Misja w Andach

Dominika Oliwa-Żuk

publikacja 17.11.2015 15:23

O tym codzienności na ponad 3 tys. metrów, o tym czemu świeccy są potrzebni na misjach oraz że u Pana Boga nie ma przypadków opowiada Karolina Krupa – wolontariuszka Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego – MŁODZI ŚWIATU.

Misja w Andach   Karolina Krupa Tupiza. Ot, miasteczko w Andach Dlaczego zdecydowałaś się pojechać na misje?

To było moje marzenie. Zrodziło się dość wcześnie. Kiedyś jako mała dziewczynka oglądałam film o Matce Teresie z Kalkuty. Bardzo mi zaimponowała i chciałam pomagać tak jak ona. Ale przez długi czas nie szły za tym żadne konkretne działania. Było pragnienie wyjazdu na misje, ale pochłaniało mnie życie codzienne, nauka. I tak aż do września 2012 roku. Decyzję o przyjściu do Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego podjęłam w niecały tydzień. Niby przypadkowo natknęłam się na festyn franciszkański o tematyce misyjnej, niby przypadkowo nie znalazłam strony internetowej franciszkanów a Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego. Ale u Boga nie ma przypadków. Teraz myślę, że to była najlepsza decyzja w moim życiu.

Nie pojechałaś jednak, jak Matka Teresa na misje do Indii… Opowiedz o miejscu w którym  pracowałaś.

Pracowałam w Boliwii, w niewielkim miasteczku Tupiza. Położone jest ono w Andach na wysokości ponad 3000 m n.p.m. Zostałam skierowana do Domu Dziecka „Maria Inmaculada”. Tupiza jest piękna, ale też bardzo biedna. Ludzie wciąż borykają się z analfabetyzmem, brakiem pracy, niewielkimi dochodami. Kolejny poważny problem to przemoc w rodzinach, alkoholizm, rozwody i porzucone dzieci, które trafiają właśnie do naszego domu dziecka. 

Misja w Andach   Joanna Urbańska Podczas zajęć plastycznych... Na czym polegała Twoja codzienna praca?

Przede wszystkim na byciu z dziećmi. Na stwarzaniu im warunków, poczucia bycia potrzebnymi, kochanymi. Czyli właśnie tego, czego zostali pozbawieni we własnych domach. To tak ogólnie. A konkretnie, na co dzień, to przygotowywanie dzieci do wyjścia do szkoły, pomoc w ubieraniu, sprawdzanie czy dzieci wzięły do szkoły wszystko, czego danego dnia potrzebują. W międzyczasie, kiedy dzieci przebywały w szkole miałam czas dla siebie. Tzn. nie do końca dla siebie…  wykorzystywałam go, by  przygotować coś ciekawego na zajęcia popołudniowe. Potem dzieci wracały ze szkoły. Godzina 13:00 – dzwonek na obiad. Od 14:30 wszyscy mieli znaleźć się w sali służącej do odrabiania zadań. Czuwać trzeba było nad wszystkimi i pomagać każdemu, kto tylko tego potrzebował. Po odrabianiu zadań był czas na zajęcia dodatkowe. W zależności, co zaplanowałyśmy na dany dzień: arteterapia, j. angielski, zajęcia sportowe, a czasem nawet jakaś krótka wycieczka. O godzinie 18:00 rozbrzmiewał zwykle dzwonek na kolacje i wszyscy maszerowali do jadalni. O 19:00 w parafialnym kościele odprawiana jest Msza Św., wówczas miałam okazję wymknąć się do Boga, odpocząć w Jego obecności, zaczerpnąć nowych sił do pracy na kolejny dzień. Wieczorem robiłam obchód po pokojach, by zobaczyć czy wszyscy leżą grzecznie w łóżeczkach. To piękny moment. Czasem trzeba było przy kimś posiedzieć dłużej, bo miał gorszy dzień i było mu smutno, albo ktoś nie chciał zasnąć. Dzieci uwielbiały bajki, a także polskie legendy. Czasem stawiały poprzeczkę wyżej i na poczekaniu trzeba było wymyślić historię, w której to one stawały się głównymi bohaterami. Tak kończył się dzień pracy, nie zawsze łatwy, ale zdecydowanie piękny, bo wypełniony byciem z drugim człowiekiem.

Czas ten był przepełniony dawaniem siebie dla drugiego. Czy otrzymałaś coś w zamian?

Myślę że nie przesadzę jeśli powiem, że dostałam więcej niż dałam. Nauczyłam się wielu rzeczy. Otrzymałam mnóstwo pięknej, dziecięcej miłości. To uskrzydla na  wszystkie trudne chwile. Miałam okazje zajmować się dziećmi od bardzo małych (1,5 roku) po dziewczyny które mają 17 lat, to też bardzo cenne doświadczenie. Każdy inaczej reaguje, jest inna osobą. Dzięki wolontariatowi na misjach mogłam wejść w życie tamtych ludzi. Nie byłam obserwatorem, nie byłam ciekawską turystką, ale byłam na równi z nimi. Nie byłam więc postrzegana jako intruz, ale jako członek rodziny. Żyłam z nimi przez rok z dnia na dzień. To bardzo cenne doświadczenie. Nie wszystko się da opisać, to trzeba poczuć. Misja pozwoliła mi się w pełni poświęcić dla drugiego człowieka. Zapominać o swoim egoizmie. Czułam się tam potrzebna. Jak nigdy dotąd czułam, że jestem na właściwym miejscu. Nauczyłam się też zupełnie ufać Bogu. Czuło się, że On jest. Czasem rzeczy jakby same się dobrze układały. Myślę, że to było Boże prowadzenie. Choć nie zawsze z tą wiarą było tak łatwo. Myślę, że misje to także pewien czas próby. Bóg niekiedy dopuszcza poczucie dużego osamotnienia, mimo że wokół jest mnóstwo ludzi. Taka samotność w tłumie.

Misja w Andach   Joanna Urbańska Karolina z jedną z podopiecznych Co było dla ciebie najtrudniejsze podczas pracy misyjnej?

Myślę, że najtrudniejsze było zdobycie odpowiedniego dystansu emocjonalnego. Pamiętam taki dzień, kiedy siedzieliśmy w jadalni i jedliśmy obiad. Patrzyłam na dzieci i nie mogłam uwierzyć, że rodzice ich nie chcieli. Takie fajne i kochane dzieci, a tak bardzo poranione i odrzucone. Z czasem ten dystans przyszedł. Myślę, że bez niego praca byłaby niemożliwa. To ważna umiejętność, nauczyć się odpowiednio podchodzić do problemów dzieci. Przeżywać je w taki sposób, żeby nie pochłaniały cię w całości. Tylko tak można mieć wystarczająco dużo siły, żeby pomagać.

Dom, w którym pracowałaś prowadzony jest przez siostry zakonne, ale od wielu lat pomagają im wolontariusze świeccy. Czy praca osób świeckich na misjach jest rzeczywiście aż tak potrzebna?

Uważam, że praca wolontariuszy świeckich jest zdecydowanie potrzebna i naturalna. Przede wszystkim dlatego, że misjonarzem jest każdy chrześcijanin. Nasza wiara zakłada to od samego początku istnienia. Jako chrześcijanin, a więc także jako misjonarz, dzielę się z ludźmi tym, czego sama doświadczyłam. Oczywiście, chodzi o mówienie o Bogu, ale przede wszystkim też o pokazywanie sposobu życia Bogiem. Czyli życia w pokoju, w bezinteresownej miłości i dzielenie się dobrem.

Myślę że  w niektórych sytuacjach jako świeccy możemy czasem zrobić nawet więcej niż osoby konsekrowane. Sprawdza się to zwłaszcza w kontakcie z młodzieżą, zwyczajnie dlatego, że nasz styl życia dla nich bardziej „zwykły”, podobny do ich, a przez to bliższy do naśladowania. Ale to także nakłada ogromną odpowiedzialność. 

Misja w Andach   Joanna Urbańska Niedzielna droga do kościoła - W jaki sposób dzieci trafiają do domu dziecka?

Głównie są to dzieci porzucone w wyniku skomplikowanych sytuacji  życiowych, w jakich znaleźli się ich rodzice. Życie w związkach niesakramentalnych jest czymś powszechnym, a bardzo często po zawarciu nowego związku okazuje się, że mężczyzna nie ma zamiaru utrzymywać dzieci z poprzedniego związku kobiety. Wtedy takie dzieci trafiają do domu dziecka. Czasem powodem jest to, że rodzice popełnili jakieś przestępstwo i teraz są w więzieniu. Zdarza się także, że samotne matki czy ojcowie z powodu pracy nie mogą zajmować się dziećmi, bądź nie są w stanie zapewnić im utrzymania. 

- Czy w takich przypadkach rodzice starają się utrzymać kontakt ze swoimi dziećmi?

W zdecydowanej liczbie przypadków tak, choć  taki kontakt może różnie wyglądać w zależności od sytuacji. Są rodzice, którzy często przychodzą, chcą porozmawiać z dziećmi, przynoszą im jakieś słodkości. Są tacy, którzy zjawiają się sporadycznie, od święta. Inni od czasu do czasu do dziecka zadzwonią, ale są i tacy, którzy potrafią się w ogóle nie odezwać. I to jest bardzo przykre. Czasem, jeśli sytuacja na to pozwala, dzieci mogą np. w wakacje lub na czas świąt iść do swoich domów. Jednak dotyczy to zdecydowanie mniejszej liczby wychowanków. Trzeba też zaznaczyć, że powroty do domu dziecka po takim pobycie w domu bywają bardzo ciężkie. Dzieci często nie potrafią zrozumieć, dlaczego nie mogą być w rodzinnym domu, dlaczego nowy „mąż” mamy ich nie chce. Często same się obwiniają za zaistniała sytuację.

Misja w Andach   Karolina Krupa Na wycieczce... - Ponad 90% mieszkańców Boliwii to katolicy, czy ich religijność różni się od naszej, czy mają jakieś szczególne zwyczaje, tradycje?

Tak, religijność Boliwijczyków zdecydowanie różni się od naszej. Panuje tu synkretyzm religijny, czyli pomieszanie religii plemiennych i „nowej religii” czyli katolicyzmu. Mają też zupełnie inny sposób przeżywania religijności, bardziej emocjonalny. W wierzeniach Boliwijczyków nadal mocno zakorzeniony jest kult Pachamamy, czyli Matki Ziemi. Według inkaskiej mitologii była ona żoną stwórcy, boga słońca Inti. Na targu można kupić ofiary, gotowe ołtarzyki, kadzidełka, płody lamy, które składa się w ofierze Pachamamie. Ludzie wierzą w Boga, ale często podświadomie zwracają się swoich bożków. Jak jeden Bóg nie pomoże, to może pomoże drugi.

Święta katolickie też wyglądają zupełnie inaczej. Na przykład obchody uroczystości Św. Jakuba, czy  Trzech Króli rozpoczynają się kilka dni przed samym świętem i trwają kilka dni po nim. Ważne jest nie tylko to, co się dzieję w kościele, czyli Msza Św. i procesje, ale również świętowania w gronie rodzinnym i sąsiedzkim - jedzenie, picie i tańce.

Ciekawym zwyczajem są też obrzędy pogrzebowe. Po śmierci, w domu zmarłego wystawia się trumnę, a zawieszona nad drzwiami domu czarna wstęga informuje, że w tym domu ktoś zmarł. Każdy można wejść, by pomodlić się za duszę zmarłego. Następnie gospodarz częstuje czymś do picia i jedzenia w podziękowaniu za tę modlitwę. Orszak pogrzebowy, odprowadzający zmarłego na cmentarz odbywa się przy akompaniamencie skocznej muzyki. Przed włożeniem trumny do grobu, każdy członek rodziny, może pożegnać się ze zmarłym, powiedzieć do niego kilka słów.

Także Święta Bożego Narodzenia, a przede wszystkim Wigilia, wygląda zupełnie inaczej niż w Polsce. Nie ma zwyczaju uroczystej kolacji wigilijnej, jak to ma miejsce u nas. Wieczorem pije się gorącą czekoladę i je bonuelas (rodzaj ciastek, podobnych do małych pączków, bez nadzienia i z dziurką w środku). W każdym domu ludzie przygotowują ogromne, kolorowe szopki, a w ich centralnym miejscu w żłóbku leży mały Jezus. Przez cały okres bożonarodzeniowy adoruje się Dzieciątko. Adoracja ta polega na tańcach przy szopce i oddawaniu w ten sposób czci nowonarodzonemu Zbawicielowi Tradycji jest wiele, a  najważniejsza w nich jest radość z przeżywanej chwili.

Misja w Andach   Joanna Urbańska Codzienność w kuchni - Jak w kraju, w którym katolicyzm już jest religią dominującą wygląda praca ewangelizacyjna i czy jest tam ona w ogóle jeszcze potrzebna?

Tak, praca ewangelizacyjna jest nadal konieczna.. W górach jest wiele wiosek, do których ksiądz przyjeżdża raz na kilka miesięcy. Potrzeby są ogromne, a kapłanów wciąż mało. Myślę, że właśnie przez wszechobecny synkretyzm religijny potrzebna jest obecność misjonarzy, aby „prostować” wiarę rdzennych mieszkańców. Ci ludzie są spragnieni wiary katolickiej, sami chcą rozmawiać o Bogu, dyskutować, mają wciąż mnóstwo pytań. I nie jest prawdą, że katolicyzm niszczy kulturę Indian. Wręcz przeciwnie pielęgnuje ją i włącza jej  tradycje w życie Kościoła. Trzeba także pamiętać, że w Boliwii, ale także w innych krajach Ameryki Południowej bardzo prężnie działają sekty, które często pozyskują nowych wyznawców np. w zamian na wybudowanie nowego dachu.

- Jakie są największe potrzeby mieszkańców Tupizy?

To trudne pytanie, bo potrzeb i problemów jest dużo. Przede wszystkim panują tam bieda i analfabetyzm. Potrzebna jest edukacja, a przede wszystkim świadomość jej konieczności i chęć do niej. Ludzie czasem nie rozumieją, że edukacja jest potrzebna, wielu nie widzi w niej sensu. Wynika to z ich mentalności, z faktu, że żyją dniem dzisiejszym - liczy się tu i teraz a wszystko inne mañana (jutro). Ponadto ludzie mają potrzebę posiadania szczęśliwych rodzin, w których będą się wychowywać szczęśliwe dzieci. Nie chodzi tu dobrobyt materialny, ale o normalnego ojca i normalną matkę. O dom, w którym nie ma przemocy i pijaństwa, dom, gdzie panuje wzajemny szacunek którego tak często brak…

Rozmawiała Dominika Oliwa-Żuk

SWM MŁODZI ŚWIATU