Polak, ale nie stąd


publikacja 03.11.2015 06:00

O pracy duszpasterskiej w Wenezueli, między schematami a spontanicznością, i o parafiach otwartych drzwi z ks. Bogdanem Zalewskim rozmawia Agnieszka Otłowska
.

Kapłan z flagą Wenezueli, w której spędził 14 lat Agnieszka Otłowska /Foto Gość Kapłan z flagą Wenezueli, w której spędził 14 lat

Agnieszka Otłowska: W 1996 roku przyjął Ksiądz święcenia kapłańskie. A kiedy i jak obudziło się w Księdzu powołanie misyjne?


Ks. Bogdan Zalewski: Było ono zawsze jakoś w tle mojego powołania kapłańskiego. Zanim zacząłem myśleć o płockim seminarium, spotykałem się z pallotynami w Ołtarzewie. I to była moja pierwsza przygoda ze światem misji. Tam się bardzo dużo o nich rozmawiało. To był tak naprawdę taki mój pierwszy krok do kapłaństwa, ale ten kontekst misyjny rodził się od początku.


W Wenezueli, gdzie Ksiądz pracował, są odmienne realia życia i pracy, także kapłana, misjonarza. Co było tam szczególnie inne i specyficzne?


Wszystko jest inne, wszystko po prostu (śmiech). Nie można tego z niczym porównać. Środowisko, kultura, religijność są tak różne i tak inaczej przeżywane, że misjonarz musi przede wszystkim to zrozumieć i przestawić się z myślenia polskiego na wenezuelskie. Trzeba poznać tę kulturę, ukochać tych ludzi, wyjść i zbliżyć się do nich. Specyficzne w tej pracy jest poznanie ich mentalności. Jeśli się ją odgadnie, to też łatwiej zrozumie się tych ludzi.

Nie można tego w żaden sposób porównać do realiów polskich. Praca tutaj jest – proszę mi wybaczyć – bardzo schematyczna. Cechą latynoską jest spontaniczność, radość, wspólnotowe przeżywanie. W Polsce wygląda to zupełnie inaczej. Sam się na tym łapałem. Na początku próbowałem działać według schematów, jednak to nie wychodziło. Musiałem dać się ponieść całej tej kulturze latynoskiej, aby potem ją głębiej zrozumieć.


Dużo w tych dniach mówi się o rodzinie, w kontekście synodu w Rzymie. Jakie duszpasterskie doświadczenie w tej materii przywozi Ksiądz ze sobą?


Przede wszystkim model rodziny wenezuelskiej jest zupełnie inny. Tam jest rodzina skoncentrowana, wielopokoleniowa. Najczęściej jej głową jest kobieta. Choć od strony społecznej to mężczyzna rządzi, jednak to kobieta popycha całe życie rodzinne. Żyje się tam w dużych skupiskach rodzinnych; nie ma takiej sytuacji jak u nas, że młodzi wyjeżdżają, a dziadkowie zostają. Mając to doświadczenie, chciałbym żeby w Polsce nastąpiło odnowienie kontaktów rodzinnych. Chciałbym się najbardziej skupić na wartości bycia rodziną. My ją tutaj odkrywamy przy okazji celebracji świąt i oglądania zdjęć, a tam, w Wenezueli, rodzina jest codziennością. Wartością podstawową jest bycie tych ludzi razem, przeżywanie wszystkiego wspólnie, wyczuwalna wszędzie bliskość. Gdy się coś komuś dzieje, to zaraz cała rodzina jest przy nim. Chciałbym przenieść taką jedność, jaka panowała w tamtych rodzinach, do polskich rodzin.


Przez tyle lat pracy w świecie latynoskim poznał Ksiądz również ducha nowego świata. Z pewnością to pomaga w lepszym rozumieniu papieża Franciszka. A więc w jaki sposób możemy lepiej zrozumieć ojca świętego?


Tylko i wyłącznie w kontekście tego środowiska, z którego pochodzi. To jest ta natura latynoska. Doświadczenie Kościoła biednego, Kościoła bliskiego, Kościoła, który nie zamyka się i nie sprowadza tylko do części instytucjonalnej, ale wychodzi na ulice. Liczy się wyciągnięcie ręki. Bezpośredni kontakt z człowiekiem, zaangażowanie się Kościoła w sprawy najbardziej podstawowe dla człowieka. Nie zamknięcie się, ale zbliżenie do człowieka. Nie trzymanie dystansu, ale skracanie go. W Wenezueli mówi się o takiej wspólnocie: „parafia otwartych drzwi”. Widząc, co czyni papież Franciszek, myślę, że chce to właśnie zaproponować. On zawsze ma takie momenty zatrzymania. On dostrzega człowieka, który jest gdzieś w tłumie, a nie tylko tych ludzi z pierwszej linii, którzy mu wręczają kwiaty. W jego postępowaniu dostrzega się tego ducha latynoskiego.


Czego najbardziej potrzebują polscy misjonarze w Ameryce Południowej? Jakiej pomocy oczekują od nas, od Polski?


Trudne pytanie. Problemy ludzkie tutaj, w Polsce, są bardzo podobne do problemów w Ameryce Łacińskiej. Mówić dzisiaj o misjach tam, to nie jest wizja z filmu „Misja”, jaką pamiętamy. Dzisiaj misja to już jest świat ucywilizowany. Przede wszystkim, żeby pomóc, trzeba wpierw zrozumieć tę rzeczywistość. Potrzeba misji nie wynika z tego, że my mamy więcej, a oni mają mniej; że my jesteśmy bardziej rozwinięci, a oni daleko za nami. Zrozumieć – to już jest duży krok. Misjonarz nie wyjeżdża tam, by rozdawać kiełbasę czy czekoladę dzieciom. Chodzi o wzrost człowieczeństwa i dowartościowanie człowieka w tamtych warunkach, które są znacznie gorsze niż tutaj, w Polsce.

Ewangelia dowartościowuje. Poznanie Chrystusa wydobywa tę stronę człowieczeństwa, która jest często sprowadzana do tego, aby być niewolnikiem pracy. Jeśli mówimy o pomocy misjom, to chodzi przede wszystkim o zrozumienie przesłania misji. Nie wspominam tutaj o pomocy materialnej, która również jest bardzo ważna. Trzeba walczyć o tę inną świadomość misyjną u nas, głębszą, niż to potocznie rozumiemy.


Po kilkunastu latach wrócił Ksiądz z misji. Jak wygląda ten powrót? Chyba nie jest łatwo...


Nie jest. 14 lat pracy misyjnej to bardzo długi czas. Mówi się, że człowiek wsiąka. Rzeczywiście, bardzo się wsiąka w ten świat, w ten kawałek ziemi, na którym się pracowało, z ludźmi, z którymi się obcowało. Tym bardziej że doświadczyło się wiele dobra i serdeczności, takiego otwarcia bardzo głębokiego, będąc obcokrajowcem, będąc na obcej ziemi. Nie jest łatwo teraz to zostawić, odciąć się od tego z dnia na dzień. Przez 14 lat Wenezuela była moim domem. To we mnie pozostaje. To tak, jak z powołaniem, tego się nie da zamknąć, to nie są jakieś drzwi, przez które się przechodzi i zamyka za sobą. To kawałek życia, które wsiąka w serce, w którym zapisują się te wszystkie chwile, gdzie się pracowało, żyło, wspólnie realizowało jakieś cele.

Często mówi się o misjonarzach, że po tych latach na misjach już nie są stąd. Jesteś Polakiem, ale nie stąd. Wszystko, co twoje, zostało tam. Wszystko, co cię budowało, zostało. Całe moje kapłaństwo to w sumie Wenezuela. 20 lat i tylko 5 tutaj, w Polsce. Wenezuela też mnie ukształtowała w kapłaństwie i nie jest łatwo to  zostawić tam, a zacząć tu.


Jeszcze jedno, ostatnie pytanie – o ks. kan. Henryka Czepczyńskiego. Wkrótce miną cztery lata od jego śmierci. Był on Księdza proboszczem w Żurominie, a potem misjonarzem w Wenezueli. Mógłby się Ksiądz podzielić krótkim świadectwem, wspomnieniem o nim?


Najpierw on wyjechał do Wenezueli, potem ja dojechałem. Nie uzgadnialiśmy tego wcześniej. Dojechałem do niego jako wikariusz. Pracowaliśmy razem w parafii Świętej Rodziny. Potem ja zostałem tam proboszczem. Wspominam go bardzo dobrze. Byłem jego spowiednikiem w Wenezueli. Rozumieliśmy się bez słów, podejmowaliśmy wspólnie wiele inicjatyw. Spotykaliśmy się wielokrotnie na spotkaniach diecezjalnych. To była niesamowita postać, oddana do końca swojemu kapłaństwu i służbie. Otrzymywałem od niego wiele wsparcia.

Bardzo ciepło zapamiętali go też Wenezuelczycy. Zostawił piękny obraz kapłaństwa po sobie. Tam też został pochowany na cmentarzu metropolitalnym. Taka była jego wola.

TAGI: