Katedra pod drzewem

ks. Ireneusz Okarmus

publikacja 04.01.2016 06:00

– Ostatnie Boże Narodzenie na misjach w Peru spędziłam w wiosce w dżungli, gdzie ludzie w święta nigdy nie mieli Mszy świętej – wspomina Dorota Kozioł. – W Sudanie nie da się świąt zaplanować, bo nie wiadomo, co może się wydarzyć – opowiada z kolei ks. Janusz Zajda.

Chór z parafii Turalei w południowym Sudanie. Bożonarodzeniowa liturgia odbywa się tu na placu przy kaplicy stojącej w cieniu wielkiego drzewa. Temperatura sięga bowiem 45 stopni archiwum ks. Janusza Zajdy Chór z parafii Turalei w południowym Sudanie. Bożonarodzeniowa liturgia odbywa się tu na placu przy kaplicy stojącej w cieniu wielkiego drzewa. Temperatura sięga bowiem 45 stopni

Na pytanie, z czym kojarzą się nam święta Bożego Narodzenia, większość odpowie, że z wieczerzą wigilijną, opłatkiem, Pasterką, zapachem choinki i smakiem karpia. Niektórzy powiedzą też, że ze śpiewaniem kolęd na Mszy w kościele. „Najbardziej rodzinne święta” nie oznaczają jednak tego samego we wszystkich krajach świata... W wielu zakątkach na ziemi ludzie nie wiedzą jeszcze o narodzeniu Chrystusa w Betlejem. To dla nich do dalekich krajów wyjeżdżają ci, którzy odkrywają w sobie powołanie misyjne. Jedno jest pewne: wszyscy na swój sposób przeżywają Boże Narodzenie w swojej drugiej ojczyźnie, a ich wspomnienia pokazują, czym żyje tamtejszy Kościół.

Z Ewangelią w dżungli

Dorota Kozioł, świecka misjonarka pochodząca z Juszczyna k. Makowa Podhalańskiego, na misje do Peru wyjechała w lutym 1999 r. Po 14 latach wróciła do rodzinnej miejscowości i katechizuje w szkole.

W Peru pracowała duszpastersko w trzech regionach tego bardzo zróżnicowanego geograficznie i kulturowo kraju: w górach – Andach, na wybrzeżu Oceanu Spokojnego oraz w dżungli amazońskiej, gdzie spędziła aż 12 lat, mieszkając w kilku jej częściach. Jak mówi, trudno porównywać życie w dżungli w pobliżu miasta Iguitos do tego w zakątku Peru, gdzie państwo graniczy z Kolumbią i Brazylią. Zauważa jednak pewne cechy mentalności ludzi, które w ogromnym stopniu wpływają na ich przeżywanie wiary i wydarzeń religijnych. W dżungli ludzie żyją bowiem dniem dzisiejszym i w nim szukają powodów do radości. Więc jeśli danego dnia mają co jeść, to jest to już dla nich wystarczający powód, by się nim cieszyć. Nic dziwnego, że gdy do jakiejś wioski w dżungli przybywa ksiądz, by odprawić Mszę św., to dla ludzi jest to powód do wielkiej radości. A do pewnych rejonów Peru kapłani docierają z posługą duszpasterską zaledwie dwa lub trzy razy w roku. Dzieje się tak nie tylko z powodu trudności komunikacyjnych, ale i z tej prostej przyczyny, że nie ma dostatecznej liczby kapłanów. W efekcie wielu ochrzczonym ludziom święta nie kojarzą się z Mszą św

. – W 2011 roku na święta Bożego Narodzenia popłynęliśmy Amazonką do dwóch wiosek położonych w głębi dżungli. Jedna była mieszana, to znaczy mieszkali w niej Indianie i Metysi, zaś druga była typowo indiańską osadą. W Wigilię byliśmy w tej pierwszej, a do drugiej dotarliśmy w dzień Bożego Narodzenia – wspomina D. Kozioł. Pamięta dobrze te dni, gdyż były to jej ostatnie święta Bożego Narodzenia na misjach w Peru. – Spędziłam je w wiosce, w której ludzie nigdy nie mieli w ten uroczysty dzień Mszy. I wówczas też nie miał kto jej odprawić – dodaje.

Czekolada i panettone

Do tych wiosek, położonych daleko w głąb dżungli, popłynęła razem z miejscowymi animatorami, czyli ludźmi odpowiednio przeszkolonymi przez misjonarzy do prowadzenia nabożeństw i katechez, odpowiedzialnymi za życie religijne w swoich środowiskach. Do łódki wpakowali agregat na ropę do wytwarzania prądu, bo wiedzieli, że osady, do których się udają, nie mają elektryczności. Oprócz tego wzięli różnego rodzaju elementy dekoracyjne, by przyozdobić nimi szkołę, w której miało się odbyć świąteczne nabożeństwo. W obu wioskach nie było bowiem nawet kaplic, więc nabożeństwa czy spotkania katechetyczne odbywały się szkołach. Życie religijne w pierwszej wiosce było dość żywe, bo dobrze działał tam animator religijny. Nigdy jednak we wcześniejszych latach miejscowi ludzie nie świętowali Bożego Narodzenia w jakiś wyjątkowy sposób. Zazwyczaj tego dnia animator organizował tylko nabożeństwo i nic więcej się nie działo. Przeżywanie świąt kojarzyło się więc ludziom raczej z... czekoladą podawaną na gorąco i panettone (babką drożdżową z rodzynkami, pochodzącą z Mediolanu i spożywaną w okresie Bożego Narodzenia i Nowego Roku), które cała wioska otrzymywała od burmistrza najbliższego miasteczka jako świąteczny podarunek. Było tego tyle, że wystarczało dla każdego, więc wszyscy spotykali się po nabożeństwie na degustacji tych słodkości. W 2011 roku było podobnie. Tyle tylko, że był jeszcze jeden powód do radości: przybyła misjonarka Dorota. Tego wieczora podczas nabożeństwa odbył się też chrzest.

Druga wioska, do której pani Dorota dotarła w samo Boże Narodzenie, liczyła około 25 domów, w których mieszkało 150 Indian. Zaraz po jej przybyciu rozpoczęły się przygotowania do wieczornego nabożeństwa: mężczyźni dekorowali szkołę, kobiety przygotowywały gorącą czekoladę i kroiły panettone, a dzieci oglądały kreskówki o świętach Bożego Narodzenia wyświetlane z DVD na białym płótnie. – Około godz. 19, już po zmroku, zebrali się wszyscy mieszkańcy wioski i rozpoczęliśmy nabożeństwo. Śpiewaliśmy peruwiańskie kolędy, które są bardzo radosne. Peruwiańczycy uważają bowiem, że skoro obchodzimy Boże Narodzenie, to radość ma być także słyszalna w śpiewie. Niejeden raz słyszałam od miejscowych, że polskie kolędy mają smutne, pogrzebowe melodie – wspomina D. Kozioł. Po nabożeństwie nikt nie wracał do domu. Był za to wspólny posiłek, podczas którego obowiązkowe były – rzecz jasna – gorąca czekolada i panettone. – Siedzieliśmy, aż skończyła się ropa w agregacie prądotwórczym. Te święta mocno utkwiły mi w pamięci. Może dlatego, że widziałam, iż ci ludzie są szczęśliwi i radośni – dodaje.

Na święta przyjeżdża biskup

Ks. Janusz Zajda święcenia kapłańskie przyjął w 1989 roku w katedrze na Wawelu i od prawie 25 lat pracuje duszpastersko na misjach w Afryce. Przez pierwsze 12 lat był w Tanzanii, później przez rok pracował w Sudanie, a potem 5 lat w Tunezji. Od 6,5 roku przebywa na placówce misyjnej w Sudanie Południowym – w jego północnej części. W ciągu ostatnich 25 lat tylko dwa razy przyjechał na Boże Narodzenie do Polski, więc czas tych świąt kojarzy mu się z realiami ciężkiej pracy. – W Tanzanii przez wiele lat byłem sam na parafii, więc dzień Bożego Narodzenia zaczynałem bardzo wcześnie rano wyjazdem do najdalszej wioski. Około godz. 8 wracałem na misję. Tam odprawiałem Mszę, by zaraz po niej wyruszyć do jeszcze jednej wioski. Wracałem zmęczony około godz. 15 – wspomina. Placówka misyjna, gdzie obecnie przebywa ks. Janusz, obejmuje teren o powierzchni dwóch trzecich diecezji krakowskiej. Na tak rozległym obszarze są tylko trzy parafie, w których pracuje łącznie zaledwie 7 księży i 10 sióstr zakonnych. Najstarszą z nich jest parafia w Turalei. To tutaj pod koniec lat 90. XX wieku zaczęła się ewangelizacja tego terenu Sudanu. W Turalei, oprócz ks. Zajdy, pracuje jeszcze 3 księży Sudańczyków, 6 sióstr ze zgromadzenia Matki Teresy z Kalkuty i 4 siostry ze Zgromadzenia Córek Świętej Anny.

– Nasza parafia to centrum duszpasterskie, do którego zawsze na święta Bożego Narodzenia przyjeżdża nasz biskup. Mówimy żartobliwie, że ma tutaj swoją „katedrę”. A jest to niezwykła świątynia... To po prostu plac, liczący 40 na 30 metrów, ogrodzony matami bambusowymi. W jego środku rośnie olbrzymie drzewo, pod którym schronienie od promieni słonecznych znajduje około 500 osób, zaś z boku placu stoi ołtarz z zadaszeniem. Na święta i na Pasterkę układamy w tej jedynej w swym rodzaju świątyni 800 plastikowych krzeseł, których i tak nie wystarcza dla wszystkich – opowiada ks. Zajda.

Choć w Sudanie trwa wojna domowa, to święta Bożego Narodzenia dla księży z Turalei są czasem radości. Tak też było w ubiegłym roku. Najpierw dwa dni przed Bożym Narodzeniem w „katedrze pod drzewem” odbyły się święcenia kapłańskie i diakonatu. Na tę uroczystość przyszli ludzie mieszkający ponad 40 km od misji. Wielu z nich wróciło następnie do swoich domów, by za dwa dni znów pojawić się Mszy.

– W ubiegłym roku na Pasterce było tak dużo ludzi, że stali również na zewnątrz ogrodzenia. Zaś w Boże Narodzenie na Mszach było w sumie kilka tysięcy ludzi. Trzeba ich podziwiać, ponieważ niektórzy z nich pokonują pieszo nawet 30 km. To dla nas, kapłanów, wielka radość. Są jednak i niepokoje. Ze względu na stan ciągłej wojny domowej, nie da się zaplanować świąt, gdyż nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć – mówi ks. Janusz.

Jeszcze kilka lat temu wszyscy obawiali się, że mogą zostać zaatakowani przez muzułmanów zamieszkujących Sudan Północny. Sytuacja zmieniła się 10 dni przed Bożym Narodzeniem 2013 roku. Wtedy właśnie wybuchła wojna domowa, w której zginęły tysiące ludzi. Wielu musiało też opuścić swoje domy. Wszyscy obcokrajowcy wyjeżdżali z kraju. Parafia w Turalei też była zagrożona, jednak księża, siostry zakonne i personel szpitala, który prowadzi Kościół, pozostali na miejscu. Było groźnie, ale ostatecznie nie musieli się ewakuować.

Warto dodać, że każdy dzień pracy duszpasterskiej ks. Zajda wraz ze współpracownikami kończy o godz. 18, w kaplicy u sióstr ze zgromadzenia Matki Teresy z Kalkuty, gdzie wspólnie odprawiają godzinną adorację.

TAGI: