Polski Forrest Gump

Przemysław Kucharczak

publikacja 25.11.2015 06:00

Wyszedł z mieszkania w Rybniku 20 czerwca i szedł przez 110 dni.

 Piotr Bogdanowicz wchodzi do Katalonii Archiwum Piotra Bogdanowicza Piotr Bogdanowicz wchodzi do Katalonii

Zrobił ponad 4,5 mln kroków przez europejskie miasta, lasy i pustynie. Spał u dobrych ludzi, pod gołym niebem, a nawet w kraterze nieczynnego wulkanu. Uciekał przed rottweilerami, szedł Lazurowym Wybrzeżem i łapczywie pił wodę ze strumyków, wypływających wprost z alpejskich lodowców. W październiku, po prawie czterech miesiącach marszu i pokonaniu 3658 kilometrów, Piotr Bogdanowicz z Rybnika osiągnął cel: sanktuarium św. Jakuba w Santiago de Compostela.

Przez obóz imigrantów

Dlaczego 26-letni „polski Forest Gump”, jak go nazywają przyjaciele, pchał się aż tak daleko? – Nie wiedziałem, dlaczego idę. Droga mnie wołała. Chociaż szukałem też odpowiedzi na pewne pytania – tłumaczy. Wyruszył tuż po obronie pracy magisterskiej. Szedł trudną trasą, wysokogórską, przez alpejskie przełęcze. We włoskich Apeninach w przepaść spadła mu komórka. Dobrze, że codziennie wrzucał na Facebooka zdjęcia, bo dzięki temu ocalały fotografie z pierwszej części jego niezwykłej pielgrzymki.

Choć przez prawie całą Europę prowadzą już dzisiaj szlaki do Santiago, Piotr wolał iść własnymi, krótszymi ścieżkami. Z początku z kompasem w garści, przez lasy i pola. – To był błąd; na początku człowiek był głupi i źle planował. W upale szybko kończyła mi się woda. Raz w Czechach z mapy wynikało, że mam 9 km do następnej miejscowości. Usiadłem w lesie wycieńczony, spocony, z zeschniętymi ustami. Przez 10 albo 20 minut biłem się z myślami, czy zatrzymać jakiś samochód. W końcu pomyślałem, że jeśli to zrobię teraz, to przegram na samym starcie – wspomina. Przemógł się i ruszył dalej pieszo. – Po mniej więcej 500 metrach zza drzew wyłoniły się domy, których nie było na mapie. Był nawet drewniany, zabytkowy kościółek. Dostałem tam tyle wody, ile chciałem. Wiedziałem, że to był moment próby dla mnie – uważa.

Pierwsze 500 km przeszedł z odciskami na stopach. – Mówienie „rozchodzić buty” to małe kłamstewko. Bo jak założę plecak o wadze 20 kg, to muszę te buty rozejść od nowa – mówi. Po przejściu przez Czechy pęcherze na stopach jednak zniknęły. Potem była Bawaria, gdzie w kościołach spotykał i bardzo Bożych ludzi (np. w maryjnym sanktuarium w Altötting), i takich, którzy się pogubili. Oburzyło go, gdy przed jednym z kościołów u podnóża Alp zobaczył tęczową flagę. Po tym samym kościele w czasie Mszy św. biegał pies. We Włoszech spał w ośrodku Caritas pełnym imigrantów, wyłącznie młodych mężczyzn. – Mieli smartfony i tablety. Balowali, imprezowali. Nie wyglądali na ludzi potrzebujących pomocy. Ksiądz, który prowadził ośrodek, chyba sam nie był zadowolony z tego, co robi... Przechodziłem też później przez obóz dla uchodźców, gdzie już zobaczyłem też kobiety z dziećmi, ale tylko ze dwie lub trzy – wspomina.

A kto to Jakub?

Prawie wszędzie po drodze doświadczał mnóstwa drobnych, sympatycznych gestów ze strony obcych mu ludzi. – Na przykład nad pięknym jeziorem pod Alpami poprosiłem starsze małżeństwo o wodę, a dostałem od nich też 3 euro na lody. I oczywiście kupiłem sobie te lody – wylicza. W Czechach nocował głównie na plebaniach. Księża dawali mu noclegi, jedzenie, a nawet pieniądze na drogę. – To był dla mnie szok. Ludzie po drodze na widok włóczęgi z brodą, w kapeluszu zaciekawieni pytali, dokąd idę. I na słowo „pielgrzym” nawet ci bardzo dalecy od wiary otwierali się – dodaje. Jeszcze w Czechach, które uważane są za jedno z najbardziej ateistycznych społeczeństw świata, zamienił kilka zdań z małżeństwem na rowerach. Po kilku kilometrach spotkał tę parę znowu. Tych sympatycznych Czechów tak zaintrygował, że zawrócili i przecięli mu drogę. Chcieli dłużej z nim pogadać. Pytali, co takiego jest w tym Santiago. – Odpowiadam, że grób Jakuba Apostoła. Oni: „A kto to był Jakub Apostoł?”. Więc tłumaczę, że święty, uczeń Jezusa Chrystusa, a oni: „Aaa, tego Jezusa...”. Żyli w totalnej niewiedzy – opowiada Piotr. Czy ta rozmowa mogła być dla nich początkiem głębszych, duchowych poszukiwań? – Nie wiem, tego nie zbadamy – zastrzega.

Marzenie o aquaparku

W czasie tej drogi doświadczał, że Pan Bóg się nim opiekuje. W przepięknym kurorcie w Austrii Piotr dotarł do kościoła, gdzie pracuje polski ksiądz – ale niestety był na urlopie. Trwał tam koncert. – Po koncercie wychodzimy – i wtedy rozpętała się potworna burza. Wszyscy biegli do samochodów. Już myślałem, że będę musiał nocować pod zadaszeniem u wejścia do kościoła. I wtedy pojawił się jakiś mężczyzna, który zapytał, co tu robię. A potem wykonał telefon i załatwił mi pokój w czterogwiazdkowym pensjonacie. Zanim zdążyłem się tam przebrać, zabrał mnie, spoconego, w wojskowych butach, na elegancką kolację z wykonawcami koncertu. Pan Bóg przez tego człowieka mocno zadziałał. To był wysoki urzędnik miejski, wszyscy na ulicy mu się kłaniali. Bardzo prosił o modlitwę – wspomina Piotr. Często zdawało się, że noclegi na wędrującego chłopaka czekają, jakby z Góry przygotowane. Bywało, że Pan Bóg wręcz spełniał jego zachcianki. Jeszcze w Czechach Ślązak zwierzył się znajomym na Facebooku, że w tym upale marzy o aquaparku. Kilka godzin później ksiądz, u którego znalazł nocleg, zaproponował mu dzień odpoczynku od marszu. I zachęcił, żeby skorzystał ze znajdującego się akurat w ich miasteczku... aquaparku.

A jednak przyszedł czas, kiedy z noclegami było trudniej: w czasie przeprawy przez Francję. A pieniędzy na drogie hotele Piotr nie miał. Już w Menton, pierwszym francuskim mieście za włoską granicą, odprawiono go z kwitkiem we wszystkich kościołach i klasztorach. Była już 23.00, kiedy poszedł na dworzec kolejowy. Ten był jednak w nocy zamykany, więc Piotr o pierwszej w nocy został wyrzucony na deszcz. – Jak przestało w końcu padać, poszedłem się trochę przespać na plaży. Później było już z noclegami lepiej dzięki Polonii – mówi.

Napakowany misiek

Znów nie udało się w miasteczku Lourges we francuskiej Prowansji. Dotarł tam dość późno; robiło się już ciemno i chłodno. We wszystkich hotelach było pełno, a przy kościołach głównym i filialnym pielgrzym nie spotkał księdza. Nie umiał też znaleźć plebanii. Dopiero po 21.00 ktoś mu pokazał, gdzie mieszka kapłan. Ślązak dzwonił tam trzy razy, czekał pod drzwiami 10 minut, aż w końcu, zrezygnowany, powlókł się przenocować na metalowej ławce pod kościołem. Rozłożył na niej karimatę i śpiwór. Plecak z przyczepioną muszlą – symbolem pielgrzymów zdążających do Santiago – obrócił w stronę mijających go ludzi, na wypadek jakichś problemów. – Miejscowi nie byli zdziwieni moją obecnością, bo tamtędy przebiega szlak jakubowy, ale turyści – owszem. Źle przez nich spałem, bo młodzi i podchmieleni hałasowali – mówi.

– Nagle widzę, że przygląda mi młody mężczyzna, taki misiek napakowany. Myślę: „Kurka, po robocie! Co to będzie, ja nie wiem”. Stał długo, może pięć, dziesięć minut. W końcu ruszył, ale nie w moją stronę, tylko do kamienicy. Odetchnąłem z ulgą, ale on za dwie minuty wraca i idzie w moja stronę. Ma w ręku jakąś siatkę. Podchodzi i zaczyna do mnie mówić po francusku. Nie rozumiem ani słowa, a on nic nie rozumie po angielsku. W końcu, zrezygnowany, daje mi do ręki tę siatkę. Patrzę: a tam jest jedzenie – relacjonuje Ślązak.

Prowansalski „misiek” wyglądał na strasznie... przybitego. To wyczuwało się w jego gestach, widać było w jego oczach. – Domyślałem się, że przeżywa coś ciężkiego w swoim życiu. Dał mi to jedzenie i zaczął mnie o coś pytać. Zupełnie tego człowieka nie rozumiałem. W końcu machnął ręką i poszedł. Za pięć minut znów przyszedł i dał mi taką derkę do podłożenia pod śpiwór, żeby mi nie ciągnęło od metalowej ławki. Dał mi też butelkę wody i 10 euro. Ja to wziąłem, podziękowałem mu po francusku, uścisnąłem mu rękę. Widziałem, że wracał do domu już z takim uśmiechem. Zmienił się – mówi Piotr.

– Poszedł w swoją stronę, a ja się położyłem i zacząłem się zastanawiać, co w ogóle się wydarzyło. To działo się tak szybko, że nie byłem w stanie sensownie zareagować – ale jak się okazało, wcale nie musiałem nic mówić... Może specjalnie nie mogłem znaleźć tego noclegu, żeby z tym człowiekiem się spotkać? Może to on potrzebował mnie, śpiącego na tej ławce, żeby móc się w ten sposób otworzyć na drugiego człowieka? Nie wiem. Niech mu Bóg błogosławi – dodaje.

Księdza z Lourges Piotr spotkał o poranku. Kapłan był zdziwiony, że pielgrzym do niego nie przyszedł. – Mówię, że byłem, ale nikt nie otwierał. Okazało się, że akurat o tej porze księdza nie było w mieszkaniu. Myślę, że Pan Bóg to tak poprowadził – uważa.

Bez słuchawek

Szedł samotnie aż do Hiszpanii. Tam na szlaku zaroiło się od pielgrzymów. Choć sam robił dziennie 40 km, kilka razy zwolnił, żeby iść dzień czy dwa z napotkanymi, świetnymi ludźmi z różnych krajów. Zaprzyjaźnił się z Niemcami, Węgrami, Koreanką, spotkał wielu Ślązaków. Dziewczynie z Niemiec zostawił swoje kijki, bo miała problemy z kolanem. Z młodymi poznanymi na szlaku wieczorami robili imprezy, a w dzień – w marszu – często poważnie rozmawiali. Ktoś z pielgrzymów mu powiedział, że nie idzie do spowiedzi, bo po co mu Boże miłosierdzie, skoro on nie potrafi przebaczyć samemu sobie? Problem braku przebaczenia sobie przewijał się częściej w rozmowach z idącymi do Santiago. Piotr rozmawiał z nimi całymi dniami, bez moralizowania, jak przyjaciel. Prostymi zdaniami, jak mu pozwalał jego angielski, ale one, jak się zdaje, docierały. – Myślę, że droga do Santiago – Camino – to zaniedbany przez Kościół, głównie Kościół hiszpański, element oddziaływania na świat. Idzie tam wielu ludzi, którzy widzą w tym szansę na poukładanie rozbitego wcześniej życia; wielu chce się z czymś pogodzić. Nawet jeśli ruszają z motywacją czysto turystyczną, to po drodze odkrywają też tę duchową. To dlatego, że w drodze przychodzi im się zmierzyć z tym, co jest w nich samych. Camino daje taką szansę, zwłaszcza przeżywane samotnie. Bez słuchawek na uszach i zagłuszania ciszy muzyką. W tej ciszy odzywa się nasza przeszłość. Ta droga leczy. Pomaga z wieloma sprawami się pogodzić – uważa Piotr.

TAGI: