Buty na talerzu, ognie na choince

ks. Piotr Sroga


publikacja 26.12.2015 06:00

– U nas nie było wigilii. To był normalny dzień przygotowań. Wszyscy się krzątali i szykowali do świąt – mówi Brygida Kasprzycka.


Brygida Kasprzycka pochodzi z mazurskiej rodziny ks. Piotr Sroga /Foto Gość
 Brygida Kasprzycka pochodzi z mazurskiej rodziny

Na terenie Warmii i Mazur istniał przez wieki kanon bożonarodzeniowych rytuałów, pielęgnowanych przez tutejszą ludność. Wszystko jednak zmieniło się w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, kiedy większość Warmiaków i Mazurów stąd wyemigrowała. Jednocześnie przybyli ludzie z innych stron, przywożąc ze sobą nowy świat symboli i tradycji. Tak spotykają się dziś w archidiecezji warmińskiej bardzo różne zwyczaje świąteczne.


Musiało starczyć do zimy


Jedną z grup stanowią Mazurzy, którzy od XIV wieku osiedlali się w Prusach Wschodnich. Większość z nich przyjęła wyznanie ewangelickie. Pozostała jednak także grupa Mazurów, którzy są katolikami.
Do takiej właśnie rodziny należy Brygida Kasprzycka z Nadrowa, małej wioseczki położonej kilka kilometrów od Olsztynka. Tu się urodziła i do dziś mieszka z córką Agnieszką i jej rodziną. – Nasza wioska składała się zawsze z niewielkiej liczby domostw. Rodzicie mieli nieduże gospodarstwo. Kiedy byłam dzieckiem, w domu mówiliśmy po niemiecku. Dopiero po II wojnie światowej uczyliśmy się polskiego – wspomina.


W jej pamięci zachowały się wspomnienia z wczesnych lat życia. – Za czasów mojego dzieciństwa w naszej wiosce nie było prądu, więc siedzieliśmy przy lampach naftowych. Dziś są telewizja i komputery, a my nie mieliśmy takich pokus i byliśmy zdani na samych siebie. Każdy miał jakiś zakres zadań w gospodarstwie. Ja zajmowałam się ogródkiem i doglądaniem drobiu i bydła – wymienia pani Brygida.


Przygotowanie potraw na świąteczny stół rozpoczynało się już właściwie zebraniem przetworów w okresie letnim. To, co przygotowało się latem, musiało starczyć na zimę. Nie było lodówki, ale jej funkcję spełniała ziemianka. W tym spichlerzu składano przetwory i uwędzone wcześniej mięso.
Jednym z elementów świątecznych przygotowań było świniobicie. Byli za nie odpowiedzialni dziadek i bracia pani Brygidy. Nic się nie marnowało i było skrzętnie wykorzystane.


Wymarzone trzewiki


– U nas nie było wigilii. To był normalny dzień przygotowań. Wszyscy się krzątali i szykowali do świat. Sprzątaliśmy dom, prasowaliśmy i tak dalej. Wszyscy się uwijali, bo w pierwszy dzień Bożego Narodzenia nie można było wziąć do ręki nawet igły – mówi mieszkanka Nadrowa.
Był jedynie zwyczaj wspólnego śpiewania kolęd w wigilijny wieczór. Wtedy wszyscy zbierali się w izbie i przy lampie rozpoczynał się wspólny śpiew. Pani Brygida pamięta, że do ich domu przychodziła jedna z sąsiadek, pani Wiśniewska, która pięknym głosem śpiewała „Cichą noc”. Nie było dzielenia się opłatkiem. Dopiero po wojnie zaczęto w rodzinie Kasprzyckich wprowadzać tę tradycję. – Mój dziadek miał taki zwyczaj, że co roku lepił z mąki figury zwierząt, które były w naszym gospodarstwie i je wypiekał. Potem musieliśmy je zjeść, co miało zagwarantować dobrobyt na następny rok – wyjaśnia pani Brygida.
Zwyczaj uczestniczenia w Pasterce w jej rodzinie nie był znany. Może dlatego, że do kościoła było dość daleko. Jednak obowiązkowa była wyprawa na uroczystą Mszę św. w pierwszy dzień świąt.

Stałym elementem wystroju bożonarodzeniowego była również choinka. Nie można jej było jednak przystroić wcześniej jak w sam wigilijny wieczór. Było to zadanie dla dzieci. Wieszano na niej jabłka, pierniki, cukierki i bombki. – W naszym domu na choince wieszano także świeczki i zimne ognie. Z tego powodu nie raz mieliśmy płonącą choinkę w domu – śmieje się nadrowianka.
Pani Brygida do dziś wiesza świeczki na bożonarodzeniowym drzewku. Dzieci czekały, oczywiście, na prezenty. W wigilijny wieczór wszyscy stawiali talerze pod choinką i czekali, aż Pan Jezus, Chriskind, je wypełni. Oczekiwanie trwało do rana. Dzieci często wstawały w nocy, aby sprawdzić, czy są już prezenty. Po przebudzeniu wszyscy biegli zobaczyć, co tym razem znalazło się na talerzu.

– Prezenty z mojego dzieciństwa były proste: słodycze i coś, co było w danym roku potrzebne dziecku. Moja mama bardzo dbała o nas i czuwała, żeby każdy miał odpowiednie ubranie. Pamiętam, że pewnego roku miałam bardzo zniszczone trzewiki. Poszłam za stodołę i bardzo płakałam z tego powodu. Prosiłam Pana Boga, żebym dostała na Boże Narodzenie nowe. Dziadek o tym wiedział i za jego przyczyną na talerzu wylądowały nowe, przez niego zrobione trzewiki – wspomina Brygida.


Centralnym momentem świąt był u Mazurów uroczysty obiad. Wtedy też nie odwiedzano sąsiadów. Cały dzień poświęcony był rodzinie. – Moja mama czytała dużo książek i wieczorem opowiadała nam różne historie. Wszyscy siadaliśmy wokół niej i z otwartymi buziami słuchaliśmy. A potrafiła pięknie to robić. Dziadek natomiast był specjalistą od mazurskich wierszyków i przyśpiewek – mówi gospodyni z Nadrowa. I choć nie było wtedy światła, telewizji i komputerów, to czas spędzony w Boże Narodzenie w rodzinnym gronie wyrył się w pamięci jako chwile ciepłe i piękne.


Prosfora z miodem


Zupełnie inne doświadczenie Bożego Narodzenia ma Maria Dula, która przybyła na Warmię z Kresów Wschodnich w ramach akcji przesiedleńczej po II wojnie światowej. Przybyła z rodziną z miasta Sokal, spod Lwowa. Jest wyznania greckokatolickiego i mieszka dziś w jednej z podolsztyńskich wiosek. – Wychowałam się na gospodarce. Było nas czworo rodzeństwa, z czego troje jeszcze żyje – mówi 93-letnia kobieta.
 W miejscu jej dzieciństwa Ukraińcy mieszkali obok Polaków i panowała zgoda. Przykładem byli jej rodzice, bo mama była Ukrainką, a tata Polakiem. Potrafiono wtedy dobrze ze sobą żyć. Brat pani Marii został ochrzczony w kościele rzymskokatolickim, a reszta rodzeństwa w cerkwi. W roku 1947 przyjechali transportem na Warmię i Mazury. Pomimo wojennej zawieruchy zachowali rodzinne tradycje, w tym bożonarodzeniowe zwyczaje.


W Kościele greckokatolickim Boże Narodzenie jest celebrowane dwa tygodnie później niż w rzymskokatolickim – według kalendarza juliańskiego. – Na wigilijnym stole były m.in. pierogi, kapusta z grochem i fasolą, gołąbki z kaszą jaglaną, śledzie i kutia, która jest najważniejszą potrawą. Obowiązkowa była także prosfora, czyli mały przaśny chlebek, wcześniej poświęcony w cerkwi. Smaruje się go miodem i po wspólnej modlitwie dzielimy się nim.

U nas w kuchni rządziła babcia, mama jej pomagała – wyjaśnia Maria Dula. 
Post obowiązywał przez cały dzień, aż do wieczerzy wigilijnej. W Sokalu cerkiew była spalona, dlatego nabożeństwa odbywały się na plebanii w dwóch przeznaczonych do tego pokojach. Komuniści zrobili w ruinach zniszczonej cerkwi magazyn na węgiel i inne rzeczy. Po latach ludzie odbudowali cerkiew i dziś już normalnie funkcjonuje. Pani Maria wie o tym z relacji najbliższych, którzy zostali po tamtej stronie granicy.


Jak we wszystkich tradycjach, w Boże Narodzenie obdarowywano się prezentami. Mama piekła ciasto i każdy dostawał trochę słodkości i kilka jabłek. Na te proste dary dzieci oczekiwały w napięciu i z radością odkrywały je pod choinką. – Święta były bardzo radosne. Ludzie chodzili po wiosce i śpiewali kolędy, starsi i młodsi. Mój brat i siostra bardzo ładnie śpiewali – wspomina Maria.


Bardzo cicha noc


Czas wojenny nie zakłócił bożonarodzeniowego świętowania, bo miejscowość była położona nieco na uboczu. Po przesiedleniu rodzina pani Marii musiała najpierw zamieszkać w jednym domu z dwoma innymi rodzinami. W budynku nie było okien i drzwi. – Kiedy przyjechaliśmy, nie umieliśmy mówić po polsku, chociaż mój tata był Polakiem. Pomógł nam tamtejszy sołtys w pierwszym okresie pobytu. Mieliśmy konia i krowy. Mieszkańcy przychodzili do nas po mleko i tak się z nimi poznaliśmy. Było dużo życzliwych ludzi. Choć pamiętam, że pierwsze Boże Narodzenie odprawialiśmy jakoś po cichu, bo się baliśmy. Potem powoli się wszystko zmieniło – mówi.


Dziś Maria Dula wraz z córką i zięciem pielęgnują przekazane jej przez rodziców tradycje. W miejscu jej zamieszkania jest tylko kościół rzymskokatolicki, ale to jej nie przeszkadza i wraz z sąsiadami uczestniczy w Pasterce i innych uroczystościach religijnych. Jeździ jednak wraz z dziećmi także do cerkwi do Olsztyna. Ta otwartość wyraża się również w fakcie, że przyjmuje dwie wizyty duszpasterskie. Zarówno ksiądz grecko-, jak i rzymskokatolicki są zawsze mile widziani w jej domu.


Każdy ma swój świat dzieciństwa pełen dobrych wspomnień. Jedne z tych najpiękniejszych często dotyczą Bożego Narodzenia. Socjologowie religii twierdzą, że różnorodność pochodzenia mieszkańców Warmii i Mazur wpływa ujemnie na ich religijność. A może jest to bogactwo, które należy dobrze zagospodarować. Przecież wszystko zależy od tego, czy młode pokolenia podejmą się pielęgnowania tradycji swoich rodziców i dziadków.