacząłem płakać jak dziecko.


Paweł Krzemiński – ojciec Natalii, dziennikarz radiowy i telewizyjny. W latach 2001–2013 prowadził z ks. Piotrem Pawlukiewiczem „Katechizm poręczny”; od 2013 r.
 autor i gospodarz programu „Nocne światła w Radiu Plus” oraz od 2001 – audycji „Na drodze neokatechumenalnej” Jakub Szymczuk /foto gosć Paweł Krzemiński – ojciec Natalii, dziennikarz radiowy i telewizyjny. W latach 2001–2013 prowadził z ks. Piotrem Pawlukiewiczem „Katechizm poręczny”; od 2013 r.
 autor i gospodarz programu „Nocne światła w Radiu Plus” oraz od 2001 – audycji „Na drodze neokatechumenalnej”

On, dojrzały mężczyzna, ma pewność, że jest ukochanym dzieckiem Boga. – Takim niemowlakiem, który stale wali w pieluchy, a Pan Bóg je zmienia i obmywa mnie – mówi. Miał 38 lat, kiedy doświadczył Jego realnej obecności. O swoim nawróceniu nie umie opowiadać, bo jako człowiek twardo stąpający po ziemi jest pełen wątpliwości, czy ktoś nie uzna, że ma problemy z postrzeganiem świata. Nie lubi, kiedy o nim samym dużo się mówi, a przy takiej okazji nie da się inaczej. – Często słucham, jak inni opowiadają o swoich upadkach, ale sam wstydzę się to robić – przyznaje. – Doświadczyłem zmartwychwstania Jezusa, przeżywając cały ciąg własnych cudownych zmartwychwstań – uwolnienia od palenia papierosów, alkoholu, narkotyków. „Ja jestem dawcą życia” – mówi Bóg. W tym wszystkim, czym żyłem przedtem, była śmierć. 

Zabawy z wężem


Dziadek Pawła Krzemińskiego – Antoni – razem z bratem Władysławem w 1913 r. nakręcił pierwszy polski dokument „Pożar w zapałczarni”. W rodzinnej Częstochowie założył drugie na ziemiach polskich kino – Odeon. Syn Antoniego – Józef – odziedziczył miłość do kinematografii, a że w minionym ustroju w kinach nie można było zobaczyć filmów ze świata, po prostu streszczał je swojemu synowi Pawłowi. Kiedy chłopiec miał 4 lata, nauczył się czytać i po raz pierwszy wybrał się do kina, rozkochując się w nim jak dziadek i tata. Ulubionym filmem, będącym metaforą jego życia, jest obraz koreańskiego reżysera Ki-duk Kima „Wiosna, lato, jesień, zima”. – To historia dwóch mnichów buddyjskich, mistrza i chłopca, którzy przebywają na małej wysepce na jeziorze – przypomina fabułę. – Opowieść z innego kręgu kulturowego, a jednak pełna prawdy o tym, co najważniejsze. Mnisi znaleźli enklawę tam, gdzie zatrzymał się czas. Z ich perspektywy można ostrzej zobaczyć, jak destrukcyjny jest świat, w którym na co dzień żyjemy. To też film o odkupieniu win i zaakceptowaniu tego, co nam się wydarzyło. Pamiętam sceny, kiedy mały mnich w okrutny sposób bawi się z żabą, wężem, rybką, aż wycieńczone zdychają. Przypomina mi to moje złe uczynki, przez które musiała umrzeć jakaś część skrzywdzonych przeze mnie osób. 


Punkowy piorun


– Moi rodzice żyli wiarą, ale nie odnajdywałem się w niej – opowiada dalej. – Dziś mama Zofia ma 94 lata. Tata Józef zmarł 13 lat temu jako 79-latek. Był z wykształcenia ekonomistą, jednak został tłumaczem i dużo czasu spędzał ze mną w domu. Był zdolnym fachowcem, więc próbowano go wciągnąć do partii. Kiedy odmówił, szykanowano go. Po śmierci taty dowiedziałem się, że bezskutecznie namawiano go do współpracy z SB. Chodziliśmy razem do kościoła pw. Nawrócenia św. Pawła Apostoła, ale bardzo tego nie lubiłem. Byłem przerażony, oglądając Jezusa na krzyżu i obrazy męczenników smażonych w kotłach. Kiedy nadarzyła się okazja, żeby któregoś dnia nie pójść na Mszę, skorzystałem z niej i w ogóle przestałem chodzić do kościoła. To zbiegło się z porwaniem mnie przez muzykę rockową. Miałem 16 lat, kiedy usłyszałem kapele punkowe, i wtedy strzelił we mnie piorun. Kazik Staszewski jeszcze przed założeniem Kultu zaproponował mi, żebym w jego pierwszej, dziś legendarnej kapeli Poland grał na basie. No to kupiłem gitarę i dałem z buta w życie. Dołączyłem do punkowców, żeby oderwać się od szaroburego świata. Na irokezy nie było wtedy mody, ale ufarbowałem włosy na odblaskowy pomarańcz, co w szkole pod koniec lat 70. było wydarzeniem. Oglądała mnie wycieczka z pokoju nauczycielskiego. To był kolorowy początek moich poważnych problemów. 


Wino, kobiety i śpiew


– W nowym środowisku było dużo alkoholu, narkotyków, swoboda w sprawach męsko-damskich – wylicza. – Żyłem hulaszczo i bez reguł, jak rockandrollowiec. Kłóciłem się z rodzicami, oblałem rok, zacząłem zmieniać szkoły. Kiedy miałem 26 lat, założyłem rodzinę, bo wydawało mi się, że to pomoże mi się zatrzymać. Żona Elżbieta tego chciała, a ja się zgodziłem, bo już długo ze sobą byliśmy. Czułem też presję naszych rodzin. Żyjąc przez 10 lat w anarchistycznym modelu rzeczywistości, miałem potrzebę bliskości, miłości, ale nie potrafiłem ich dać ani przyjąć. Nie wiedziałem, że już wtedy byłem alkoholikiem. Jako człowiek uzależniony nie potrafiłem rozładowywać napięcia inaczej niż przez używki. Na dodatek wpadałem w nawracające depresje. Największym wyzwaniem była dla mnie praca. Na początku, kiedy założyłem latający antykwariat, wszystko się nieźle zapowiadało. Mogłem sobie stworzyć własną bibliotekę z najlepszych tytułów, a jednocześnie bardzo dobrze zarabiałem na życie. Niestety, przy okazji oduczyłem się systematycznej pracy. Kiedy po kilku latach przestałem zajmować się książkami, zobaczyłem, że nie mam wiele pieniędzy, bo prawie wszystkie przebalowałem. Wydawałem je na „wino, kobiety i śpiew”. 


40 nocy bez snu


– Odłożonej kasy starczyło mi na rok balangowania – pamięta. – Kiedy zostałem bez grosza, znalazłem zatrudnienie w wielkiej międzynarodowej korporacji fonograficznej. Pracowałem tam z miłości do muzyki, ale czułem, że środowisko, w którym tkwię, nie zostawia ze mnie nic. Miałem okres, że nie spałem przez 40 nocy. Przychodziłem do domu, siadałem na łóżku i w ciągu doby wypalałem cztery paczki papierosów. Założyłem z kolegami z pracy kapelę grającą ostrą, obrazoburczą muzykę, będącą fuzją hard core’u
i rapu. A że wtedy czegoś takiego u nas nie było, wróżono nam wielką przyszłość. Moim idolem był Bon Scott – wokalista zespołu AC/DC. Tylko w jego głosie słyszałem taką nieokiełznaną, pociągającą dzikość. Kiedyś jednak dotarł do mnie przerażający fakt, że zapił się w wieku trzydziestu kilku lat. A ja przecież nie chciałem tak wcześnie umierać. Poznanie tej prawdy o sobie jeszcze mocniej popchnęło mnie w nałóg. Kiedy rodziła się moja córka Natalia, byłem w innym, balangowym świecie. Nie potrafiłem zadbać o żonę, rodzinę, dom, aż w końcu to wszystko zostawiłem. Pomagał mi w tym alkohol, ale też narkotyki. 


Błogosławione sytuacje


– Pracując w wielkich korporacjach muzycznych, poznałem czołówkę polskiej sceny rockowej – kontynuuje opowieść. – Zostałem managerem kilku ważnych zespołów. Z jednej strony złapałem Boga za nogi, a z drugiej byłem tak sfrustrowany i pogubiony, że to tylko pogłębiało mój alkoholizm. Człowiek będący stale na haju podejmuje głupie decyzje. Kiedyś organizowałem koncert w sali kongresowej czołowemu artyście rockowemu. Ale wystarczyło, że wieczorem w dniu poprzedzającym występ na przystanku podeszła do mnie dziewczyna i poprosiła o ogień, a już z nią poszedłem i balowaliśmy do rana. Wiadomo, że następnego dnia nie byłem zdolny, żeby coś robić. Nawalałem na różnych frontach – nawiązywałem chore relacje z kobietami, piłem alkohol w trakcie prowadzenia programu radiowego, w każdej chwili byłem w stanie spowodować burdę z kapelami, które były do tego chętne. Nie spotykałem się z ludźmi, ale ich używałem do moich potrzeb, a potem zostawiałem. Mieszkałem w wynajętej, zarastającej brudem klitce, nie potrafiąc zadbać o siebie samego. Aż w końcu wyrzucono mnie z radia. Jak się okazało, były to błogosławione sytuacje, bez których nic by się w moim życiu nie zmieniło. 


W błękitnych 
butach


– Kilku moich dawnych kolegów, pracujących w Radiu Plus, zapraszało mnie tam jako doświadczonego radiowca – mówi. – Odmawiałem, uznając katolicką rozgłośnię za ortodoksyjne „mohery”. Przycisnął mnie brak finansów i w styczniu 1999 r. poszedłem do Jana Pospieszalskiego, szefa anteny. Z mety zostałem przyjęty. Byłem tam okazem – włosy do pasa, ufarbowane na czarno, odblaskowe ciuchy i błękitne buty. Widzieli mnie zewnętrznego, a w środku miałem rozpacz. Tak próbowałem maskować wołanie: „Pomocy, ratunku!”. Całe tygodnie czułem, jakie ściśnięte mam serce. Dotąd dzieliłem świat na „normalsów”, żyjących nudno, i tych, którzy potrafią czerpać z życia garściami jak ja. W nowej pracy zobaczyłem, że „normalsi” mają swój sposób na życie, sprawiający, że są radośni. Pośród nich byłem takim gościem, który wyskoczył nie wiem z jakiej kreskówki, a jednak mnie zaakceptowali. Musiałem się przestrajać na inną częstotliwość. Któregoś dnia w audycji Roberta Tekielego usłyszałem wypowiedź człowieka chcącego się doskonalić w drodze do Boga. Żeby to zrobić, zamierzał oddać chorą psychicznie siostrę do szpitala, a starą matkę do domu starców. Kiedy to usłyszałem, dostałem ataku szału, przekonany, że to nie jest dobra droga. Następnego dnia zacząłem robić Tekielemu wyrzuty, że prezentuje na antenie kogoś takiego. Zaczęła się zadyma, krótka, treściwa, z piorunami – i tyle żeśmy się widzieli. Po kilku miesiącach, kiedy Tekieli został szefem programowym Radia Józef, zaprosił mnie do pracy. Po latach zapytałem go, dlaczego to zrobił. „Zobaczyłem człowieka, który szuka prawdy” – usłyszałem odpowiedź. 


Proch i pył


– Praca w Radiu Józef to był przełom kopernikański – twierdzi. – Moi koledzy żyli radykalnie – wszystko odnosili do Boga. Każda ich decyzja była „nie z tego świata”. Dowiedziałem się, że wielu z nich należy do wspólnot neokatechumenalnych. Miałem ich uczyć radia, tymczasem stwierdziłem, że to ja muszę od nich uczyć się życia. Przez półtora roku pracy stopniowo pozbywałem się jakiejś części uzależnień. Rezygnowałem z wielu niedobrych relacji, trochę mniej piłem, rzadziej chodziłem na balangi. To był taki czas pół na pół – trochę w starym, trochę w nowym życiu. Poczułem, że jest inny świat, do którego nie mam instrukcji obsługi, ale to on dawał mi pewną dozę spokoju. Pierwszy raz w życiu cieszyłem się, idąc na spacer z córką, patrząc, jak rośnie trawa. Właśnie wtedy zakochałem się w przeżywającej depresję dziewczynie po przejściach. Sam wielokrotnie z tym walczyłem, więc uznałem, że mogę jej pomóc. Ale stanowczo odmówiła. Po trzech miesiącach bycia razem to był dla mnie cios. Po raz pierwszy w życiu zrobiłem coś nie dla siebie i zostałem odrzucony. Między ciągami alkoholowymi przyszło mi do głowy, że nie jestem w stanie nic zbudować. Wszystko, co mam, to proch i pył. Wicher wieje, a ja bezradny stoję na gruzowisku. Dopadła mnie taka depresja podsycana alkoholem, że stwierdziłem, że nie mam po co żyć. Byłem tak zdeterminowany, że aż się tego przestraszyłem. 


W stronę 
Grochowa


– Któregoś dnia, po trudnej rozmowie z tamtą dziewczyną, wsiadłem do autobusu jadącego Trasą Łazienkowską w stronę Grochowa – opowiada. – Miałem już za sobą parę prób samobójczych, z których cudem wyszedłem, ale teraz byłem pewien, że jak wysiądę, odbiorę sobie życie. Wjadę na najwyższe piętro jednego z bloków i wyskoczę. Pomyślałem, że wreszcie będę miał święty spokój, ale zaraz pojawiła się obawa: „Co będzie potem?”. Odpowiedzią było uczucie bezkresnej, przerażającej, czarnej pustki, która, tak to czułem – za chwilę mnie wciągnie. Do dziś nie wiem, czy wtedy krzyknąłem na głos, czy to wołanie zabrzmiało w moim sercu. To było jedno krótkie: „Boże!”. W tym momencie zniknął autobus, ludzie, a ja znalazłem się w świetlistej, nieprawdo-
podobnie kojącej przestrzeni, w której nie obowiązywały znane mi prawa fizyki. Zobaczyłem idącą do mnie z góry postać, odzianą w błyszczącą zieloną szatę. Kiedy była blisko, usłyszałem w sercu, że to Jezus. Ogarnęła mnie wielka fala miłości, zrozumienia, akceptacji. Poczułem, że ten milczący, lekko uśmiechnięty Jezus mnie kocha. Wyciągnął rękę, pobłogosławił mnie i znów znalazłem się w autobusie między Saską a Międzynarodową. Gdyby nie ten ścisk, upadłbym na podłogę. 


Jesteś aniołem


– Z autobusu wysiadłem jako człowiek wierzący – wspomina. – Wiedziałem, że moje miejsce jest w Kościele, gdzie jest obecny Jezus Chrystus. Chciałem Go znaleźć takim, jakim Go zobaczyłem. Po 
25 latach, po raz pierwszy od bierzmowania, poszedłem do kościoła. Rafał, mój kolega z radia, należący do wspólnoty neokatechumenalnej, zabrał mnie na redditio. To było spotkanie katechumenów, którzy odważnie dawali świadectwo życia. Przygnieciony własnymi grzechami zobaczyłem, jak ludzie, jeden za drugim, w imię Jezusa przyznają się do popełnionych przez siebie strasznych czynów, a na koniec wyznają radość z nawrócenia. Poczułem, że też tak chcę. Rafał umówił mnie na spowiedź, która trwała trzy godziny. Na Wielkanoc poszedłem na Rezurekcję i przyjąłem Pana Jezusa. Ale nie zacząłem jeszcze żyć tak, jak powinienem. Dopiero po kilku miesiącach walki ze starymi nawykami poszedłem do paulinów na spotkanie neokatechumenatu. Dla animuszu zdecydowałem się machnąć sobie piwko. Ale że to kościół, zmieniłem go na soczek i sztachniecie papierosem. Po drodze zaczepił mnie bezdomny, którego minąłem bez słowa, i zaraz zacząłem mieć wyrzuty sumienia. Otwarłem sok, a na kapslu przeczytałem: „Jesteś aniołem”. Po tych słowach nie mogłem nie wejść do kościoła. 


Nie umarłem ze strachu


– Tak się zaczęła moja droga nawracania, która trwa 14 lat – mówi. – Spotykam się z Jezusem w sakramentach, w Słowie, we wspólnocie Kościoła. Z dnia na dzień zostałem cudownie uwolniony od alkoholu, narkotyków, palenia papierosów, bez żadnych głodów, które szarpią ciało. Zobaczyłem, że mogę zaakceptować swoją historię życia, a Pan Bóg mnie za nią nie zmiażdżył, ale nieustannie daje mi siłę, żeby lepiej żyć. Przez 20 lat skutecznie poddawałem się procesowi autodestrukcji, więc nie miałem wzorców twórczego życia. Dlatego teraz stale muszę walczyć z pokusami dawnych zachowań, które są we mnie wdrukowane. Kiedy zestawię siebie sprzed 14 lat i dziś, to widzę dwie różne osoby. Nie mogę uwierzyć, że mogłem być kimś z tamtą twarzą. Jan Paweł II zachęcał do wyobraźni miłosierdzia, która jest rodzajem empatii, pełnym oddania pochyleniem nad innym. Jeśli czasem udaje mi się takim być, to dzieje się to tylko dlatego, że Bóg dał mi to, czym dotąd nie dysponowałem. Dojrzałem też do tego, żeby stanąć twarzą w twarz z wieloma ludźmi, których skrzywdziłem, i powiedzieć im „przepraszam”. Okazało się, że nie umarłem ze strachu, tylko się narodziłem. Przyszedł do mnie pokój, za którym tęskniłem latami. I robię wszystko, żeby go nie stracić.

TAGI: